Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
IX.

Na mogile Kryszpinowej szron odzierał z płatków ostatnie astry i nieśmiertelniki, szklił się na pożółkłej darninie. Dzień był posępny, i zmrok wczesny pokrywał cmentarz pusty. Dyzma dnia tego długo bawił w miasteczku, bo właśnie sądzono sprawę Abla i wydano wyrok. Skazano go dość względnie, wobec wyznania winy i łagodzących okoliczności zabójstwa, na trzy lata ciężkich robót. Wobec tego Teofila z dzieckiem miała pozostać na miejscu pod opieką Dyzmy.
Zaraz po wyroku wysłano skazanego do miasta gubernjalnego. Dyzma z Teofilą przeprowadzili go kawał drogi i pożegnali ze łzami. Potem z powrotem młodzieniec poszedł w odwiedziny do babki na cmentarz, jak to nazywał w myśli.
Los jego i byt był teraz w Lipowcu świetny. Zastępował właściciela, rządził, był najwyższą instancją. Olekszyc został dyrektorem w Holendrach, ale dwie fabryki stały znowu względem siebie obojętne, zawistne, ludzie nawet z sobą się nie łączyli, formując dwa obozy, gotowe do zaczepki o byle co.
Dyzma u furty cmentarnej konia zostawił i zarosłemi ścieżkami ruszył w kąt, gdzie wśród mogił ubogich świecił krzyżyk staruszki.
Oczyścił grób z suchych liści i badylów, pomodlił się, a potem usiadł przy nim i przymknąwszy oczy, ujrzał babkę jak żywą. Począł jej się w myśli spowiadać.
Szelest przerwał jego zamyślenie; podniósł oczy i bardzo zdziwiony ujrzał przed sobą Elżunię.
Stała również zdumiona niespodziewanem spotkaniem, a potem rzuciła się ku niemu i objąwszy za szyję, przytuliła się do jego piersi.