Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ojciec w sumie posagu nie liczył kosztu wyprawy, nieprawdaż?
— Nie, wyprawa extra.
— Tak rachowałam, że mi ojciec za tyle lat służby nie poskąpi na szpilki.
— Słusznieś to zrobiła. Wystarczy ci dziesięć tysięcy?
— Rachowałam na piętnaście, ale mogę się ograniczyć — rzekła sucho.
— No, no, niech będzie piętnaście! — roześmiał się Fust.
— Ojciec mi je da do rąk?
— Maturalnie. Alboż wiem, czego ci trzeba?
— Dziękuję ojcu!
Twarz jej na chwilę poweselała. Postawiła swój koszyczek na zwykłem miejscu, nakręciła zegar i pożegnała ich na noc.
Gdy zostali sami, długi czas nie odzywali się, każdy swe myśli dla siebie chowając. Wreszcie Fust nie wytrzymał:
— Cenną jest nasza Tony jako wspólniczka! Umie rachować i jasno traktuje interes. Jednakże nie chciałbym jej mieć za żonę. — A ja owszem! — odparł spokojnie Rudolf. — Jako gospodyni domu jest wzorowa i można na niej polegać.
— Dlatego się snadź nie żenisz, bo podobnej wśród kobiet trudno znaleźć! Niepospolita!
Lokaj ukazał się we drzwiach i rzeki:
— Pan Kryszpin prosi o parę słów rozmowy z panem dyrektorem. Przeprasza za niewłaściwą porę, ale do jutra czekać nie może.
— Może wejść! — odparł Rudolf.
Oczy Fusta spoczęły z przyjemnością i zajęciem na smukłej i prostej postaci młodzieńca, który się stawił u progu.
Przez te dwa lata wyrósł na mężczyznę i był pięknym w całej krasie młodości. Złote włosy kręciły mu się nad jasnem czołem, ciemne oczy nabrały jeszcze więcej wyrazu i myśli, a zachowały słoneczną przejrzystość i wesele. Lekki cień zarostu ocieniał wargi,