Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XI.

Już ludzie o testamencie Fusta zapomnieli, gdy nadszedł czas jego odczytania. Rudolf z Brückową na tydzień przedtem pojechali do rejenta. Pokazał im wielką kopertę, na której ręką nieboszczyka stało napisane: „Ostatnia moja wola, którą rejent Bełkocki odczyta w lat pięć po mojej śmierci, w Holendrach, wobec zgromadzonych starszych oficjalistów fabrycznych i moich pasierbów: Rudolfa i Antoniny Ulm“
— Może nam pan odczytać pierwej? — spytał Rudolf.
— To nie jest wyrażone! — odparł rejent spokojnie.
— A pocóż ta hałastra ma być wtajemniczoną w nasze rodzinne sprawy i rachunki? — zawołała Tony.
— A to się, szanowna pani, pokaże w czytaniu. Cierpliwości! Wszystkiego się dowiemy.
— Pan już dawno wie.
— Ja jestem jak ten papier — nieme narzędzie. Wiedzieć musiałem, aby rozporządzenie było ściśle prawne. To mocny dokument!
Postukał palcem w kopertę i schował ją napowrót do szuflady, dając tem znać, że przemówi za tydzień, nie inaczej.
Rodzeństwo wróciło z niczem do domu. Rozdrażnienie i niepewność końca nie poprawiło im humoru. Kłócili się całą drogę o podział spadku. Usposobienie Rudolfa gorzkniało z dniem każdym. Po nawale pracy suchej i męczącej, znajdował w domu siostrę, która albo się skarżyła na służbę, albo krytykowała jego czynności, albo mówiła o interesach. Resztę czasu zajmowały mu gazety, sprawozdania handlowe i korespondencja.