Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jedzą. Powtóre noc ciemna i mrozu piętnaście stopni, więc zanocujesz tutaj. Wyglądasz zaś tak, że sądzę, iż potrafisz zjeść obiad w porządnem towarzystwie. Opowiesz mi przytem cokolwiek o Holendrach. Mój syn poznał właścicieli, ja, słuchając ciebie, poznam fabrykę, co mnie bardziej zajmuje.
Dyzma skłonił się w milczeniu.
— Siadajże tymczasem, jesteś moim gościem! Może palisz?
— Nie. Dziękuję panu.
— To dobrze. Powiedz mi, ilu też ludzi macie w Holendrach?
— Około tysiąca.
— Dużo Niemców?
— Połowa.
— Jak płatni?
— Rozmaicie. Majstrowie biorą pięćset rubli i wyżej, pospolita rzesza trzydzieści i utrzymanie.
— I ty brałeś tyleż?
— Tak, panie.
— Jakimie cudem mogłeś utrzymać rodzinę?
— Trochę zarabiałem nocami przy remoncie; brat także pracował, ale gdyby nie pan, tobyśmy zostali bez chleba i ratunku.
— Jednakże myślę, że ci bardzo przykra była podrzędna służba i obcowanie z pospolitą rzeszą...
— Nigdy, panie. Prawda, że wedle świata z innej kasty wyszedłem, prawda, że gdym przed czterema laty pewnego ranka zamiast gimnazjalnego munduru włożył siną bluzę roboczą i poszedł do pana Schulza za smarownika, spotkały mnie drwiny i śmiechy fabrykantów, a jam, wróciwszy do domu, gorzko płakał, ale nie płakałem nad swą dolą, anim czuł się pokrzywdzonym i pahańbionym. Płakałem, żeby siłę mieć, być dobrym robotnikiem, i żeby moi koledzy nowi musieli mnie szanować. I siłę taką zdobyłem. Nie drwił nikt ze mnie potem!
— Dlaczegóż przeniosłeś się do Holendrów?
— Myślałem, że moim będzie lepiej! — rzekł Dyzma, spuszczając oczy.