Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż? Tobie się zapewne roi, że jesteś czemś znakomitem od czasu, jak Brück zrobił cię swym totumfackim! — zaczął z ironicznym uśmiechem.
— To samo mi się roi, co zawsze — odparł Dyzma sucho.
Myślał wciąż o Franku i rad był co rychlej pożegnać gościa.
— Widzę, że masz żal do mnie za zeznanie w sprawie „Brück — Abel“. Ale dalibóg, byłem pewny, że ręki do tego przyłożyłeś.
— Nie mam o to żalu. Wszyscy to samo myśleli. Pośpieszne sądy zwykle bywają krzywe. Zresztą, ty mnie nie znasz.
— Max był dobry kompan. Szkoda mi go!
— To ci porachowanem będzie! — rzekł Dyzma.
— Co? Że go żałuję? Ano to żałuję też twojej siostry. Niejedwabny ma żywot. Ale ma, czego chciała. Patrząc na nią, myślę, że jestem pomszczony!
— I to ci porachowanem będzie! — powtórzył Dyzma.
— Może mi przestaniesz prorokować!... Dziwnie przyjmujesz kolegę i towarzysza.
— Dawno przestałeś być jednym i drugim. Zbyt daleko rozeszły się nasze drogi, aby jaki łącznik mógł pozostać. Nie należy ci się ode mnie nic więcej, oprócz pieniędzy. Tak chciałeś. Pieniądze odzyszczesz. Cóż więcej możemy mówić? Tyś wielki, możny i rozumny, ja głupi i mały. Polecenie twe spełnię.
Olekszyc powściągnął zły humor i dowcipy.
— Nie myślałem ci ubliżać. Urazy zapominam łatwo. Kto inny nie darowałby ci odmowy ręki siostry.
— Nie masz mi nic do darowania. Rozporządziła nią ona sama.
— Nie winszuję wyboru. Jeśli dłużej to cierpieć będzie, co teraz, niedługo wytrzyma. Rudolf widocznie zapomniał o testamencie Fusta.
— A tobie to jeszcze chodzi po głowie! — ruszył ramionami Dyzma.
— Holendry będą za lat cztery wasze. Przysięgnę.