Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dnych, ale na twoim urzędzie nie darowuję trzech rzeczy: kłamstwa, nieścisłości i oszustwa. To ci zapowiadam!
— Tylko tyle! To dzięki Bogu! — odparł Dyzma z całą pewnością siebie.
— Zadatek możesz zabrać. Kiedyż staniesz na służbę?
— Pojutrze, jeśli pan pozwoli.
— Dobrze. Napisz tu swoje imię i nazwisko!
Spojrzał na papier.
— Dyzma. Jest takie imię? Nazwisko twoje brzmi z niemiecka. Może pochodzicie z Prus?
— Nie. Chyba przed wiekami.
— To się pokaże po twym charakterze.
— Matka moja była Niemką — rzekł chłopak.
— Taak!... Dlatego tak dobrze mówisz po niemiecku. Więc możeś protestant?
— Nie, Matka przyjęła katolicyzm.
— Aha, a pochodziła sama skąd?
Dyzma zawahał się. Przykro mu było przyznać się do pokrewieństwa z Fustem.
— Nie wiem, skąd była rodzina matki! — odparł wymijająco.
Brück nie nalegał. Zapalił cygaro i rozsiadł się wygodnie w fotelu.
— Mogę się już oddalić? — spytał Dyzma.
— Chcesz wracać do Holendrów na noc? Ileż to mil?
— Dwie.
— Przyszedłeś piechotą.
— Tak.
— Ano, to głodny być musisz. Zaczekaj!
Pocisnął dzwonek i rzekł do wchodzącego lokaja:
— Podawać obiad.
Dyzma był rzetelnie głodny, ale pomyślał, że nie wypada mu nadużywać uprzejmości nowego chlebodawcy, więc jął się tłómaczyć i wymawiać.
— To, mój chłopcze, fałszywe ceregiele! — odparł Brück. — W twoim wieku bywałem głodny jak wilk cztery razy na dobę, potrąciwszy godziny snu. Z twej twarzy tryska zdrowie i wesołość. Tacy dobrze