Marzyciel (Reymont)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Marzyciel
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1932
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WŁADYSŁAW ST. REYMONT
MARZYCIEL
SZKIC POWIEŚCIOWY
WYDAWNICTWO TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO
WARSZAWA, UL. ZGODA 12.

Druk. J. Rajskiego w Warszawie, ul. Ciasna 5 (przy Św.-Jerskiej).



I.

— Więc jakże to zrobić?
— Pojechać funiculaire’em na Vomero. Niedaleko stacji, na samej krawędzi góry stoi klasztor świętego Marcina i przytulona do niego mała terasa kawiarni. Stamtąd roztacza się najpiękniejszy widok na świecie! Zalśni się panu w słońcu cała zatoka aż po horyzont, zamknięty wyspami. Neapol będzie pan miał pod nogami. Wezuwjusz naprzeciw. A od Capri aż po Miceny olbrzymi, granatowy zwał gór poszarpanych zamyka przecudny kraj winnic, pinij, oliwek, zatopionych w słońcu i lazurze!
— Dziękuję bardzo. Nie wiedziałem, że pan podróżował, — rzekł ktoś z podziwem i jakieś ręce wzięły bilet i zgarniały resztę.
Józio uśmiechnął się melancholijnie, zapisał kredą na czarnym stole numer sprzedanego biletu, podniósł głowę i szepnął po francusku.
— Niezawsze sprzedawałem bilety!
Ktoś nachylił się gwałtownie, jakieś oczy błysnęły w okienku, i wyciągnęła się biała, ciepła ręka.
— Jakże mi pana żal!
Józio uścisnął dłoń i wytrzymał długą pauzę; zapatrzywszy się gdzieś daleko, jakby zbłąkany w zachwyceniu na lazurach zatoki, o której wspominał, wzdychał żałośnie, przegarniając jasne, kędzierzawe włosy.
Za okienkiem podniosły się gniewne głosy; przez zakurzone a miejscami pozaklejane szyby błyskały jakieś niespokojne oczy, twarze rozgorączkowane i nerwowe ruchy, cały tłum parł się do kasy, stukając coraz niecierpliwiej. Józio jakby się wreszcie przebudził, westchnął żałośnie i z melancholijnym uśmiechem wziął się do roboty; słuchał żądań, sięgał po bilety do wąskich przegródek, stemplował je, rzucał przed wyciągnięte dłonie, brał pieniądze, wydawał resztę, a wszystko robił szybko, spokojnie i z taką oszczędnością ruchów, jakby doskonale funkcjonujący automat.
A co chwila nowy głos rzucał mu jakąś nazwę stacji, co chwila nowe ręce wyciągały się z żądaniem, ale Józio tak je znał we wszystkich odmianach, że niektórym już zgóry wiedział, jaką dać klasę i dokąd; do wielu rąk uśmiechał się przyjaźnie, niektóre ściskał z uniżonością, od wielu trzymał się jakby zdaleka i z godnością, wielu udawał, że nie spostrzega, zaś od pewnych cofał się z obrzydzeniem, ale większość traktował obojętnie, jak szary, nic nieznaczący tłum, a tylko niekiedy, bardzo zresztą rzadko, gdy mignęły w okienku jakieś białe, pachnące rączki, przywierał do nich całującemi spojrzeniami.
I całą godzinę przez otwarte okienko wciąż się wyciągały ręce przeróżne, migając mu nieustannie przed oczami; były piękne i brzydkie, stare i młode, nieszczęsne i triumfujące, ręce-szpony i ręce-kwiaty, ręce do pieszczot i pocałunków, i ręce do kajdan…
Ostry świst rozdarł powietrze, zadygotały ściany, i pociąg już dochodził, gdy skończył się korowód rąk, a Józio wyjrzał na stację.
Śnieg padał wielkiemi płatami, gęsty i mokry, peron aż się mrowił rozszwargotanym tłumem, naczelnik w czerwonej czapce i w białych rękawiczkach spacerował uroczyście, żandarmi tkwili nieruchomo, wyprostowani, niby kolumny, podpierające ten dzień, posiniały i drżący od zimna.
Pociąg przystanął, zrobił się rwetes, trzaskały drzwi, ludzie rzucili się do wagonów, konduktorzy biegali, chłopak z gazetami wydzierał się wniebogłosy, a garson we fraku, z serwetką białą na gołej głowie, leciał wzdłuż wagonów z tacą, pełną szklanek, i wołał monotonnie:
— Herbata! Kawa i herbata! Herbata!
Józio przyglądał się wszystkiemu spokojnie, ale naraz, jakby ugryziony w samo serce, szepnął ze złością.
— I poco się to, psiakrew, włóczy po świecie!
Zazdrość nim szarpnęła, odszedł od okna i zajął się liczeniem kasy, a kiedy się znowu odwrócił, pociągu już nie było, tylko śnieg padał coraz gęściejszy, już się bieliły dachy magazynów i ziemia między lśniącemi, czarnemi niciami szyn. Nudnie było na stacji, druty telegraficzne jęczały rozpaczliwie, rezerwowa maszyna latała, jak oszalała, z rozdzierającym, przenikliwym świstem, gdzieś z pod magazynów rozlegał się głuchy i brzękliwy dźwięk popychanych wagonów, na piętrze u naczelnika zagadał fortepian i popłynęły gamy, młócone już bez końca i miłosierdzia.
Józio zamknął kasę i właśnie rozmyślał, co zrobić ze sobą do pośpiesznego, który przychodził dopiero za godzinę, gdy woźny przyniósł mu telegraficzną notę.
— „Przyjadę pośpiesznym, czekaj na stacji“ — przeczytał, zmiął i rzucił na ziemię.
— Zwali mi się na łeb, niewiadomo dlaczego! Nie prosiłem jej przecież!
Myślał gniewnie i poszedł do bufetu, ale i tam było pusto, i nudnie, za szafami grało w zechcyka paru kolejarzy, gęsto przytem popijając; popatrzył przez chwilę na grę i stanął bezradnie przed bufetem, przyglądając się błyszczącym szklanym kloszom i grupie butelek, ustawionych na środku dokoła sztucznej palmy.
Bufetowa, siedząca zboku przy małym stoliku, spytała żywo:
— Co panu nalać? Może piołun z kroplami? W sam raz na dzisiejszą pogodę.
— To już wolę czarną kawę i pani towarzystwo.
Usiadł po drugiej stronie stolika i zajrzał w robótkę, którą miała w ręku.
— Naturalnie patarafka — i dla księdza wikarego!
— Dla kogo innego… ale niech pan zobaczy, jaka śliczna…
— Rzeczywiście zachwycająca, trawka błękitna, gniazdko różowe, a ptaszki cynamonowe! Cudne, aż mi się chce kichać.
Podniosła oczy z takim wyrzutem, że się zmieszał.
— Jaki pan dla mnie niedobry, jaki niedobry! — wdzięczyła się kapryśnie.
— Ależ jabym dla osoby poświęcił już nie wiem co! — zawołał patetycznie.
— Nieprawda, ani nawet tycia! — Pokazała mu koniuszek czerwonego języka i, wsparłszy się obfitym gorsem o brzeg stołu, patrzyła wyzywająco.
— No, i cóż, panie Józiu? — zagadnęła po długiej chwili.
— Co? a poniedziałek już od samego rana, panno Marychno!
— I marzec od pierwszego marca! — Zaśmiała się, uderzając go włóczką. Za szafami wybuchnęła dosyć burzliwa sprzeczka i ktoś zawołał:
— Panno Marychno, cztery mocne z kroplami!
— I cztery małe piwa na przekąskę! — dorzucił jakiś grubszy głos.
Marychna zakręciła się przy bufecie, a pompując piwo, patrzyła w Józia, wzdychając przytem tak głęboko, aż pełny gors podnosił się jej pod samą brodę i trzeszczały wszystkie szwy i guziki, a po twarzy, omączonej pudrem i pełnej sinych pryszczów, przelatywały rumieńce.
Poniosła za szafy napoje i prawie w tej chwili zawrzeszczała piskliwie.
— No, jak mamę kocham, tak poprzetrącam! ręce przy sobie.
Buchnęły drwiące śmiechy, ktoś się zaszamotał, przewróciło się krzesło i wybiegła rozczerwieniona i zasapana, przygładzając rozburzone włosy. Brzydka była i śmieszna, głowę miała podobną do wytresowanego pudla: złote, ogromne koła w uszach, twarz okrągła, zadarty nosek, ukarminowane wargi i małe, podczernione oczki. Usiadła na dawnem miejscu z takiem westchnieniem, że aż pękła jakaś haftka przy staniku.
— Jak mamę kocham, ale z pana ciężki frajer — ozwała się z przekąsem.
— Że zawsze ręce trzymam przy sobie, co? — Irytowały go już te przymówki.
— Także coś! — Obraziła się, lecz po chwili, obrzucając go melancholijnem spojrzeniem, zaszeptała gorąco: — Pan — to jak drewno… ludzie giną przez pana… tęsknią… a pan nic nie widzi… i zawsze tylko sam, z temi książkami…
Roześmiał się wesoło i rzekł, pochylając się ku niej.
— Ale zato dobrze wiem, co się dzieje na stacji. Wiem nawet, co wczoraj za szafami mówił do pani Adam… Wiem także, że była pani bez gorsetu…
— Także wymysł! Ci mężczyźni to gorsi — już nie wiem od czego! Plotkują tylko po biurach! — Zaperzyła się, ale, by zmienić niemiły temat, zawołała:
— Wie pan, pułkownikowa znowu wypytywała się o pana!
— Mało to ma w pułku oficerów!
— Ona podobno deńszczyków zmienia co miesiąc… nie może sobie dobrać…
Przyszło na wódkę dwóch maszynistów i Marychna znowu stanęła za bufetem. Józio popijał wyziębłą kawę i patrzył przez okno na pociąg towarowy, przesuwający się przez stację, niby długi wąż o białym, zaśnieżonym grzbiecie. Od bufetu roznosiły się strzępy rozmów i brzęk kieliszków.
— Naprawdę nie boi się pani sama w łóżeczku, naprawdę?…
— Bo pójdę sobie… jak mamę kocham… jeszcze kto usłyszy…
Za szafami znowu zawrzało, ktoś bił pięścią w stół i zapalczywie dowodził.
— A ja ci mówię, że szachrujesz. A ja ci mówię, że jak jeszcze raz mnie oszukasz, to ci buzię przenicuję na amarantową stronę!
— Gadaj zdrów, ale przegrane koniaki postaw. Panno Marychno!
— Chodźmy, nie można się wtrącać do przyjacielskiej rozmowy! — Zaśmiał się jeden z maszynistów i wyszli na zaśnieżony peron.
A w tejże chwili rozwarły się szeroko drzwi od podjazdu, zabrzęczały pospuszczane szable i dwóch młodzianów maszerowało równym i jakimś twardym, bojowym krokiem prosto na bufet.
Panna Marychna przypudrowała sobie twarz za palmą, przesunęła czemś po wargach, że trysnęły namiętną purpurą, wyniosła pierś nad klosze i przekąski, kieliszki postawiła na tacy i, sięgając po butelkę, czekała.
— Dwa większe, czyste! — Mówiła ze słodkim uśmiechem, błyskawicznie nalewając.
Wypili.
Nalała po raz drugi, wodząc po nich zabójczemi oczyma.
Wypili.
Nalała już automatycznie, nie wypuszczając butelki z rąk.
Wypili.
Chciała lać po raz czwarty, ale jeden z młodzianów zakomenderował:
— Dawolno!
Panna Marychna z godnością odstawiła butelkę, a młodzieńcy, wsparci o bufet, długo wodzili ciężkiemi oczyma po rozstawionych przekąskach.
— Sielodka jest? — zagadnął któryś, wpatrując się ponuro w jej gors.
Podsunęła mu talerz z czarującym uśmiechem.
— A świeży kawior jest? — Głos mu brzmiał, jakby przesiąknięty łzami.
Otworzyła puszkę, przysunęła talerz i zatopiła łyżkę w szarej masie.
— Całą porcję, dobrze? A może przyprawić z cebulką i oliwą?
— A riabczyki jest? — pytał, jakby jej nie słysząc.
— Może być wszystko, co tylko panowie zamówią! Jan! — Zawołała za szafy.
Garson we fraku już się kłaniał, podając długą, białą kartę.
— A Szato-Lafit jest? — wypominał wciąż tym samym płaczliwym głosem.
Garson podał inną kartę, a młodzieniec zapatrzył się w przestrzeń i rzekł ponuro:
— Dobrze, tak podawaj stakan czaju s limonom!
Marychna wzgardliwie wzruszyła ramionami, garson osłupiał, a oni odmaszerowali równym krokiem do bocznego stolika.
Józio parsknął śmiechem i podniósł się, bo już czas było na pociąg, gdy weszła jakaś para podróżnych. Tragarz niósł za nimi wspaniałe walizy, Józio został jakby przykuty do miejsca, tak go oczarowały: były płaskie, skórzane, okute miedzią na kantach i oblepione różnokolorowemi adresami hotelów. Spacerując po sali, dojrzał coś, co go wprowadziło w osłupienie, że patrzał w zachwycie na ich cudaczne, szare palta, podobne do nocnych koszul, fałdzisto spadających do samej ziemi.
— Niesłychane! Nadzwyczajne! — kontemplował, a gdy zasiedli przy ogólnym stole do herbaty, krążył dokoła, pożerając ich oczami podziwu, nadto posłyszawszy, że mówią po angielsku, prawie zdrętwiał z rozkoszy.
— Anglicy! Prawdziwi Anglicy — opowiadał znajomym po sali.
A poczekalnia napełniała się coraz bardziej, gdyż na pośpieszny zbierało się codziennie całe towarzystwo z miasta, jakby na uroczyste nabożeństwo. Co chwila jęczały na podjeździe dzwonki sanek i ktoś wchodził do sali, co chwila rozlegały się głośne powitania i wzmagał się gwar rozmów i śmiechów. Przy bufecie zadzwoniły kieliszki, sapała pompa od piwa, i panna Marychna, świeżo upudrowana, z wypiętym dumnie gorsem, czujna na każde skinienie, bezustannie rozdawała wódkę, przekąski, czarujące uśmiechy, piwo i spojrzenia powłóczyste.
Zaś po sali roiły się grupami wspaniale rozwinięte matrony, eteryczne dziewice, wiotkie podloty, zwycięsko podkręcone wąsy, dostojne brody i jeszcze dostojniejsze obwisłe brzuchy, obrzucając się nawzajem oczami i dyskretnemi, zjadliwemi uwagami.
Rozpuszczone szable tłukły się zuchwale po kamiennej posadzce, gdzie niegdzie wybuchały perliste śmiechy, z pod białych woalów strzelały zabójcze spojrzenia, niepokojąco szeleściły jedwabne halki, powiewały fantastyczne pióra u kapeluszy, z wybielonych twarzy krwawiły się wyzywająco usta, gięły się smukłe figury, aż trzeszczały gorsety, i coraz częściej przelatywały jadowite słowa i dowcipy, gdyż grupowano się wedle stanowisk i wrogo, zgóry a niedbale, mierzono się oczami.
Mdły zapach perfum, cygar, zwietrzałego piwa i wilgotnej pary unosił się w powietrzu.
W sali zrobił się jakby wielki raut, że nawet dosyć liczni podróżni przesuwali się lękliwie pod ścianami, zasiadając po kątach na walizach i tłumokach, bo wszystkie krzesła i kanapy już były pozajmowane przez dostojne towarzystwo, które, nasyciwszy się plotkami, zwróciło łaskawą uwagę na nieznajomą parę, a po ścisłej lustracji, sama pani prezesowa zawyrokowała.
— Bardzo dystyngowani, muszą być z arystokracji.
— To są Anglicy! — objaśniał Józio uniżenie.
— Jakaś lordowska para, jakby z powieści Miss Crafford! — zauważyła prezesówna, wielce wykształcona na dodatkach powieściowych Bluszczu.
— Istotnie, nawet piją herbatę i jedzą chleb z masłem.
— We wszystkich powieściach angielskich wszyscy piją herbatę ze śmietanką i jedzą grzanki z masłem, — wtrącił nieśmiało Józio, ale, spiorunowany wzrokiem prezesowej, cofnął się, przerażony własną zuchwałością.
— On podobny do młodszego syna z „Jaskółki“ miss Braddon, pamięta mama? Ale to z pewnością jakaś romantyczna para! — szepnęła ciszej.
— Idzie pan Raciborski, to powie, skąd się tu wzięli ci Anglicy.
Ogromny, siwy szlachcic w szarej bekieszy, w szarej czapie i z czarnemi wąsami, groźnie sterczącemi, pocałował prezesową w rękę i mruknął zgryźliwie.
— Oni są tacy Anglicy, jak ja Yorkshire!
Posypał się na niego grad pytań, przetrzymał misterną pauzę i rzekł ciszej:
— Ten lord — to Walek Miętus, syn mojego dawnego kowala!
Wszyscy osłupieli, tylko prezesowa upierała się przy swojem.
— Ale ona — to z pewnością jakaś lady, z pewnością…
— Ta lady Kaśka — to córka mojego kucharza! Romantyczne, co! Jak Pana Boga kocham, nie maluję, lecz mówię szczerą prawdę. Przyjeżdżali do rodziny, a teraz wracają do Ameryki. Znam ich oboje od pępciów. Temu lordowi nieraz, panie dobrodziejski, sprawiałem wnyki, aż trzeszczało, a lady pasała nam gęsi! Jak Pana Boga kocham! Od bydła uciekł we świat, a teraz wielki pan. Chamy górą, niema co! Nie przystępuj bez kija…
A chociaż szlachcic znany był z koloryzowania, uwierzono mu jednak i, jakby mszcząc się za zawód, patrzano ze wzgardą na tę parę i odwracano się do niej plecami, a prezesowa powiedziała bardzo głośno:
— Naturalnie, byle parobek, jak ma pieniądze, może udawać lorda.
Tylko Józio ucieszył się z tego odkrycia i chciał się z nimi poznajomić, ale woźny przyleciał po niego i musiał iść do kasy.
I znowu stał przy swojem okienku, i znów najrozmaitsze ręce wyciągały się po bilety, padały prędko nazwy stacyj, brzęczały pieniądze, trzaskał monotonnie stemplujący aparat, i Józio znowu pracował, jak automat.
Nie miał nawet czasu wyjrzeć na pociąg, więc, załatwiwszy ostatniego pasażera, z przyjemnością przeciągał spracowane kości, gdy wsunęły się znajome ręce w pocerowanych, czarnych rękawiczkach.
— Słowo daję, nie miałem czasu wyjść po ciebie — tłumaczył się skwapliwie.
Frania wsadziła w okienko twarz zarumienioną.
— A kuku! Mogę zostać, co? Spotkałam tych bubków z linji, powiedzieli, że pan w Warszawie, chcieli mnie zmanić do siebie, ale — niema głupich, mają na trzech jedną kołdrę i dwa sienniki! Strasznie się cieszę, że pana zastałam!
— Dużo masz czasu? — pytał trochę niespokojnie.
— Czy ja mam dużo czasu! — parsknęła śmiechem. — Ależ będziemy się bawili, dokąd pan tylko zechce! Muszę przecież nieco oporządzić sierotę…
— To masz klucz! Przyjdę dopiero po ekspresie. Spirytus stoi za szafą, maszynka w kominie, a herbata i cukier tam, gdzie zawsze, a może chce ci się jeść?
— I jak! jechałam na glanc bez jednego grdynia. Wie pan, wyleli mnie z pociągu, wsiadł łapacz i bali się brać mnie na gapę. Musiałam czekać na drugi pociąg. Niech pan prędko przychodzi, moje śliczności. Franka tak prosi…
Wdzięczyła się, ale nagle chwycił ją suchy, ostry kaszel, aż się zaniosła.
— Znowu jesteś zaziębiona! Masz trochę gotówki, kup co na kolację.
Wykaszlała się i, obcierając oczy, mówiła napół z płaczem:
— Doktór radził mi wyjechać na parę miesięcy do Zakopanego, powiada, że to z nieporządnego życia. Wesoła małpa, co? I jabym potrafiła wylegiwać się po całych dniach, jak te klępy na stacjach! A może się na mnie złożą moje facety! — wybuchnęła naraz długim, drwiącym śmiechem. — Dostanę, ale chorobę i bezpłatny przejazd do szpitala — rzuciła ciszej, i odeszła.
Józio spojrzał na nią ze współczuciem, zamknął kasę i zabierał się do pisania, ale spostrzegłszy szlachcica na peronie, kiwnął na niego, przyszedł zaraz i chętnie, gdyż i tak całe dnie wałkonił się, przesiadując na stacji.
— Czy to prawda, co pan klarował o tych Anglikach?
— Najprawdziwsza. Macie papierosa? bo zapomniałem swoich w domu. Może się pan przekonać, jeszcze siedzą na sali, czekają na ekspres! A jakże, lord-Miętus jeździ tylko ekspresami! Wspominał, że po drodze wstępują do Nizzy na parę tygodni, bo lady Kaśka czuje się nieco zmęczona naszym dzikim klimatem! Uważa pan dobrodziejski! Ha! ha! ha! — aż się pokładał ze śmiechu na ceratowej kanapce.
— To mówił pan z nimi?
— Wczoraj, w cukierni. Oko mam niechybne i poznałem ich, jak tylko weszli. Myślę sobie, korona mi z głowy nie spadnie, jak się przywitam, podchodzę tedy i mówię prosto z mostu: Walek, jak się masz chłopcze?… Parsknął mi śmiechem w oczy, poklepał po ramieniu i powiada najspokojniej:
— Niezgorzej, ale z tobą, Kaziu, coś ciężko, podobno już wyprzęgłeś!…
Dziw, że mi się bebechy nie przewróciły, myślałem, że mnie zła krew zaleje, a ten, jakby nigdy nic, przedstawia mnie swojej żonie i podaje krzesło. Cóż miałem robić? Awantura z chamem i w miejscu publicznem! Myślę sobie, djabli wiedzą, może to takie amerykańskie obyczaje, niech go tam drzwi ścisną. Usiadłem, opowiedział mi swoją historję, powiadam panu, to przechodzi wszelką imaginację! Od robotnika zaczynał, a teraz bogacz, miljoner! Po angielsku mówi, jak z nut, po francusku ekspedite, gębę rozdziawiałem, jak cielę na kościelne wrota! Taki Miętus, taki prosty parobek, panie dobrodziejski! A lady Kaśka, powiadam panu, dama, prawdziwa dama! Gęsi, panie tego, u mnie pasała, a omal nie pocałowałem jej w rękę! Poszliśmy na kolację, postawił białego, postawiłem i ja po staremu jedną i drugą kapkę, trudno, bydło u mnie pasał, a ja, panie tego, z postępem…
Józio uśmiechnął się jakoś dziwnie, szlachcic naraz zrobił srogą minę, wziął z pudełka garść papierosów i rzekł z głęboką, szczerą goryczą:
— Ale za tę konfidencję srogo zapłaciłem! Wyobraź pan sobie, co mi ten cham zaproponował, gdyśmy już nieco podchmielili.
Józio podniósł na niego zaciekawione oczy.
— A to, ni mniej — ni więcej, tylko, że mi daje posadę u siebie, w Ameryce! Posadę dyrektora stajni! Powiada, szlachta polska zna się na koniach! Uważa pan! Ja dyrektorem stajni jaśnie wielmożnego Miętusa, ja!…
Józio zaczął się śmiać.
Szlachcic zerwał się z kanapki, ujął go za klapę i wzburzony zakrzyczał:
— Pan jesteś Józef Pełka, syn pana Ambrożego Pełki z Wolicy?
— No, tak, a w dodatku pomocnik kasjera i parob kolejowy… — ironizował.
— Więc pytam się, coby pan odpowiedział takiemu chamowi, co?…
— Pocałowałbym go w rękę i błagał, żeby mnie wziął choćby za pastucha… Byle tylko pojechać daleko, jak najdalej i jak najprędzej! — wybuchnął niespodzianie.
Szlachcic poczerwieniał, nabrał nową garść papierosów i, otwierając drzwi, rzekł, ledwie już dysząc z wściekłości:
— To pocałujże go pan w nos! Tfy, z taką szlachtą.
Ale Józio nie słyszał, ni nawet zauważył jego wyjścia, ogarnięty nagle zbudzoną tęsknicą ucieczki gdzieś, w świat szeroki… Siedział nad papierami, jak martwy, patrzył w mrok rozdrgany, opadający śniegiem, i olśnioną duszą unosił się na skrzydłach tęsknoty, leciał cichemi miotami błyskawic coraz dalej, na wszystkie lądy, na wszystkie morza, w nieskończoność!
— Jesteś! Znowu jesteś! — jęknął naraz, zrywając się jakby do ucieczki, zakręcił się po pokoju, bezwiednie ubrał się w palto, włożył czapkę i padł na kanapę, zmożony bolesną męką marzenia.
Pociągi przelatywały z hukiem, aż dygotały ściany i brzęczały okna, mrok wsączał się do pokoju, mrok szary, posępny i przejmujący zimnem, a Józio wciąż leżał, marząc bezładnie o krajach dalekich, o morzach, nieobjętych wzrokiem, o miastach wspaniałych i cudach niewypowiedzianych.
— Wyszedł ekspres! — zbudził go jakiś głos i trzask zamykanych drzwi.
Z największą przykrością znowu otworzył kasę i, jak zwykle, wyjrzał na olbrzymią halę. Była najzupełniej pusta, tylko przed wagą piętrzył się stos czarnych, płaskich skrzynek, okutych mosiądzem na kantach.
— Dokąd idą? — rzucił wagowemu.
— Jeszcze niewiadomo. Ale to jakieś zamorskie, pewnie z Ameryki.
Wyszedł, aby się im zbliska przyjrzeć, i z jakiemś dziwnem wzruszeniem odczytywał na nich nazwy miast dalekich.
— New York! Vancouver, Hong-Kong. To kufry okrętowe, przejechały z pół świata! — tłumaczył wagowemu. — Idą na sam spód i muszą być ściśle upakowane, żeby się w drodze nie przesuwały. Vancouver — Hong-Kong! — powtarzał z czułością jakby te wyśnione, czarodziejskie słowa.
— Kobè Hong-Kong! — myślał, powróciwszy na swoje miejsce przed kasowe okienko, i poił się samym wdziękiem nazw, i kołysał w rozmarzeniu, gdy wysunęły się ku niemu jakieś nieznane ręce w szarych rękawiczkach i za szybami zamajaczyła twarda, wygolona twarz Amerykanina. Podawał bilety do stemplowania, żądając przytem jakiejś informacji.
Józio bardzo uprzejmie odpowiedział mu po angielsku.
— Jestem Polak, nie potrzebuje pan sobie wykręcać języka! — przerwał mu szorstko.
Na szczęście, wagowy zawołał bocznem okienkiem.
— Nizza! Sześć miejsc! Dziewięćset pięćdziesiąt ośm!
Józio obliczył i wymówił jakąś cyfrę bardzo zmatowanym głosem.
Amerykanin zapłacił, a zgarniając resztę, niedbale odsunął rubla.
— Upewniam pana, że zupełnie dobry!
— To dla pana.
— Nie jestem tragarzem i napiwków nie biorę! — syknął głęboko obrażony.
— Djabli wiedzą, kto u was bierze lub nie…
— Niech pan uważa i daje tam, gdzie się po to wyciągają ręce.
— A któż u was nie wyciąga ręki! — zaśmiał się ironicznie.
Józio wytknął głowę przez okienko i krzyknął wzburzony to tragarza:
— Michał! ten pan zostawił dla was rubla.
Amerykanin zawrócił i, wyciągając do niego rękę, rzekł bardzo serdecznie:
— Przepraszam pana, nie wiedziałem… Nie chciałem pana obrazić…
Józio chętnie dał się przeprosić, Amerykanin wydał mu się tak miłym człowiekiem, że rozmawiał z nim z przyjemnością, prosząc go wkońcu o adres.
— Wybiera się pan do Ameryki?
— Marzę o tem od wielu, wielu lat. Może nawet wkrótce wyjadę…
— Dobrze pan zrobisz, pluń pan na Europę i uciekaj, póki czas. Zrobiłem to samo i wcale nie żałuję. A co pan umie?
— Skończyłem sześć klas gimnazjum, umiem parę języków.
Amerykanin roześmiał się bardzo wesoło i bardzo ironicznie.
— Ale czy umiesz pan co robić?
— Robić? ależ ja nieraz muszę orać na służbie po szesnaście godzin dziennie, to chyba dosyć ciężka praca?
— Naturalnie, że i to praca, bezwątpienia. — Przytakiwał nieco chłodniej, wręczył mu swój bilet z adresem i uścisnął dłoń, gdyż pociąg już nadchodził. Józio długo i z pewnem nabożeństwem przyglądał się adresowi.
— Kto wie, może zajrzę i do Ameryki! Ciekawy kraj! — myślał i już roił o gwarnych, olbrzymich miastach, już słyszał huk nieprzeliczonych fabryk, już mu zamajaczyły nieprzejrzane równie Far Westu, już płynął oceanami, przedzierał się przez bory, przez góry, pokryte wiecznemi śniegami, przez rzeki i pustynie, doznawał tysiąca przygód i czuł tysiące upojeń i rozkoszy.
Ekspres wleciał na stację, niby koń rozhukany, i niby koń, wstrzymany potężną dłonią, osadził się na miejscu. Olbrzymie pulmany świeciły wszystkiemi oknami, kilkanaście osób wyglądało z wagonów.
Józio zamknął kasę i wyszedł na próg przyjrzeć się podróżnym.
— Jakoś pusto dzisiaj! — zwrócił się do nadkonduktora.
— Gdzież tam, nabite, ani jednego wolnego miejsca! Jaśnie państwo ucieka do ciepłych krajów! — dodał ironicznie, biorąc w zęby gwizdawkę.
— Wcale się im nie dziwię, że wolą Nizzę i Monte-Carlo, tam ciepło…
— A czy naprawdę tam cieplej, niźli u nas?
Józio roześmiał się pobłażliwie i prędko mówił:
— Człowieku niewierzący! Tam, w miesiącach zimowych, średnia temperatura dochodzi trzynastu stopni ciepła, to dosyć, nieprawdaż? A dołóż pan do tego morze, zawsze błękitne, niebo bez chmur, wyniosłe palmy, olbrzymie plantacje kwiatów i najpiękniejsze w Europie wybrzeża.
Nadkonduktor wyjął z ust gwizdawkę i szepnął z podziwem:
— Nie wiedziałem, że pan zna te miejscowości.
— Lepiej, niźli tę zgniłą dziurę! — wzgardliwym gestem wskazał stację. W pulmanie opadła szyba i Amerykanin zawołał do niego:
— Good bye!
— Good bye! — odkrzyknął, podchodząc śpiesznie pod okno.
Uścisnęli sobie ręce, lady Kaśka skinęła mu głową, świst maszyny rozdarł powietrze, i pociąg ruszył zaraz, z miejsca nabierając ostrego pędu. Józio szedł wraz z nim kilkanaście kroków, ostentacyjnie wymachując kapeluszem.
— Pan ma ciekawe znajomości! — zauważył z pewną ironją zawiadowca. Józio, uśmiechając się smętnie, odpowiedział jakoś niedbale, odniechcenia.
— Poznałem ich kiedyś w Paryżu czy też na Rivierze…
— Cóż, nie przejeżdżała jeszcze ta pańska nieznajoma księżniczka?…
— Mam pewne wiadomości, że przyjedzie w tych dniach! — odwrócił oczy, gdyż zawiadowca uśmiechał się dziwnie, jakby drwiąco.
— Ale pan ma szerokie stosunki! — ściągał uroczyście białe rękawiczki.
— Dosyć, przecież kolej nie jest dla mnie całym światem!
— Mnie to nawet dziwi, że panu się chce służyć! — drwił już otwarcie, ale Józio, nie zważając na przycinki, ozwał się melancholijnie:
— Może już niedługo, może nawet prędzej, niźli pan przypuszcza.
— Ale tymczasem, niech pan przyjdzie do nas na herbatę i małego preferka. Będzie i panna Irena! — uśmiechał się znacząco.
— Bardzo żałuję, ale już się komuś na dzisiaj obiecałem…
— Naturalnie prezesowej! — dodał złośliwie: — Swój zawsze ciągnie do swojego…
— Niechże pan wie, że nie ciągnę do nikogo i nie zabiegam o niczyje względy. — Zawiadowca raptem zesztywniał i zmienił ton na przykro urzędowy.
— Ale na pośpieszny otworzył pan kasę o całe dwadzieścia minut za późno! Pasażerowie robili mi awantury!
— To niech pan złoży na mnie raport, a monity daje swoim pomocnikom! — odpowiedział porywczo, i rozeszli się w gniewie, co im się zdarzało bardzo często.
Józio śpiesznie zdał służbę, a mijając oświetlone okna kancelarji zawiadowcy, który siedział we władczem odosobnieniu, szepnął zirytowany:
— Stary cymbał!


II.

Mieszkał za stacją w dużym drewnianym domu, prawie ukrytym między wyniosłemi drzewami, przy samym plancie.
— Frania się już rozgospodarowała! — mruknął, dojrzawszy oświetlone piąterko. W sieni dosyć mrocznej spotkał panią Zofję, żonę maszynisty, u której się stołował, zaparła przed nim schody swojemi bujnemi kształtami.
— Czy zejdzie pan na kolację? — Gorącą prośbę miała w głosie.
— Nie mogę dzisiaj, czeka na mnie kolega.
— Kolega? Byłam pewna, że to pan wrócił, bo ktoś tam spacerował. Magdzia poleciała na górę, ale ten kolega nie otworzył i ani się odezwał.
— Może już spał! Przyjechał z Warszawy bardzo znużony.
— To niechże i pan zaraz się położy. Musi pan być niewyspany, do czwartej czekałam, aż ucichnie w tym tajemniczym pokoju, nie mogłam również spać… Któż słyszał markować po całych nocach! Wygląda pan coraz mizerniej…
— Zaczytałem się nieco i ani spostrzegłem, jak wybiła czwarta.
— Jeśli przeszkadza zegar, to każę go na noc przenosić do kuchni.
— Bardzo go lubię, w nocnej ciszy rozlega się, jak srebrny, daleki dzwon.
— Nie brak tam panu czego? A czy Magdzia porządnie sprząta?
— Jak anioł! Dziękuję pani za wszystko.
— Chciałabym, aby panu było u nas dobrze… — szepnęła z naciskiem.
— I jest mi, jak w raju. — Pocałował ją w rękę, przytrzymała ją na chwilę, gderząc śmiesznie spieszczonym głosem.
— A proszę zaraz iść spać… nie czytać… i o niebieskich migdałach nie marzyć…
— A o czem mam marzyć?… — Zajrzał zbliska w jej oczy, oblała się rumieńcem, zrobiła ruch, jakby chciała mu się rzucić na szyję — i uciekła spłoszona.
Wzruszył ramionami, nie rozumiał bowiem jej troskliwości o siebie, ni jej płonących oczów, ni nawet bardzo wyraźnych słów!
Cała stacja wyśmiewała się z jej miłości, a on tak był pochłonięty czemś innem, że nawet niczego się nie domyślał.
Frania zamknęła za nim drzwi na dwa spusty.
— Już się tu jakiś parzygnat dobijał ze trzy razy.
Ze zdziwieniem rozglądał się po własnem mieszkaniu.
— Tiens! Lampa nie kopci, sprzątnięte, poustawiane, cuda prawdziwe!
Rzuciła mu się na szyję z gwałtownością.
— Prawda, że teraz ładniej? Prawda, że i Frania na coś się przyda? A tak się śpieszyłam, żeby tylko zdążyć. Jutro upiorę firanki, będzie ślicznie…
— Mów ciszej, na dole wszystko słychać! — szeptał, głaszcząc ją po jasnych, puszystych włosach i całując w oczy.
— Mocniej, panie Józiu, trochę mocniej! Lubię, jak mnie kto całuje tak, że to aż tchu braknie i ciarki chodzą po skórze, strasznie lubię! — szeptała, cisnąc się do niego.
— I ja lubię, ale jestem dzisiaj spracowany, jak wół. — Odsunął ją dosyć niechętnie.
— Moje biedactwo spracowane, moje złociste klejnoty! — mówiła współczująco, ale dojrzawszy jego zimne i zniecierpliwione oczy, stanęła zmieszana i onieśmielona.
— A może da pan klucz, to sprzątnę ten ostatni pokój…
— Nie potrzeba, daj lepiej herbatę.
Zasiedli przy okrągłym stole do kawalerskiej kolacji, ale Frania nie mogła usiedzieć na miejscu, zapełniając całe mieszkanie szelestem spódnic, śmiechem i przyciszonym szczebiotem. Ładna była, wysmukła i bardzo zręczna, miała twarz zdumionego ciągle dziecka, szerokie usta i niebieskie, wypukłe oczy o złotych rzęsach, które patrzyły z jakiemś psiem przywiązaniem, gotowe już na każde jego skinienie.
Po herbacie Józio zabrał się do czytania gazety, a ona, zasiadłszy naprzeciw w głębokim fotelu, naprawiała bieliznę.
W mieszkaniu było cicho, ciepło i jasno; wilgotna, zaśnieżona noc zaglądała przez okna, z długim, przeszywającym świstem przelatywały pociągi, aż szyby brzęczały, i drgał płomień lampy, niekiedy głucho zaklekotał pęknięty dzwon stacyjny, a czasami przedzierał się przez podłogę srebrzysty dźwięk wybijanych zwolna godzin.
— Strasznie mi tutaj dobrze! — szepnęła, rozglądając się dokoła z lubością. Mieszkanie było prawdziwie kawalerskie, po odrapanych ścianach spacerowały karaluchy, z okopconego sufitu opadł tynk, węglowy miał oblepiał szyby, piec stał krzywo, po kątach tuliły się niedobitki wspaniałych mebli, pokryte strzępami obić i pokrowców, stosy zakurzonych gazet leżały na krzesłach, ale nie widziała tego, przejęta uczuciem rozmarzonej radości.
— Siedzimy, jak prawdziwe małżeństwo! — Wparła się głębiej w fotel i całującemi spojrzeniami krążyła lękliwie nad jego głową pochyloną. Naraz gdzieś pod nimi huknęły gwałtownie drzwi, pies zaszczekał i podniósł się przytłumiony gwar jakby śmiechów i krzyków.
Ale gdy przycichło, Frania znowu zaczęła cerować i żałośnie westchnęła.
— Mój Boże, jakie to szczęście mieć swój dom, męża i dzieci!
Spojrzał na nią ukradkiem, łzy wisiały u złotych rzęs, blade usta krzywiły się jakoś boleśnie, a po wynędzniałej twarzy błądziły posępne cienie.
— Nie mogłaś to sobie kogo namówić? — odezwał się żartobliwie.
— Żeby mnie tylko chciał, to poszłabym nawet za złodzieja, nawet za hycla…
— A bo ci to samej źle? Wolnaś, jak ptak, robisz, co chcesz, używasz sobie…
— Jak pies w studni! — Wzburzyła się nagle i buchnęła: — Niech cholera zatłucze takie używanie! Tak, wolna jestem i ganiam po świecie z wywieszonym ozorem, tłukę się po wszystkich stacjach, jeżdżę od faceta do faceta, jak ten pies bezpański, którego każdy kopie na dowidzenia i kijem dalej przepędza, póki gdzie pod płotem nie zdechnie! Używam, aż mi to już bokami wyłazi. Pan myśli, że taka, jak ja, to już nic nie czuje, ani rozumie?… Przecież niezawsze wytykali mnie palcami… niezawsze byłam taka ostatnia… taka… — Naraz zaniosła się płaczem i chwycił ją suchy, rozdzierający kaszel.
Przyniósł jakieś lekarstwo i bardzo troskliwie zakrzątał się koło niej.
Uspokoiła się wkrótce, wytarła oczy i rzuciła mu się na szyję.
— Tylko pan Frani nie ukrzywdził, tylko pan jeden jest dobry, taki poczciwy, taki święty! taki kochany! — wołała, okrywając go namiętnemi pocałunkami.
Na dole zerwała się jakby wściekła burza, rozlegały się nieludzkie wrzaski, brzęki tłuczonego szkła i rozbijanie mebli.
Wyrwał się z jej uścisków, gdyż do drzwi ktoś zaczął się dobijać.
— Schowaj się do tamtego pokoju, prędko! — Zamknął za nią i dopiero poszedł otworzyć drzwi.
Zasapana Magdzia wniosła na tacy obfitą kolację.
— A to pani przysyła i dla tego pana, który przyjechał.
— Jedliśmy, ale zostaw. Cóżto u was za zabawa?
— A pan wrócił ze służby i tak se ano balują…
— I wesoły jak zawsze! — Rzucił nieznacznie gazetę na kapelusz Frani.
— A jużci, schlał się jak nieboskie stworzenie, i teraz wyprawia takie brewerje, pani go zamknęła, bo się już brał do bicia, sama siedzi se przy mnie w kuchni, a popłakuje i wyrzeka. Jabym się ta nie dała chłopu krzywdzić i poniewierać, nie! — rozpowiadała, zastawiając stół.
— Cóżby Magdzia zrobiła? — Patrzył niespokojnie na okrycie Frani, leżące na kanapie.
— Co? A jakby mi się upił, tobym go tak sprała, żeby mu się na drugi raz odechciało! Ale moja pani to jeno rączki łamie, lamentuje a boskiego zmiłowania czeka! A kajże to ten drugi pan? — przyglądała się podejrzliwie.
— Śpi w tamtym pokoju, zaraz go obudzę…
— To widzę, taki pan, co nosi kobiece obleczenie! — Dojrzała okrycie i, buchnąwszy śmiechem, uciekła, aż pod nią zadudniały schody.
— Żeby cię djabli, rozgada zwierzę po całym domu! — Zrzucił okrycie w kąt. — No, chodźże! — zawołał niecierpliwie, otwierając drzwi.
Ale Frania nie wyszła, stała przed portretami, wiszącemi na ścianie.
— Panie Józiu, a co to za facet ten — w siwej peruce?
— To mój pradziad.
— Pewnie jakiś aktor — że tak ślicznie ubrany. A gdzie on teraz pokazuje komedje?
— Na tamtym świecie! — Roześmiał się z jej naiwności.
— A ta pani, to ma dopiero fest przedsięwzięcia, no, mogłaby wykarmić całą stację! — wykrzyknęła przed portretem jakiejś damy, wspaniale wydekoltowanej.
— Głupiaś! — mruknął, niemile dotknięty.
— I te wszystkie książki pan przeczytał? — pytała zdumiona, wlokąc palcem po grzbietach książek, poustawianych na półkach.
— Naturalnie! Może co zjesz? Przyniosłem zająca z buraczkami, są i borówki…
— A zagraniczne też pan czyta? — Z trudem sylabizowała jakiś francuski tytuł.
— Wszystkie — pocóżbym je trzymał?
— To prawda, co mówią na linji, że pan umie po niemiecku, a nawet parlefranse?
— Prawda. Chodźże, tam zimno, jak w psiarni…
Drzwi za nią zamknął i zaczął spacerować, a Frania zabrała się do jedzenia dosyć łapczywie, ale nie miała apetytu i odstawiła wszystko na okno.
— Przecież zajączek nie hulnie przez szyby, co? A rano będzie wsuwa — że no!
Nie odpowiedział, zasiadła znowu do cerowania, podnosząc co chwila na niego oczy, pełne cichego podziwu.
Józio chodził nieustannie, ale niekiedy przystając przy oknie, patrzył w noc, na czerwone światła uciekających pociągów, i wzdychał jakoś tęskliwie.
— Czy to prawda, że pan Józio był dziedzicem? — spytała cichutko, lękliwie. Potwierdził, uśmiechając się dziwnie żałośnie.
— I miał pan prawdziwy dwór? I cugowe konie? I karety? I służbę w liberjach? I w kościele siadał pan przy ołtarzu w osobnej ławce? — Wpiła w niego oczy, zgorączkowane jakiemś wspomnieniem.
— Miałem! Miałem! Miałem! — powtarzał coraz ciszej i smutniej.
— I wszystko poszło… fiut, na bory i lasy! — Błysnęły łzami jej złote rzęsy.
— A poszło, psiakrew, poszło!
— I Żydy zabrały do ostatniego grdynia, jak panu Raciborskiemu, co?
— A wzięły! Nie warto nawet wspominać, nie warto. — Westchnął ciężko.
Chwyciła go za rękę i całowała z głębokiem współczuciem.
— Mój biedny dziedzic, moja sierota, mój jasny pan…
Wyrwał się dosyć szorstko i, pogwizdując, rzekł prędko, jakby gniewnie.
— Mniejsza z tem! Cóż tam słychać na linji?
Ale Frania odpowiadała niechętnie i o rzeczach dosyć mu znanych.
— Gdzie byłaś i u kogo?
— U pana Mikada siedziałam całe trzy miesiące.
— I wkońcu cię wylał!
— Wcale mnie nie wylał, tylko że wyjeżdża do Paryża i rzuca służbę…
Stanął, jak wryty, i długo nie mógł wydobyć ze siebie głosu.
— Mikado jedzie do Paryża? Mikado? Wziął cię na dobry kawał.
— Nie, na pewno jedzie, już sprzedał całe gospodarstwo, kupił od niego ten nowy dozorca, który przychodzi na jego miejsce. Sama naczelnikowa uczy go po francusku. Ma wyjechać już w przyszłym tygodniu, ale obiecał wyprawić na pożegnanie wspaniałą bibę. Pojedzie pan do niego?
— Obejdzie się żydowskie wesele bez marcepanów. A skądże wyrwał gotówkę?
— Dali mu jacyś państwo z Krakowa.
— Wielbiciele talentu! — szepnął drwiąco. — Naturalnie, poznali się na jego genjuszu! Nowy Matejko! — myślał, pełen zawistnej złośliwości.
Naraz zdołu buchnęły takie wrzaski, jakby się tam zarzynano.
— Hołota — psiakrew! Niepodobna już wytrzymać w tym domu.
— Zwyczajnie, jak w każdem małżeństwie! — zaśmiała się cichutko.
— Te bydlęta młócą się prawie codziennie. Ale — że nie puści kantem takiego draba!
— Bo najgorszy mąż jest lepszy od żadnego, a pan Soczek nie taki zły, nie…
— Znasz go z czasów kawalerskich, co? — rzucił wzgardliwie.
— Ale nie w taki sposób, jak pan myśli, nie! — zaprzeczała skwapliwie. — Przychodził często do moich rodziców, był jeszcze pomocnikiem i nieraz woził mnie na rezerwie po stacji, miałam z dziesięć lat, dawno już temu, dawno…
Wrzawa przycichła, rozlegały się tylko rozszlochane lamenty.
— Słyszysz, jak ryczy? zdrowo ją wypucował!
— Wcale jej nie żałuję, to ziółko, jak one wszystkie, jabym z nich kija nie zdejmowała, pan nie wie, co to są za cymesy! Damy, psiakrew! byle kocmołuch, a nos zadziera do góry, jak jaka hrabina — syczała nienawistnie.
— Musiała ci dobrze zalać sadła za skórę?
— Niechby tylko która spróbowała!
— Moja Franiu, co mnie to wszystko razem obchodzi!
— A jakie flejtuchy i próżniaki! — ciągnęła zapalczywie, nie zważając na jego zniecierpliwienie. — Przecież jak się przejeżdża którąkolwiek stację, to z każdego lufcika wyglądają — niby z budy — pofryzowane pudle. W mieszkaniach nigdy nie sprzątnięte, dzieci obdarte, wszystko aż lepi się od brudu, mąż idzie na służbę bez śniadania, bo pani nie ma czasu o tem myśleć, musi pilnować pociągów i szczerzyć zęby do pasażerów. Naturalnie — że front mają wystawny, wypchany ręcznikami, włosy ufryzowane, facjaty dobrze otynkowane i pooblepiane muszkami, wargi, jak krew, i bluzki — niby na bal, a oficyny zato w brudnych, obszarpanych kieckach i dziurawych pończochach, tego przecież nie widać z peronu! Znam ja je dobrze. A nieraz też widzę, jak to mąż wraca spracowany ze służby, a w domu pusto, zimno i niema co włożyć do pyska, bo pani na kawce u przyjaciółki, albo pojechała na romanse do Warszawy. A jak przeklinają swój los, jak się ciągle skarżą na biedę i na brak przyjemności. Myślałby kto, że się porodziły w pałacach. Na własne uszy słyszałam, jak pani Paleska krzyczała na swojego: „ukradnij a dawaj, od tegoś mąż! A nie chcesz, to znajdzie się taki, co będzie miał dla mnie i na powozy”. Jabym taką małpę zbiła, jak psa, i wypędziła na ulicę, niech sobie poprawi losu! Mówili, że pan Krukowski pompnął kasę na hulanki z dziewczynami, nieprawda, musiał żonie sprawiać po dziesięć sukien na rok i gości ciągle przyjmować, żeby się tylko żonusia nie nudziła, i teraz biedak doi kozę, a jaśnie pani kasjerowa spaceruje w podartych bucikach i przeklina zły los i złodzieja!
Rozgadała się już na dobre, przytaczając coraz więcej szczegółów i nazwisk, ale Józio nie słyszał, myślał bowiem z jakąś upartą, mściwie biczującą się złością.
— A ja! A ja! A ty zawsze będziesz tylko patrzył na przechodzące pociągi, zawsze będziesz tylko sprzedawał bilety, i zawsze będziesz marzył o niebieskich migdałach! Zawsze, zawsze!
Zamknął się nagle w swoim pokoju, zapalił lampę, siadł pod oknem przy długim stole, zawalonym albumami widoków, przewodnikami kolejowemi całego świata, Bedekerami, i nie wiedział, co zrobić ze sobą! Bezradnie błądził oczami po pokoju, zarzuconym rupieciami, próbował przeglądać albumy, szukał niecierpliwie na półkach jakiejś książki, to grzebał między stosami papierów, i wszystko leciało mu z rąk, i wszystko zarówno go nudziło.
— Mikado jedzie! A ja! A ja! — powtórzył z nagłym wybuchem gniewu.
— Czy pan mnie woła? — spytała Frania, zaglądając do pokoju.
— A tak, tak! Idź spać, już późno! Ja jeszcze trochę poczytam…
Niepokój nim zatargał, że jak nieprzytomny tłukł się po pokoju i rozbijał o sprzęty i graty, zalegające wszystkie kąty, wreszcie wpił głodne, zgorączkowane oczy w mapę, rozwieszoną na ścianie, i zwolna grążył się w niej, i tak przepadał w tęsknej kontemplacji, że nie słyszał krzątania się Frani, nie wiedział, że długo stała w progu, nie śmiejąc się odezwać, nie słyszał nawet przelatujących pociągów i świstów, jakby go porwał jakiś wicher kosmiczny i poniósł nad jakieś morza, rozmigotane w słońcu, i nad jakieś lądy, podobne do sinych chmur, że leciał, niby ptak, oszalały rozkoszą lotu i błądzenia w nieskończonościach.
— Panie Józiu! już bardzo późno! — zawołała lękliwie Frania.
— Zaraz idę, zaraz…
Odruchowo zaczął się rozbierać, ale, zdjąwszy kołnierzyk i marynarkę, zapomniał o tem, co miał zrobić, i znowu wparł się oczami w mapę, gdyż w plątaninie linij kolejowych, w chaosie nazw, zarysów granic, rzek, gór i krajów widniały podkreślone czerwonym ołówkiem nazwiska stolic niektórych, jakby tajemnicze, wiecznie kuszące wołania przestrzeni.
Paryż, Londyn, Madryt! Rzym!
I niby rubinowe wrota, rozwierały się przed jego olśnionemi oczami, niby święte wrota rajów, o których dusza śpiewała nieukojoną pieśń tęsknoty.
Wcisnął się w fotel i, powtarzając te nazwy z najgłębszą tkliwością, zamknął oczy i oddał się we władną i słodką moc marzenia.
Pociągi przelatywały z hukiem, trzęsły się ściany, szczękał klosz lampy, świsty rozdzierały powietrze, potężny rytm nieustannego ruchu przenikał go nawskroś, i po jakimś czasie zdało mu się, że już pędzi całą siłą pary…
Nie otwierał oczów, a widział przesuwające się z szaloną szybkością ciche krajobrazy nocy zimowej, przeogromne, zaśnieżone pola, niebo, zasiane blademi gwiazdami, uśpione, zaledwie dojrzane wsie, niekiedy jakaś stacja jawiła się na mgnienie, niby zbłąkane widmo, i przepadała, czasem w mrocznych pustkach zagrały łuny nad jakiemś miastem nieznanem, i znowu była tylko noc nieprzenikniona, milczenie i słupy telegraficzne uciekały wtył jakby jeszcze gwałtowniej, i uciekały posępne lasy, i uciekały pola, odziane w śnieżne całuny, a pociąg wciąż pędził naprzód z rozszalałym krzykiem potęgi.
Józio całe godziny unosił się tak gdzieś w nieokreślonych lotach marzeń i, ukołysany rytmicznym, monotonnym hukiem kół, zasnął znużony. Wkrótce zagasła lampa, Frania spała w drugim pokoju tak cicho, jakby bez oddechu, na dole zapanowało już głuche milczenie, tylko z linji odzywały się niekiedy trąbki dróżnicze i pod oknami nieustannie przelatywały pociągi: leciały zgorączkowane, ziejące parą i iskrami, rozmigotane światłami, zadyszane — i niby huragany rozlatywały się na wszystkie strony świata i ginęły w posępnej ciszy mroków, że tylko bure, skołtunione dymy tłukły się po oknach…
Dopiero nad ranem pierwsza przebudziła się Frania.
— Co pan tak marudzi, już strasznie późno! — zaczęła sennie grymasić.
Nie słyszał, spał, mocno wciśnięty w głęboki fotel.
— Żeby całą noc czytać! Kiepski warjat! — mruczała, zasypiając zpowrotem.
Obudził się dopiero o ósmej, jak zwykle, tylko bardziej zdenerwowany, niż zwykle, łaził po mieszkaniu jakiś zły i chmurny, spoglądając z urazą na Franię, która cichutko narządzała herbatę, nie śmiejąc ust otworzyć.
— Łazisz, jak zmokła kura, i nawet nie zakrzekorzysz! — zadrwił zniecierpliwiony.
— A bo pan się czegoś dąsa i nie śmiałam się odezwać.
Roześmiał się przyjaźnie, że przysunęła się z czułemi wymówkami.
— Tak mi było samej przykro… tak czekałam… a może pan już nie chce Frani…
— Przynajmniej raz wyspałaś się porządnie, bo nikt ci nie przeszkadzał.
— Ale dzisiaj musimy sobie powetować, nie będzie pan już czytał do rana, nie…
— Może, ale tymczasem nie zawracaj mi głowy! — Nie cierpiał mizdrzeń i czułości.
Odskoczyła zadąsana, niby psiak, boleśnie kopnięty.
— Kiedy tak, to zabiorę swoje gałganki i pójdę się bawić na inne podwórko.
Milczał, zapatrzony w okno, na rezerwę, manewrującą po stacji.
— Jak Bozię kocham, ale z panem tak ciężko dojść do ładu, niby z rodzonym mężem. Przemówił dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu! A bo nie tak, co? Pan Mikado — to facet całkiem na inszy fason! Jak zły, to zaraz zaklnie, wykrzyczy, zpsiekrwia i gotów nawet wjechać na cyferblat, ale zato jak jest w humorze, to tylko śpiewa, figluje i ściska, że trzeszczą żebra, i gotów oddać ostatnią koszulę. Z takim to zaraz człowiek wie, skąd wieje i gdzie dmuchać!
— Jeżeli chcesz, to zabierz sobie wszystkie rzeczy z mieszkania! — rzekł niespodzianie.
— Zawracanie kontrafałdy! co pana znowu ugryzło?
— Zabierz wszystko, wszystko — i uciekaj ode mnie, uciekaj! — Oczy mu rozbłysły jakoś dziwnie, twarz zbielała, i wargi się zatrzęsły. Przestraszyła się ogromnie.
— Co się panu stało? Może pan chory? Polecę po jakie krople…
— Nic mi nie jest i nic mi nie potrzeba! — rzucił twardo i zabrał się do mycia.
— Może sprzątnąć tamten pokój, dobrze? — Nie wiedziała już, co zrobić ze sobą.
— Dobrze, nie tykaj tylko papierów i książek! — zawołał za nią niespokojnie.
— Ależ to lamus! Prawdziwy lamus! — wykrzykiwała co chwila.
Jakoż istotnie pokój był tak zawalony, że ledwie się było można przecisnąć wśród przeróżnych rupieci; stały tam jakieś przedziwne biureczka z resztkami bronzów; jakieś wyzłacane kiedyś kanapki, całe w strzępach obić; jakieś szafeczki i stoliki, powykręcane dziwacznie, jakby w menuetowych dygach; jakieś obrazy bez ram, obtłuczone porcelany, uprzęże, nabijane pozieleniałym mosiądzem, siodło o wysokich kulbakach, zardzewiałe strzelby i pałasze, kolekcje nadzwyczajnych cybuchów, pozwijane dywany, stosy roczników jakichś pism, a wszystko to zmieszane, jak groch z kapustą, i pokryte wieloletnim kurzem, miałem węglowym i niedopałkami papierosów.
Na jednej ze ścian, pomiędzy portretami wisiał ogromny wieniec z kłosów pszenicznych, przewinięty spłowiałemi wstęgami.
— To pewnie jeszcze ze dworu? Jabym wyrzuciła na śmiecie tę graciarnię.
— Nie ruszaj, niech sobie odpoczywają w pokoju! — odezwał się żartobliwie.
— A jaki wspaniały kufer! O, i waliza zupełnie nowa!
— Nie wyciągaj, niech stoją pod stołem, mniej się tam kurzą.
— Czy pan się gdzie wybiera? — spytała nieco później, nalewając mu herbatę.
— A tak, moja najdroższa, wybieram się trochę w świat!
— Daleko?
— Bardzo daleko, może nawet do Ameryki.
— I do samej Ameryki dyrekcja daje bilety?
— Naturalnie, zresztą mniejsza o bilety, głupstwo.
— A hopki się już ma na drogę?
— Będą, to bagatela! — odpowiedział z wielkopańską niedbałością.
— Jak Bozię kocham, ale zupełnie nie rozumiem, poco ludzie jeżdżą zagranicę?
— Poco? Głuptas jesteś, że tego nie rozumiesz! Poco? — zawahał się nieco.
— Przecież i ja coś wiem, bo już byłam zagranicą. Pan Mikado wziął mnie raz do Katowic. Jakeśmy siedli do pociągu, to myślałam, że umrę z radości, aż się zbeczałam, i byłam pewna, że Bóg wie co zobaczę. Przyjeżdżamy, patrzę, wytrzeszczam gały, a za tą zagranicą wszystko tak samo, jak u nas, tylko — że szwargoczą po niemiecku. Zupełnie mi się nie podobało — i domy mają takie same, i deszcz padał tak samo, jak u nas, i błoto było, jak u nas! Mają tylko nadzwyczajne sklepy i można tanio nakupić różnych śliczności. Kupiłam sobie bluzkę i materjału na suknię, ale potem mieliśmy awanturę, bo jakiś szwab łaził za nami i sypał do mnie takie perskie oko, że pan Mikado trzepnął go w facjatę!
— Katowice! Boże się zmiłuj! A któż jeździ do Katowic? chyba kolejarze! Paryż! Londyn! Rzym! Neapol! to jest dopiero prawdziwa zagranica!
— I naprawdę tam jest tak ślicznie?
— To są raje prawdziwe, rozumiesz? cudowne, wymarzone raje! Nie mogę o nich wspominać bez zachwytu — mówił gorąco, śpiesznie popijając herbatę, gdyż dochodziła dziewiąta i czas było iść na służbę. — Boże, żeby to można rzucić wszystko i lecieć w cały świat, jak ptak! I jak ptak rozwinąć skrzydła i ważyć się w słońcu, odpoczywać gdzieś na szczytach, i ginąć w nieskończonościach. Choćby raz jeden w życiu obejrzeć te cuda i upić się niemi, upić się na śmierć i przepaść! — marzył głośno, zapomniawszy o Frani, która szepnęła z głupowatym uśmiechem:
— Że to panu się nie sprzykrzy takie ciągłe tryndanie!
— Włóczyłbym się całe życie, żebym tylko mógł! — powiedział żałośnie.
— Na linji mówią, że te pańskie jazdy po zagranicach — to blaga i naciąganie…
Porwał się gwałtownie, wyjrzał oknem na sygnały i, kładąc palto, pytał dziwnie roztrzęsionym głosem, nie patrząc jej w oczy.
— Cóżto za dureń ci mówił?
— Wszyscy. Pan Mikado wspominał kiedyś o pańskich podróżach, to ten dzięcioł z Rokitna powiedział, że to są derdymały i zawracanie frajerom głowy! Że pan nigdzie nawet nosa nie wytknął zagranicę. Pokazałam mu język, niecierpię tej rudej mordy! Ale oni pana nie lubią i przezywają jaśnie panem i hrabiczem. To dopiero hołota, co! Prawda, że pan nie blaguje? Prawda! Przecież pan nie taki, jak oni?…
Wysłuchał cierpliwie i, zapiąwszy palto, rzekł cicho:
— Przyjdę w południe, obiad przyniosą na górę, to zjemy razem, ale — jeżeli się chcesz przejść po mieście…
— Także, spacery mi tam w głowie, kiedy w domu tyle roboty!
Ucałował ją z głęboką wdzięcznością.
— A ja panu Józiowi wierzę, jak już nie wiem komu! — Rzuciła mu się na szyję.
— Z ciebie byłaby dobra żona! — wyrzekł poważnie.
— To niech się pan ze mną ożeni! — buchnęła śmiechem, ale tak dziwnie spojrzał, iż uciekła zmieszana i, wyzierając oknem, zaczęła prędko trzepać: — Oho! śnieg sypie, jak z worka! Osobowy wyszedł, podali już halt!
Poleciał śpiesznie, na dole w uchylonych drzwiach mignęła uśmiechnięta twarz pani Zofji, a ich wyżeł odprowadzał go w gigantycznych podskokach.


III.

Na stacji panował już zwykły ruch, bieganina i rwetes, jak przed każdym osobowym; nieustannie brzęczały dzwonki zajeżdżających sanek i płynęła ruchliwa, zgorączkowana fala ludzi, we wszystkich salach wrzało już jak w ulu.
A Józio, jak zwykle, stanął przed okienkiem, słuchał żądań, patrzył na wyciągające się ręce, odpowiadał, rzucał bilety, zgarniał pieniądze, zapisywał na czarnym stole i, pochłonięty tą codzienną, monotonną pracą, ogłuszony gwarem rozmów i turkotem bagażowych wózków, zapominał zwolna o sobie.
— Łapacz musi być blisko, kiedy Żydzi kupują bilety! — myślał, patrząc na ciżby czerwonych, grubych i jakby opuchłych rąk, wyciągających się gorączkowo po bilety, że tylko zrzadka dojrzał nieśmiałe, twarde ręce chłopskie, a zaledwie kilka razy mignęły mu jakieś rękawiczki.
— Dzień dobry! — wołał ktoś, wchodząc do kasy.
— A dobry! Papierosy w szufladzie! — odkrzyknął, nie oglądając się za siebie, gdyż wagowy wyliczał bocznem okienkiem ilość pudów, miejsca i krańcową stację jakichś bagażów.
— Cholera z taką pogodą! — przeklinał gość, otupując nogi ze śniegu.
— W sam raz do powieszenia się na parę minut!
Jakoż istotnie dzień był wiejny i bardzo przykry, suchy i gęsty śnieg padał nieustannie, a chwilami, gdy zawiała burzliwa wichura, robił się taki mąt i kotłowanina, że wszystko ginęło jakby w białym, spienionym wrzątku, i tylko trzaskały niedomknięte drzwi, jęczały druty telegraficzne i, niedojrzana w skłębionych tumanach, rezerwa przelatywała z przeszywającym świstem!
Naraz dzwon stacyjny, obwalony śniegiem, zaklekotał, niby rozbity garnek, osobowy już dochodził, szwajcar dzwonił po salach, wykrzykując nazwy stacyj, zawiadowca w czerwonej czapce i białych rękawiczkach mężnie wypinał pierś na srogą wichurę, żandarmi stali, niby drogowskazy, zaledwie szarzejące w kurzawie, peron zaczernił się rozwianemi chałatami, jakiś parasol poleciał w cały świat, we wszystkich oknach stacji zamajaczyły głowy pań i panien, a wreszcie wyłonił się z zamieci, utytłany w śniegu, ciężko sapiący pociąg i przystanął.
— Jak powieje do wieczora, to staną wszystkie pociągi! — odezwał się frasobliwie gość, z trudem dźwigając ogromny brzuch, ogromną twarz i trzy podbródki.
— Dla dozorców żniwa! W to wam graj! Pamiętam, w przeszłym roku pokazywał mi wasz naczelnik rachunki za kiełbasy, śledzie, chleb i gorzałkę, wydane dla ludzi, odkopujących zawiany pociąg! Wystarczyłoby dla całego pułku!
— Naczelnik żartował, a wszyscy myślą, że prawda! Kiedyś, jak dozorcy sami wypłacali robotnikom, to tam grosz jakiś kapnął, ale teraz, Boże się zmiłuj, więcej kontrolerów, niż robotników, a każdy człowiekowi łakomie w garście zagląda. Nędza, jak mi Bóg miły, prawdziwa nędza! — wzdychał i sapał, trąc obwisłe podbródki.
— Biedacy, prawdziwi biali murzyni, proletarjusze! — kpił Józio, ale dozorca machnął lekceważąco ręką i, gdy pociąg odszedł, zaczął się dźwigać do wyjścia.
— Psa szkoda na taką pogodę, a człowiek musi — jęknął, wytaczając się z pokoju.
Stacja już zupełnie opustoszała, na peronie hulał wiatr, i przewalały się coraz większe tumany śniegu. Józio zabierał się do robienia kasy, gdy wszedł zawiadowca, skarżąc się na jakiś okólnik, którego nie mógł zrozumieć.
— Ależ to zupełnie głupie i bez sensu! — wykrzyknął Józio, rzucając papier.
— Panie Józefie, to okólnik dyrekcji! — ostrzegał, nieco zgorszony jego słowami.
— Właśnie dlatego taki głupi! Przecież cała dyrekcja — to patentowane osły!
Na szczęście, woźny przyniósł pocztę i położył ją przed zawiadowcą.
— Zagraniczne, to dla pana! — segregował, odsuwając sporą paczkę listów i gazet. — Ależ pan ma robotę — prowadzić taką rozległą korespondencję?…
— Jak się ma tylu znajomych po różnych kątach świata, to się musi, trudno!
— Niech pan żałuje wczorajszego preferka, dziekan wpadł na sześć rubli, panna Irena pytała się o pana, a pulardki były, że całować w kuperki! Jakże tam było u prezesów?
— Jak zwykle, dużo okolicy, dużo pięknych dam, i dużo wina! — kłamał bez zająknienia.
— Podobno z nimi krucho. Mówili mi Żydzi, że w mieście nie chcą im już kredytować, ale pan prezes robi wielką osobę, ludźmi pomiata i nadyma się, jak paw, aż którego dnia wezmą djabli całe jaśnie państwo i będzie trzeba wycierać różne przedpokoje i skamlać o posadkę, choćby na kolei! — mówił ze zjadliwą przyjemnością.
Józio, ledwie hamując rozdrażnienie, powiedział mu ściszonym głosem.
— Zły adres, panie naczelniku! Prezes mógłby zostać choćby nawet dyrektorem naszej drogi… Już mi nawet wspominali o tem! — dodał z naciskiem.
— Co pan mówi, naprawdę? — osłupiał ze zdumienia. — A niechże mnie kurki zadziobią, to będę miał bal! Prezes pogniewał się na mnie, bom kazał jego kosze wyrzucić z wagonu i oddać do opłaty. Ale ktoby się był spodziewał, kto? — jęknął, zgnębiony.
— Mogę pana wytłumaczyć przed prezesem… — rzucił bardzo łaskawie.
— Ależ zrobi mi pan prawdziwą łaskę i dobrodziejstwo! Zawsze miał pan we mnie przyjaciela, zawsze! Czem ja się panu odwdzięczę? A może panu potrzeba nafty? może węgla? A możeby pan jadał u nas obiady? Z całego serca proszę, podzielę się z panem jak z bratem! — wołał entuzjastycznie, ściskając mu gorąco ręce.
Józio doskonale się bawił tą jego nagłą, uniżoną serdecznością.
— Dziękuję panu, ale co do tego dyrektorstwa, to nic pewnego, może jeszcze nie dostać, mogą zwyciężyć inni… Niepotrzebnie się wygadałem… — narzekał rozmyślnie.
— Ja panu ręczę, że dostanie. Jakże, prezes towarzystwa kredytowego ziemskiego, putiejec, figura, sam gubernator bywa u nich, dałbym głowę, że dostanie.
— Ale to tajemnica, rozumie pan, nawet przed żoną…
— Słowo honoru, że pary z gęby nie puszczę. — Ucałował go siarczyście, palnął się w czoło i wykrzyknął gorąco: — Istotnie, ale trzeba było być osłem! — I wyszedł.
— Da mi się teraz rozsmarować, jak masło! — myślał Józio i, rozbawiony wspaniałym kawałem, wesoło pogwizdywał, zabierając się do roboty, ale snadź nie było mu dane skończyć jej spokojnie, gdyż wkrótce wleciał jak burza, młody, buńczuczny chłopak, o płowej, lwiej grzywie i orlim profilu, buciki miał zato srodze sfatygowane i majteczki w dole gęsto obdziergnięte naturalną frendzlą…
— Przyszedłem do pana z wielką prośbą… — zaczął jakoś wstydliwie a tajemniczo.
— Słowo daję, nie mogę dzisiaj więcej, niż rubla… — Niechętnie wyciągnął portmonetkę.
— Dziękuję, ale pieniądze mam, właśnie zmieniłem trzy fajgle. — Uderzył się w kieszeń. — Przyszedłem prosić o coś ważniejszego! — zarumienił się aż po białka szafirowych oczów. — Może mi pan pożyczy frakowego garnituru! Obiecałem pojechać na bal do Rudki, lakiery pożycza mi Wacek, rękawiczki mam, krawat sobie kupię, ale brak mi tej reszty i znikąd nie mogę jej wydobyć… — biadał żałośnie.
— Wie pan, że nie pożycza się nikomu trzech rzeczy: zegarka, fraka i kochanki! Ale dla pana odstąpię od zasady i mogę odstąpić dziewczynę, tylko fraka i zegarka nie dam!
— Niech się pan zmiłuje nade mną, od tego balu zależy moje życie, nawet mój los…
— Ten los ma niebieskie oczy, blond włosy i buzię, jak świeżo upieczona bułeczka! Znam to, wiem, pierwszy kontredans, wyznanie w trzeciej figurze, przysięgi po kolacji, skradziony całus w galopadzie, kwiat z bukietu, czasem nawet obcas, oderwany od bucika najdroższej, lub przepocona rękawiczka, potem opóźnienie na służbę, monity od władzy, rozpacze i t. d. — drwił, rozbawiony jego tragiczną miną.
— Pan żartuje, a ona naprawdę mi obiecała pierwszego kontredansa…
— Wierzę, ale fraka nie pożyczę panu stanowczo! — Odwrócił się do roboty.
— Co ja teraz pocznę, biedna sierota? Chyba pojadę w mundurze, to nawet będzie poważniej, nieprawdaż, panie Józefie?
— Każ się pan grochowinami wypchać i pomalować na żółto, a będzie jeszcze poważniej.
— Strasznie mi jednak żal. Panna Jula powiedziała, że mi świetnie we fraku, do twarzy, ale tego rubla pan mi pożyczy, co? Nie mam już ani jednego hopka!
— Niech go pan sobie weźmie z tych trzech, zmienionych przed chwilą fajgli…
— Niby jakto? Ha! ha! ha! Pyszny kawał! — zaśmiał się serdecznie, wzburzył czuprynę, musnął palcami miejsce na wąsy i poleciał, zapomniawszy o drzwiach.
— Zamykaj pan! — krzyknął za nim, ale wiatr już rymnął do środka i, zgarnąwszy papiery ze stołów, rozwiewał je po całym pokoju, niby białe, suche liście.
Przez stację wlókł się leniwie węglowy pociąg, niby rudy pies o wychudzonych bokach i zaśnieżonym grzbiecie, ciągnął się powoli z ciężkiem sapaniem i głuchym turkotem kół. Wicher bił nieustannie w okna, zasypując je śniegiem, na peronie przewalały się spienione, olbrzymie kłęby kurzawy, a miejscami tworzyły się już na szynach potężne groble dymiące, niby gejzery.
Do drzwi ktoś mocno zapukał.
— Bitte! Herein! Entrez! Please! — wykrzykiwał rozłoszczony.
Wszedł pomocnik zawiadowcy z jamnikiem na smyczy.
— Obmierzłe bydlę! — szepnął Józio, zezując nieufnie na psa. — Cóż tam na linji?
— Zawierucha, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętają! Pod Rudką uwięzły w przekopie już dwa towarowe, jestem pewny, że w nocy staną wszystkie pociągi! To będzie niesłychane! Wiecie, zrobiłem nadzwyczajną facjendę!
— Zamieniliście buty na scyzoryk! — mruknął, nie ukrywając zniecierpliwienia.
— Wymieniam Nestora na wspaniałą lankastrówkę! Co, nie nadzwyczajne?
— Szczęść Boże i daj długo wytrzymać! A któż taki głupi? Pewnie Soczek i po pijanemu?
— Zgadliście, właśnie odprowadzam mu pieska i zabiorę dubeltówkę.
— Uważajcie, może wystrzelić, zwłaszcza, jeśli nabita!
— Kpicie ze wszystkiego i nigdy z wami nie można pomówić serjo…
— Ależ można — i zaraz wam powiem zupełnie serjo, co się potem stanie: jutro zamienicie broń, no, dajmy na to, na torbę borsuczą, za tydzień torba przemieni się na kordelas, potem kordelas stanie się rogiem do prochu, a wkońcu zamienicie róg na parę spinek do mankietów, które wyrzucicie za okno. Nie tak bywało?
— Orzynali mnie czasem, ale teraz robię kokosowy interes; prawie nowa lankastrówka za jamnika, który mnie kosztuje dwie laubzegowe ramki! Pan Raciborski już chce kupić ode mnie fuzję! — zawołał triumfująco.
— Wiecie, jak się to razem nazywa? Zamienił stryjek siekierkę na kijek, czyli kiełbie we łbie!
Wpadł maszynista rezerwowy, cały zaśnieżony.
— Chodźcie, synkowie, na gorzałkę, zmarzłem, jak pies, a zaraz muszę rznąć na linję torować drogę przed pocztowym! Poszoł won! — krzyknął na warczącego jamnika, chwycił go za kark, zajrzał mu w zęby i rzucił na kanapę.
— Ostrożnie, to już nie pies, ale prawie nabita lankastrówka! — zaśmiał się Józio, rozpowiadając po drodze historję zamiany.
W bufecie było pusto, przejmujące zimno zawiewało od drzwi, wicher bił śniegiem w okna, garsoni łazili powarzeni i senni, a panna Marychna, opięta w czerwony Jersey, robiła nieśmiertelną patarafkę.
— Najobfitsza z dziewic, proszę o trzy duże i mocne! — zarządził maszynista.
Panna Marychna nalewała w skupieniu, była jakaś smutna i wzdychała.
— Cóżto pani dolega? A może brzuszek, czy co inne takie? — rubasznie żartował.
Westchnęła tak głęboko, aż jersey’e wzdęły się, niby fale, i jakiś guzik odprysnął i zadzwonił gdzieś o butelki.
— Jeszcze tak parę razy, a będziemy mieli prześliczne widowisko.
— I katastrofę, gdy tak za ostatnim guziczkiem wypryśnie naraz reszta…
Do sali wszedł siwy szlachcic, kiwnął im głową i samotnie spacerował.
— Raciborski ma jakiegoś jamra! — szepnął maszynista.
— Nie udało mu się jeszcze dzisiaj nikogo nabrać na pożyczkę.
— Niech tylko spadek wygra, to wszystkim odda co do grosza.
— Wygra, ale na fujarce — wtrącił pomocnik. — Ale z temi guziczkami — to wprost nadzwyczajne, kolosalne, nieprawdopodobne, bo ile razy panna Marychna wzruszona i zakochana, to zaraz sieje guzikami po całej stacji! Ja sam wczoraj znalazłem u Wacka zupełnie podobny…
Stanęła w ponsach i, zmierzywszy go wściekłemi oczami, uciekła za szafy.
Rozeszli się zaraz, maszynista skoczył na rezerwę i przepadł wraz z nią w śnieżycy, pomocnik ruszył ze skomlącym jamnikiem po lankastrówkę, a Józio powrócił do kasy, ale zaledwie wziął się do roboty, wszedł Raciborski, milcząco się przywitał, zapalił papierosa i ponuro patrzał w szalejącą zawieruchę. Niby burza wpadła na peron jakaś wojskowa ekstra: śpiewy, jękliwe wycia harmonijek, wściekłe tupania i nieludzkie wrzaski zatrzęsły całą stacją. Towarowe wagony, zapchane żołnierstwem, aż huczały rozdygotane od bicia obcasów, prysiudów i pokrzykiwań, że jeszcze przez pewien czas po odejściu pociągu wicher przynosił dzikie odgłosy krzyków i muzyki.
— Jadą pod Rudkę do odwalania śniegu! — objaśniał Józio.
— Wie pan, przegrałem w izbie sądowej! — odezwał się z goryczą szlachcic.
— Pozostaje panu jeszcze senat! — ironizował bardzo ostrożnie.
— A jakby pan wiedział, że apeluję do senatu, a na swojem, psiakrew, postawię! Krzywdzić się nie pozwolę, jak Pana Boga kocham, nie pozwolę — wybuchnął.
— Więc ciotka nie miała prawa rozporządzać swoim majątkiem? Nie wiedziałem!
— Miała prawo, ale nie z moją krzywdą! To zgroza i śmiechu warte, żeby rodzona siostra mojego stryja zapisywała majątek na jakąś akademję, na jakieś tam głupie naukowe cele, a mnie zostawiała bez grosza! To przechodzi wszelką imaginację! Ale będę apelował i wygrać muszę.
— Zwarjowała baba na starość, trudno sobie inaczej wytłumaczyć! — pokpiwał.
— Zgadł pan, jak Pana Boga kocham, zapis zrobiła w stanie niepoczytalnym, adwokaci dowiodą czarno na białem, że przez całe życie była kompletną warjatką. Ufundowała przecież przytułek dla ociemniałych sług, to może dowód rozumu, co? Rozdawała stypendja malarzom i innym oberwańcom, to może nie bzik, co? Przecież tego zdrowy na umyśle i normalny człowiek nie zrobi. A naostatku, żeby już nie było wątpliwości co do stanu jej mózgu, ona, de domo Raciborska, zapisuje cały majątek na cele naukowe, na wydawnictwa. Jak Pana Boga kocham, ale to najoczywistszy dowód pomieszania zmysłów! Panie świeć nad jej duszą, ale mnie już szewska pasja ogarnia, jak pomyślę, że mnie rodzona ciotka poprostu okradła! To woła o pomstę do nieba!
— Wyszedł pocztowy! — krzyknął woźny, trzaskając drzwiami.
Józio otworzył kasę, ale że nie było pasażerów, odwrócił się i rzekł ciszej.
— Gazety wezmą pana na języki za zwalenie publicznego zapisu.
— Co mi tam gazety, mogę ich nie czytywać! Niby to ja, panie dobrodziejski, nie rozumiem, co to jest publiczne dobro! Sam nieraz dawałem pro publico bono, sam popierałem sztukę i literaturę! A toż przez piętnaście lat byłem członkiem Zachęty, wygrałem nawet parę obrazów, prenumerowałem pisma, płaciłem różne składki, ale co za dużo — to i niezdrowo! Nie mówię, broń Boże, żeby tak setkę zapisała jaką, nawet, pal sześć, i jaki tysiączek, może i sambym dołożył jeszcze drugie tyle! Czegóżby człowiek nie poświęcił dla dobra kraju, dałem już, panie tego, dowody, ale całe sto tysięcy zapisać na jakieś wydawnictwa, które się psu nawet na budę nie zdadzą, tego już za wiele!
— Ale fundacja imienia Raciborskich — to także coś warte!
— Bóg zapłać, wolałbym to w gotówce! Babsztyl sobie wyimaginował jakieś honory i Bóg wie jakie sławy, a czy ostatni z rodu ma całe buty, o to się nie zatroszczyła. Łatwo dobrodziejować z cudzego! Honory mi nie zapłacą mieszkania, jak Pana Boga kocham, nie dadzą papu! A czemu o takie honory nie zabiegają ci, którzy na to mają, naprzykład, nasi hrabiowie i książęta?
— Widzi pan, oni na innych polach służą krajowi, jak mogą najlepiej! A cóżby się stało bez ich opieki z warszawskim baletem? W coby się obróciła hodowla koni wyścigowych? Któżby nas reprezentował po szerokim świecie? A to wszystko niemało kosztuje! Musi być podział pracy, trudno, ale analfabeci nie mogą się zajmować akademjami nauk, to zaledwie godne szlacheckiego gminu!
Na stację wleciał zadyszany, ośnieżony pociąg, w oknach ukazywały się przerażone twarze pasażerów, kilkanaście osób otoczyło zawiadowcę, rozpytując się trwożnie o bezpieczeństwo dalszej jazdy, a jakiś stary Żyd z rozwianą brodą i chałatem, nie mogąc się do niego przecisnąć, latał dokoła i wrzeszczał, przekrzykując wichurę.
— Czy mamy się bać, panie naczelniku? Panie naczelniku, bo mnie się śpieszy!
Pociąg ruszył już z półgodzinnem opóźnieniem.
Józio, dosłuchawszy żalów Raciborskiego, pożyczył mu wkońcu trzy ruble na apelację i pobiegł śpiesznie na obiad.
Naturalnie — że spotkał panią Zofję, czekała w uchylonych drzwiach mieszkania.
— Podobno pański przyjaciel nie wyjechał, może chory? — uśmiechnęła się jadowicie.
— Zdrowy, ale jeszcze u mnie posiedzi przez parę dni. — Był już zły i krzyknął w stronę kuchni: — Magdzia, przynieś mi obiad na górę!
— Myślałam, że pan zje razem z nami! Jest i pan Gołębiowski.
— Bardzo żałuję, ale mi się śpieszy.
— Do stęsknionego również przyjaciela… — wyrzekła z naciskiem.
— Przecież muszę się nim nacieszyć, taki rzadki gość…
— Od wczoraj i jeszcze się pan nie nacieszył dostatecznie?…
— Nie było czasu, musieliśmy przez całą noc podziwiać zabawę u państwa…
— Niegodziwy! Niedobry! — szepnęła z wyrzutem i uciekła.
Naraz cały dom zatrząsł się od wrzasków, rozległy się wściekłe ujadania psów, jakieś szalone gonitwy, odgłosy padających krzeseł i namiętne, szczujące okrzyki.
— Hołota! Muszę się wynieść z tych psich rajów! — mruknął, wchodząc do mieszkania. Frania z obwiązaną ręcznikiem głową, cała spowinięta w jakąś podartą firankę, zajęta była porządkowaniem tej rupieciarni.
— To jeszcze nic, początek zaledwie, ale na wieczór nie pozna pan swojego pokoju! Tu chyba nie zamiatano ze sto lat! — wołała, pokazując całe kupy śmieci.
— Tylko trzy, od czasu, jak tu mieszkam! Zamknij się, służąca idzie.
Magdzia wtoczyła się do pokoju z obiadem.
— Cóż się tam u was dzieje? cały dom się trzęsie.
— A co, nową zabawę se umyślili: pan Gołębiowski z naszym panem poszczuli kota, kot się chroni, kaj ino może, pieski gonią za nim, pan je tłucze, czem popadnie, i drze się wniebogłosy, a panowie jaze się pokładają ze śmiechu! — rozpowiadała, latając oczami po pokoju, i naraz wykrzyknęła.
— Święci pańscy! Grzysi me zwodzą, czy co? Wszystko sprzątnięte doczysta.
— Bo kazał pan, a musiał sam! — bawił się jej zdumieniem.
— Zaśby ta pan wyszorował podłogę, a juści! ktosik drugi to sprawił…
— Moja Magdziu, miłuję cię bardziej, niźli kapustę z grochem, ale idź do djabła!
— Dyć idę, idę! Jak to szczury bobrują po tamtych papierzyskach! — szepnęła z domyślnym uśmiechem, posłyszawszy zduszony kaszel Frani. — A może przynieść kota, co?
Ledwie się jej pozbył, zjadł obiad pośpiesznie i, zamieniwszy parę słów z Franią, poleciał do roboty, gdyż od południa pociągi szły prawie jeden za drugim. Najpierw przewlókł się przez stację jakiś zwyczajny osobowy, podobny do żydowskiego omnibusu i tak samo brudny, odrapany, skrzypiący, chałatami zatłoczony i rozwrzeszczany.
Po nim przyleciał pośpieszny, niby koń wyścigowy, zgorączkowany i sprężony, i, jak koń, po krótkim postoju, spięty ostrogami, ruszył nagle z miejsca i przepadł w zamieci. A potem szły nieprzerwane towarowe, cicho wypełzały ze śnieżycy i, niby obżarte liszki, ciężkie, długie i leniwe, przewlekały się przez stację i ginęły w rozszalałych tumanach.
Z przeszywającym świstem przelatywała niekiedy rezerwa, wlokąc za sobą ogon dymów.
Zawierucha wzmagała się nieustannie, pociągi szły z coraz większem opóźnieniem, już z trudem przekopując się przez zaspy, wicher wył, niby stada wilków, i łomotał o stację z taką wściekłością, że jęczały wszystkie szyby.
Wpadł Mikado, podobny do śnieżnego bałwana.
— Z niebażeście spadli, czy co? — dziwił się Józio, podając mu rękę.
— Przyjechałem rezerwą! Ledwieśmy się przekopali, wiecie, że na dwa kroki nic nie widać. Psiakrew — z taką pogodą, przewiało mnie do kości.
— Bo wasz ibercjerek dobry, ale od kurzu! — zaśmiał się, dotykając jego kurtki, podszytej wiatrem. — Kożuch chowacie na upały?
— Moje pieski też muszą na czemś ciepłem sypiać! Co mi tam już wszystkie kożuchy, jeszcze parę dni tego kieratu, a potem — adju, Fruziu!
Józio spochmurniał nagle i rzekł z przekąsem:
— A wiem, już cała linja grzmi o waszym wyjeździe do Krakowa…
— Jadę do Paryża! Rozumiecie! Do Paryża! — wymawiał, pojąc się tym dźwiękiem.
— Więc spełniają się wasze marzenia! — westchnął dosyć ciężko.
— Czego się chce, spełnić się musi! A chciałem strasznie, chciałem nadludzko, chciałem wszystkiemi mocami, musiałem tak chcieć i musiało mi się spełnić, gdyż inaczej byłbym sobie strzelił w łeb! Stało się, a za tydzień wyjeżdżam, puszczam kantem kolej, służbę naczelników i niosę się we świat! W szeroki, straszny, i cudny świat! — wołał entuzjastycznie.
— I Paryż dziura, tylko nieco większa od drugich! — szepnął wzgardliwie Józio.
— Paryż dziura! Boże drogi, tak strasznie bluźnią ci ludzie, a ty nie grzmisz! — wykrzykiwał ze śmiechem, tłukąc dla rozgrzewki nogę o nogę. Był porywająco brzydki, miał w twarzy wszystko za wielkie: za długi nos, usta za szerokie, brodę za kwadratową, czoło za wysokie — o potężnych, lwich wypukłościach, i włosy za bujne, tworzyły bowiem dziką, zwichrzoną puszczę koloru dojrzałego żyta, tylko oczy miał prześliczne, szafirowe i lśniące, jak oczy dziecka.
— I nie boicie się? Rzucać posadę i jechać tak na niepewne, bez środków, bez stosunków i bez języka, to trzeba mieć odwagę nielada.
— Przedewszystkiem będę miał po sto franków miesięcznie przez pierwszy rok, a potem może Bozia też nie opuści, języka nieco się już poduczyłem, a resztę na miejscu, stosunków mi nie potrzeba, nie jadę na balowanie, ale na pracę i uczenie się! Pewnie, że odwagi mi nie brakuje, przecież to gra o całe moje życie! Ale wygram, zobaczycie! Jeszcze o mnie będzie głośno!
— Wierzę, że Polsce przybędzie nowy Rafael! — uśmiechnął się złośliwie.
— Już cała kolej wyśmiewa się ze mnie, niech wam będzie na zdrowie.
— Bo wielu rwało się tak samo i tak samo marzyło, a tylu już tam przepadło i tylu jeszcze przepadnie! — mówił z politowaniem i prawie z nienawiścią.
— Baba z wozu, koniom lżej! Nikt na tem nie ucierpi, jeśli mnie djabli wezmą, wolę przy sztuce zdechnąć z głodu, niźli tutaj żyć na raty i czekać, póki mnie jaka cholera nie zatłucze! Kto przepadł, nie będę go płakać, mnie obchodzą tylko żywi! Wiem, czego chcę, i wiem, że — co mi potrzeba, będę musiał wydrzeć pazurami i wydrę! Wydrę, psiakrew! — rzekł zapamiętale.
— Zuchwale powiedziane i mocno.
— Na wszystko mogę sobie pozwolić, bo wszystko mam do zdobycia.
— Już wzięliście podobno jakąś konkursową nagrodę?
— Za plakat na proszek do skutecznego tępienia pluskiew! Pięćdziesiąt rubli gotowym groszem i wzmianki po gazetach! Naturalnie, że fajgle spuściłem wmig, a wycinki posłałem matuli, niech chociaż ona jedna uwierzy w moją sławę! To był wstęp, zbawienie przyszło później. W parę tygodni po zwycięstwie zjawił się z pośpiesznego jakiś jegomość w bogatym przyodziewku i z aparatem fotograficznym pod pachą. Bąknął mi jakieś nazwisko i najspokojniej zabrał się do przeglądania moich arcydzieł, porozwieszanych na ścianie. Jużci, że chodziłem za nim, jak pies za kiełbasą. Pochwalił rysunki, pokazałem mu wszystko, co tylko miałem, a kiedy napasł oczy dosyta, powiada mi prosto z mostu.
— Waść masz talent bardzo oryginalny, ale waść nic nie umiesz i jesteś surowy, jak nieugotowany kartofel. Powtarzam dosłownie.
Józio zaczął się śmiać.
— Jakbym w pysk dostał, ale rznę mu naodlew. To niech mi dobrodziej paliwa dostarczy, a ja się już ugotuję na krucho i podam ze skwarkami — choćby na czystem złocie! A nie da, to niech mi dobrodziej nie zawraca kontramary i wynosi się na zbity łeb! Byłem wściekły, gwizdnąłem nawet na pieski, żeby go odprowadziły na stację. Stary wybuchnął śmiechem, że i ja się roześmiałem, i Rudy Dzięcioł, który był przy tem, też nie mógł się powstrzymać od śmiechu, słowem, zrobiła się jeneralna heca! Może i dlatego mój jegomość się nie pogniewał i został do samego kurjera. Wpakowałem w niego jadła i napitku za gruby fundusz; wziął na pamiątkę parę szkiców, odfotografował mnie wraz z pieskiem i Maryśką, ciągnącą za ogon ciołka do obory, i odjechał. Zapomniałem o nim na śmierć, ale przed miesiącem najniespodzianiej przysyła mi przekazem na Paryż tysiąc dwieście franków!
— Zupełnie, jak w bajce! Cóżto za jeden?
— Nie mam pojęcia, poprostu jakiś „szlachetny nieznajomy”, wiem tylko, że mam na dłuższy czas papu, trutru i barłóg! Mam w kieszeni, przy sobie, tu…
— Więc wzięliście te pieniądze?
— Z najszczerszą przyjemnością. Nie jestem bohaterem ze starego romansu, co to wszelką pomoc dumnie wyrzucał za okno i szlachetnie zdychał z głodu.
— Powiem wam otwarcie, że nie wiem, czybym wziął, chociaż nie jestem również bohaterem romansu, byłoby mi trochę wstyd takiej zapomogi czy wsparcia…
— Klituś bajduś, módl się za nami! Wsparcia, zapomogi, wstydy, to tylko słowa, zaś faktem jest mój przekaz, mój wyjazd i cała moja przyszłość! Potrzebowałem pieniędzy, ktoś mi je dał bez jednego słowa prośby i cała sprawa! Reszta, to zjełczałe subtelności starych ciotek!
— Może macie rację, ale z takich subtelności składa się cała nasza kultura.
— To mamże ją w… zanadrzu! Psiakrew, pieniądz nie jest moim bogiem i nie będę przed nim padał na kolana i czekał w pokorze godziny jego łaski. Niech go sobie czci, niech się nim żegna, niech się nim komunikuje i niech się nim zadławi parszywa, kapitalistyczna horda! Rubel wart jest tylko tyle, ile za niego dostanę, nic więcej! Ale pożyczkę — tobyście chętnie wzięli?
— Wziąłbym, ale gdybym ją mógł kiedyś zwrócić.
— A inaczej ani grosika, choćby od tego zależało całe wasze życie?
— Tak, choćbym nawet miał zdychać z głodu! — rzekł, patrząc mu prosto w oczy.
— Powinni was pokazywać na jarmarkach, jako najosobliwszą osobliwość! Szkoda tylko, że święci nie wymyślili prochu, ani nic podobnego!
— Ale dali światu rzecz stokroć ważniejszą — moralność!
Mikado przysiadł na kanapie i, patrząc nań z podziwem, szepnął drwiąco.
— Jezu, jakby mnie kto zwalił czem przez ciemię! Czy to się jada?
— Kiedyż wyjeżdżacie? — pytał Józio, nie zważając na jego drwiące słowa.
— W niedzielę. Już sprzedałem całą swoją chudobę, a ponieważ długów nie płacę, wyprawiam w sobotę wieczorem morową bibę dla przyjaciół. Ostatnią bibę w życiu, bo skoro jeno tknę paryskiego bruku, adju wódzia, adju słodkie dziewczynki, adju próżniactwo, adju wszystko, co nie jest pracą na przyszłość! Tak sobie ślubowałem i myślę, że dotrzymam. Przyjedźcie, bardzo was proszę.
— Któż będzie więcej?
— Ci, co i zwykle! Zbierze się z mendel wyborowego chłopa. Będzie też antał piwa, parę niezgorszych flach gorzały i smacznego jadła wbród. Będzie nawet muzyka, skrzyknąłem grajków z miasteczka, obiecali nam dudlić choćby do trzeciego dnia, jak na porządnem weselu.
— Muzyka, to znaczy, że będą i jakie panienki!
— Ani ani! Jedna tylko Frania, jeśli mi jej pożyczycie na ten wieczór, zajęłaby się kuchnią, bo Maryśka zna się tylko na żarciu prosiąt.
— Owszem, jeżeli zechce, to może do was jechać choćby zaraz.
— Czuję, że jej nie oceniacie dostatecznie, to prawdziwa perła! Taka jedna idzie za kopę — tak zwanych porządnych kobiet. Morowa brzana, mówiąc po galicyjsku.
— Trzeba się w niej kochać, żeby ją aż tak drogo oceniać! — uśmiechnął się ironicznie.
— Nie kocham jej, ale ją cenię. Wiecie, chciałem ją kiedyś rysować, bo ma prześliczny akt, ale za nic w świecie nie chciała mi pozować nago, wstydziła się! Przecież to nadzwyczajne! Więc liczę na was z pewnością.
— Naturalnie, prosiliście i tego Rudego Dzięcioła?
— Choćbym go nie zapraszał, i tak przyjdzie! Prawda, wy się z nim gniewacie.
— Na błaznów gniewać się nie można, niecierpię tylko jego dowcipów i przyczepiań.
— Dajcie mu w pysk i zaraz będzie po znajomości.
— Gdyby taką metodą można się pozbywać znajomości z różnemi facjatami, to musiałbym codziennie kogoś walić! Przecież to cała menażerja! — wybuchnął.
— To i wam już zgorzkniały słodycze koleżeństwa!
— Nigdy w nich nie smakowałem, nigdy! — wyrzekł namiętnie. — Nie macie pojęcia, ile ja musiałem wycierpieć przez ludzką głupotę! Ale wnet się to wszystko skończy, lada dzień rzucę wszystko do djabła i pójdę, gdzie mnie oczy poniosą!
Zamilkł, ale po chwili znowu mówił, tylko już spokojniej, jakby odniechcenia i ze swoją zwykłą, wielkopańską wyniosłością.

— Paryż już mnie niczem nie nęci, darujcie, ale to dobre dla artystów, lub dla międzynarodowych złodziei! Ja łaknę i potrzebuję szerszych horyzontów, ciągną mnie oceany i najprawdopodobniej pojadę do Meksyku, do swoich serdecznych przyjaciół, którym już oddawna obiecuję przyjazd. Są to wielcy właściciele ziemscy, dziesiątki tysięcy morgów pod kukurydzą, olbrzymie hodowle bydła, kaktusowe lasy, polowania na pumy, życie napoły feodalne, bo to stary, arystokratyczny ród hiszpański. Wiążą nas dawne stosunki przyjaźni, związane jeszcze przez naszych pradziadów za Napoleona. Tam zdechnę i zapomnę o tym zaśmierdłym, zażydzonym kraju, tam — pod palącem niebem, wśród oddanych przyjaciół… — Unosił się, opowiadając same nadzwyczajności i tak się podniecając własnemi słowami, że cały już płonął, jak pochodnia, i nawet nie spostrzegał złośliwych uśmiechów Mikada, który zadeklamował z komicznym patosem.

„Na krawędzi skał,
Dumny zamek stał,
A mieszkał w nim grand ponury,
Który jadł, pił i spał —“.

— Wypogadza się! — krzyknął, biegnąc do okna. — Jak ciocię Florcię kocham, wiatr ustaje, nie kurzy. Muszę zdążyć do chałupy przed nowym paroksyzmem zamieci. Już jutro zdaję służbę. Do widzenia w sobotę, a nie zapomnijcie o Frani!
— Przywiozę ją wam na wety, jak śliwkę, i do tego jeszcze z barwą…
— Prasowana przyda się chyba na kompot! — Zaśmiał się i poleciał na towarowy, który z brzękiem i stękaniem zabierał się do odejścia.
— Cham! Analfabeta! Żebrzący genjusz! — pluł za nim wzgardliwie Józio. — Ale poco ja się wywnętrzałem przed takim błaznem! — szepnął, przypomniawszy sobie jego zjadliwe uśmieszki.
— Blagowałem i przejrzał mnie, jak szybę!
Był wściekły, że dał się ponieść tak łatwo i tak niepotrzebnie, zawsze bowiem bronił się przed ludźmi chłodem i pewną wyniosłością. A jeśli nawet chwalił się nieraz rozległemi stosunkami i opowiadał nadzwyczajne przygody z własnych podróży, to robił to jakby tylko w obronie przed nędzą rzeczywistości, przed szarem, monotonnem życiem i przed wiecznie nienasyconą tęsknotą do tego, co opowiadał. Był najgłębiej i najszczerzej przekonany, że wszystko to kiedyś przeżyje.
— Rozpowie po całej linji! — goryczył się, biegając po pokoju, i tak się tem gryzł, że ani spostrzegł, jak pośpieszny wtoczył się na stację.
Prawie z nienawiścią otworzył okienko, lecz spostrzegłszy pulchne rączki prezesówny, przystroił się w najpiękniejszy uśmiech i zasypał ją francuskiemi komplementami, zato innych pasażerów traktował zgóry i wzgardliwie.
Po pociągu przyszedł zawiadowca, raportując już w progu:
— Dałem prezesównie osobny przedział pierwszej klasy do samej Warszawy.
— Czapką, papką i solą! — mruknął Józio i, odwróciwszy się dosyć niechętnie, bębnił palcami po szybie i patrzał na peron, gdyż po chwilowej ciszy zerwał się wicher jeszcze gwałtowniejszy, uderzył w śniegi i na nowo zakotłował, że jakby tysiące białych spienionych gejzerów trysnęło naraz w powietrze, przysłaniając cały świat.
Zawiadowca ściągnął uroczyście białe rękawiczki i rzekł cicho:
— Wie pan? Kolankowski zasuspendowany! Przed chwilą przyszła depesza.
— Tak mocno doił, aż wkońcu krowa go kopnęła…
— Odstawili go jak cielaka! Podobno wsypał go pomocnik.
— Bo zbierał śmietankę, a jego żywił samą serwatką…
— Szkoda chłopa! Może się nie wykaraskać, bo to już po raz drugi; ale sam sobie winien! Takie ciągłe przyjęcia, wyjazdy zagranicę, strojenie córek… to musiało zwrócić uwagę. Nieraz go już ostrzegałem! Jakże… miał dziewięćset rubli rocznie, a wydawał dziesięć tysięcy!
— Winien, bo dał się złapać!
— Można wiele, ale trzeba ostrożnie, w rękawiczkach…
— Nawet kraść — rzucił z chytrze maskowanem potakiwaniem.
— Zależy, co kto nazywa kradzieżą…
— A raczej, jak tego gatunku sprawy kwalifikuje kodeks karny…
— Bo wszystko, drogi panie, jest względne, wszystko.
— Jestem też pewny, że gdyby kolejarze układali prawa karne, to nie byłoby wolno używać nawet tak łagodnego określenia, jak malwersacja.
— Łatwo żartować z tarapatów swoich bliźnich; ale jak pan będzie miał żonę i dzieci, to jeszcze pogadamy.
— Wiele rzeczy można jużci wytłumaczyć, ale złodziejstwo jest złodziejstwem!
Zawiadowca się skrzywił i, patrząc w okno, zauważył niespokojnie:
— Straszna zawierucha… chyba dzisiaj stanie cała buda.
— Przekopy pod lasem muszą już być zawalone.
— Od samego rana już tam odgarniają śnieg, ale niechże kto poradzi takiej wichurze; szkoda poprostu ludzi na taki psi czas. Chodź pan do nas na podwieczorek. Jest jeszcze panna Irena.
Józio dosyć chętnie poszedł z nim na piętro nad stacją.
W mieszkaniu zawiadowcy, bardzo jasnem, ciepłem i obszernem, w każdem oknie wisiały klatki przeróżnych kształtów i, jak w menażerji, pełno było kanarków, synogarlic i wiewiórek. Osiwiały kruk kołysał się na metalowej obręczy, psy wylegiwały się po kanapach i fotelach, ślepa sroka spacerowała po chodniku — i wszystko na sygnał swego pana podniosło głosy i naraz zaczęło śpiewać, gruchać, krakać i szczekać.
— Stasiu, bo oszaleję — zajęczała żałośnie pani domu, siedząca w stołowym przy samowarze, buchającym parą.
Zawiadowca świsnął w jakiś szczególny sposób — i wszystko przycichło, tylko pieski skakały dokoła nich z radosnem skomleniem.
Pani domu, pulchna, różowa blondynka, tak wszystka na okrągło, że nawet usta ściągała w karminową obrączkę, witała Józia bardzo życzliwie:
— Niechże pan siada! Cicho, Żolka! Bryś, nie rusz! Nic panu nie zrobią, ręczę.
— Co do tego, zawsze mam pewne wątpliwości. Świetnie pani naczelnikowa dzisiaj wygląda.
Ucałował jej białe, tłuste ręce.
— Jak do trumny! Wybieram się w tych dniach do specjalisty, bo nasz doktór kolejowy to konował, nie poznał się na mojej chorobie! Irenka mówi…
— Panna Irena ma też niezgorsze michałki! — wtrącił zawiadowca, majstrując koło fonografu, stojącego na oknie.
— Irenka mówi, że jedyne lekarstwo na moje nerwy to morze…
— Tak, jakaś Ostenda, jakieś Biarritz — poddawał ze współczuciem.
— Czuję, że toby mnie uratowało, ale cóż… — Reszta zginęła w ciężkiem westchnieniu. Zaczęła nalewać esencję do szklanek. — Pan lubi mocną, nieprawdaż?
Skinął głową. Odkręciła kurasek samowara i, podstawiając szklankę, rzekła:
— Ciborski z Rudki wysyła żonę do wód corocznie. W przeszłym roku jeździła nawet do Marjenbadu! Dziwne, że mogą tyle wydawać… stacja niewielka…
— Podobno miała duży posag! — wtrącił nieśmiało Józio.
— I pan temu wierzy! Umyślnie rozpowiadają o posagu, żeby im nikt nie patrzył na ręce! A przytem różnie jeszcze o niej mówią…
— Maryś! — ostrzegał zawiadowca, przysiadając się do stołu.
— Powtarzam, co już oddawna mówią na całej linji.
W sąsiednim pokoju buchnął nieludzki wrzask, skoczyła tam, jak furja, rozległy się ostre wymyślania, trzask jakby wybijanych policzków, i jakaś dziewczyna wyleciała, trzymając się za twarz, a po chwili pani Marysia wróciła pod samowar spokojna i uśmiechnięta jak zwykle, a za nią prowadził dzieci drab w mundurze służby kolejowej i usadzał je przy stole.
— Cóż się tam znowu stało? — pytał zawiadowca.
— Jurek z figlów pociągnął ją za włosy, a ta klępa go wybiła! Pietrek, poproś panny Ireny! Skaranie boskie z temi łajdaczkami.
— Ja ją tylko tak sobie pociągnenem, a ona mnie bęc!
— Tatusiu, ja powiem! A to, tatusiu, Jurek ją kłuł szpilką.
— Cicho! Misia, nie skarż! Jurek, nie dłub w nosie!
— Mamusiu! Hala wzięła większy kawałek! — zaczęło znowu któreś.
— Niema rady! Pietrek, dajno dyscyplinę! — krzyknął zniecierpliwiony zawiadowca.
Józio pił herbatę, przyglądając się złośliwie rodzinnemu gniazdu.
Weszła wysoka panna z niezmiernie długą szyją, w binoklach na potężnym, zakrzywionym nosie i z książką w ręku — podobna była do wypierzonej indyczki.
Psy na nią zawarczały.
— Niewdzięczne! — zabełkotała przez nos, witając się z Józiem.
— Tłucze je pani, a teraz wymówki! — bąknął zawiadowca.
— Obchodzę się z niemi uprzejmie i czule, niby z mojemi władzami; nic to jednak nie pomaga i wciąż mają apetyt na moje łydki — śmiał się Józio.
— Hala, nie pchaj w nosek łyżeczki! — gromiła niestrudzenie matka, rozdając między rozbrykane stado bułki, klapsy i pocałunki.
— Cóżto za książka, — można? — pytał Józio, zaglądając pod okładkę.
— Moja ewangelja, Tetmajer — wyrzekła z emfazą.
— Wiersze! To insza para mankietów! — Zamknął prędko książkę.
— Wolałby pan Montepina, nieprawdaż?
— Panie Józefie, to poezje Tetmajera! Wszyscy się nim teraz zachwycają. Ira poznała go w Zakopanem, korespondują ze sobą.
— Czytałem, wspaniały, ale wolę Mickiewicza! — blagował bez zająknienia.
— Mickiewicz, Słowacki, Krasiński! Trzech wieszczów! Boże drogi! któż się teraz zajmuje tymi starymi panami! To dobre chyba dla proboszczów! Ja wielbię tylko nową poezję, nastrojową i symboliczną, poezję, przenikniętą tajemniczą grozą, poezję, tak pełną niewypowiedzianego i niepojętego, że…
— Że aż włosy stają dęba i febra trzęsie ze strachu! — suflował Józio poważnie.
— I człowiekowi zbiera się na jazdę do Rygi! — wtrącił rubasznie zawiadowca.
Panna Irena rozczapierzyła się, jak indyczka, poprawiła binokli i, zwracając do nich groźny, siny nos, syknęła wzgardliwie:
— Dla panów są tylko święte rozkłady jazdy! I zrozumiałe — dodała.
— I okólniki naszych władz! — dorzucił Józio; ale żeby ją ułagodzić, zaczął innym, prawie pokornym tonem: — Mamy po czternaście godzin służby na dobę i…
— To nic nie znaczy! — przerwała mu wyniośle. — Można zawsze znaleźć czas do nakarmienia własnej duszy! Ale panowie wolą karty, polowania i bufety…
— A przytem rozmaitego gatunku panny Franie i Marychny! — dodała ze złowrogim naciskiem pani domu, obcierając nosy najmłodszym pociechom.
Zawiadowca coś pilnie zabawiał się z pieskami, a Józio, przewracając machinalnie kartki, zatrzymał się w jakiemś miejscu i zaczął głośno czytać:
„Lubię, gdy mi kobieta”…
Ale już po pierwszych wierszach pani domu zakrzyczała wzburzona:
— Fe! takie paskudztwo! Przecież wstyd tego słuchać!
— To z ewangelji panny Ireny, nawet podkreślone ołówkiem, wiersz nieco zabrudzony, jakby wypijany pocałunkami! — objaśniał złośliwie Józio.
— Wiersz bardzo piękny, bardzo nastrojowy i bardzo zuchwały. Trzeba już raz skończyć z fałszywym wstydem i upośledzeniem kobiety! Czemże się gorszycie? Szczerym i głębokim wyrazem uczuć! Zmysły mają swoje święte prawa! To kult przyszłości! Trzeba je wywieść z mroków alkowy na jasny dzień! Wolna miłość… to religja! — deklamowała, poprawiając nieustannie binokle.
— „Kaśka za piec, Maciek za nią”! — zaśpiewał zawiadowca, lecz, zgromiony oczami żony, zaczął się pokornie tłumaczyć: — Chciałem tylko pokazać pannie Irenie, jak chłopi rozumieją wolność miłosną. Inaczej się to dawniej nazywało! Ależ milczę, Maryś, milczę! — Machnął ręką i zabrał się do majstrowania przy gramofonie.
A panna Irena rozbulgotała się już na dobre, wygadując niestworzone rzeczy na temat wolnej miłości, upośledzenia kobiet i przyszłego ustroju, sypała przytem, jak maszyna, cytatami z wieców i broszur, tytułami książek i nazwiskami autorów. Józio usiłował przeczyć, ale, zmiażdżony jej ferworem, zdruzgotany szaloną elokwencją, opryskaną śliną, cofał się pod ścianę i, przyparty wreszcie do muru i zrozpaczony, zawołał błagalnie:
— Ależ ja jestem za równouprawnieniem kobiet! Godzę się z panią, panno Ireno, daję pani słowo honoru! Na wolną miłość? Ależ i owszem, na wszystko!
Naraz ryknął gramofon, z metalowej gardzieli wybuchnął potok niewypowiedzianych wrzasków, a jakby do wtóru, zakrakał złowrogo kruk, zagruchały trwożnie synogarlice, rozkrzyczały się ptaki, wiewiórki, jakby oszalałe, tłukły się po klatkach, psy zaczęły przeciągle wyć, dzieci trzaskały łyżeczkami w talerze i szklanki, a pani domu, wezbrana nagłem przerażeniem, siedziała z otwartemi ustami, zaś pannie Irenie spadły binokle na podłogę i stała martwo, zamieniona w siny słup złości, zgrozy i wzgardy.
— Uciekajmy, póki nie odzyskają przytomności! — krzyknął zawiadowca.
Zatrzymali się dopiero w kasie, wybuchając szalonym śmiechem.
— Ocaliłem pana! Widziałeś pan, jak posiniała ze złości?
— Ależ ten gramofon ryczy, no! Ona panu tego nie daruje…
— To i lepiej, może przestanie nas odwiedzać! Przewraca w głowie mojej żonie, że po każdych jej odwiedzinach mam w domu piekło.
— Mocno pomylona głowa; ciekawy jednak okaz, bardzo ciekawy.
— Może ją pan mieć do wszechstronniejszego przestudjowania.
— Musi być wykształcona; mówił mi kiedyś Soczek, że nawet posażna.
— A ma, jak to mówią, „dwa białe i trzecie, jak śnieg“. Przejdzie się za pana z pocałowaniem rączek. Daję głowę, że, chociaż taka zajadła feministka, będzie panu najczulej podawała pantofle.
— Dziękuję, wolę już ładny podróżny kufer sobie sprawić.
— Bo łatwiej się go pozbyć, niźli takiego pudła! Patrz pan, jak znowu kurzy! Psiakrew, będziemy mieli bal z pociągami.
— Ale zato wypoczniemy jak się patrzy, po człowieczemu! — wyrzekł Józio, zabierając się znowu do roboty. Nikt mu już teraz nie przeszkadzał, bowiem z powodu zamieci, szalejącej coraz potężniej, stacja zupełnie się wyludniła.


IV.

Z linji wciąż nadchodziły groźne wieści o zaspach i przerwach w ruchu, pociągi wlokły się z trudem, rzadko, i z wielkiemi opóźnieniami.
Wieczór szybko zapadał, wszystko ginęło w mętnym, sinawym mroku, tylko huragan miotał się coraz wścieklej, zrywał dachy, łamał drzewa i szalał z dzikiem, przeszywającem wyciem i świstem. Mury się trzęsły i dygotały od nieustannych uderzeń wichury. Cały świat stał się podobny do wirującego kłęba kurzawy, z którego wypryskiwały strzępiaste bryzgi, bijące aż gdzieś ku sinemu niebu, wiszącemu nisko w posępnej grozie milczenia. Komunikacja z miastem była przerwana i stacja została prawie odcięta od świata, czerniała w zmierzchu, niby skała wśród rozszalałego morza białych, spienionych fal zamieci.
Wkrótce i telegraf przestał funkcjonować, burza wyrwała setki słupów i pozrywała druty, na torach stacyjnych tworzyły się już całe góry zasp, pociągi stanęły zupełnie, ostatni przyszedł ekspres, poprzedzany przez dwie rezerwowe maszyny, ale tak obwalony śniegiem, że widziało się ogromną zaspę, prześwitującą gdzie niegdzie oświetlonemi oknami.
Józio spacerował wzdłuż pociągu, a chociaż wicher prał go śniegiem i prawie rzucał na mury, przeglądał wszystkie okna z jakąś utajoną przed samym sobą nadzieją.
— Pańska nieznajoma księżniczka siedzi w restauracyjnym wagonie! — krzyknął mu do ucha zawiadowca.
Józiem zatrzęsła radosna febra, podszedł pod okna i zajrzał do wnętrza. Tak, to była ona, ten przelotny cień, o którym marzył i za którym często gonił duszą roztęsknioną, ta nieznajoma, znajoma jedynie z ekspresów, jedynie z corocznych przejazdów gdzieś w świat i z powrotów.
Siedziała z jakąś dostojną starą damą i, dojrzawszy go w świetle, padającem z okien wagonu, uśmiechnęła się bardzo przyjaźnie, jak zawsze, że bezwiednie podniósł rękę do czapki, wtapiając w nią głodne źrenice.
Musiała mówić o nim swojej towarzyszce, bo stara dama spojrzała w jego stronę z pobłażliwym uśmiechem, a on powtarzał sobie cichutko, radośnie:
— Poznała mnie księżniczka! Poznała!
Wicher bił w niego i zasypywał śnieżycą, ale Józio stał jakby zahipnotyzowany i patrzał w nią rozgorzałemi oczami.
— Czekałem na ciebie! Czekałem! Czekałem! — Wzdychał, pierś mu się podnosiła coraz szybciej, w oczach płonęły gwiazdy, tęsknota rozwijała szalone skrzydła nadziei, marzenie unosiło go na kwietnym rydwanie w niebiosa.
Znowu zakwitł mu jej uśmiech niebiański, szyba z brzękiem opadła i księżniczka chciała przemówić do niego, ale wicher uderzył ją w twarz śnieżycą, aż cofnęła się z krzykiem przestrachu, służba zamknęła okno i nawet pospuszczała grube, wełniane zasłony.
Józia ogarnęła nieprzenikniona noc, zatoczył się jakby na samo dno zawieruchy, lecz w tej chwili niby błyskawica rozdarła mu oślepłe oczy, porwał się z miejsca, księżniczka bowiem szła korytarzem wagonu…
Widział jej postać wyniosłą, otuloną w białe futra, szła, nieco pochylona, jakby pod ciężarem czarnych, ogromnych włosów, wieńczących jej głowę, i każdem wymijanem oknem spoglądała na niego z uśmiechem.
Poszedł machinalnie za nią, za jej spojrzeniem, za jej zagadkowym, dziwnym uśmiechem, szedł, pełen drżenia jakichś oczekiwań.
Stanęła w otwartych drzwiach wagonu, tuż przed nim; nie wierzył własnej radości, ani oczom olśnionym. Dosłyszawszy niski, śpiewny głos, obejrzał się za siebie, nie było nikogo i podszedł bliżej bardzo nieśmiało, prawie z lękiem.
— Dlaczego stoimy tak długo?
Nie potrafił przemówić, krztusił się tylko i oblewał rumieńcem.
Biała księżniczka uśmiechnęła się znowu i, ściągając czarne, królewskie brwi, wparła w niego fiołkowe, wielkie oczy i zapytała rozkazująco:
— Czy dojedziemy do granicy?
— Z pewnością! tylko z małem opóźnieniem! — Miał głos schrypnięty od wzruszenia. Patrzyli w siebie przez długą chwilę, i Józio tak się zamodlił do niej oczami uwielbienia i podziwu, że drgnęły jej usta i przez białą, prześliczną twarz przeleciał różowy cień; otuliła się futrem jeszcze szczelniej.
— A śnieg nas nie zasypie gdzie w drodze?
— Nie! Nie może być!
— Dziękuję panu. — I stała, jakby oczekując na jego słowa, brwi napięły się jej, jak groźne łuki, ale fiołkowe oczy wciąż patrzyły w niego bardzo łaskawie i wyczekująco, lecz cóż, kiedy nie wiedział, co mówić; tysiące słów i myśli przelatywało przez mózg i drżało na ustach, rozgorzałe oczy padały jej do stóp hymnem zachwycenia, serce tłukło się oszalałe, a nie mógł wyrzec ani jednego słowa. Po chwili uśmiechnęła się po raz ostatni i odeszła…
Przeklinał własną nieśmiałość i niedołęstwo, było mu bowiem strasznie żal tej jedynej sposobności, może już na zawsze straconej.
— Stałem, jak bałwan! Trzeba być najostatniejszym z idjotów! — wymyślał sobie, ale było już za późno na powetowanie, gdyż pociąg zaraz odszedł.
Patrzył za nim, póki mu nie zginął w mrokach i zamieci.
— Prawdziwe amatorstwo flirtować na taką pogodę! — krzyknął mu zawiadowca.
— Była i niema jej! Znikła, jak sen! — dumał żałośnie Józio, lecąc nagle wezbranem roztęsknieniem w zawieję; pod powiekami miał gorzkie i palące łzy.
— Ale wspaniała! Frontowa kobieta! Biust, panie tego, jak materac sprężynowy.
Józio odwrócił się od niego i rzekł z przekąsem:
— Jabym nie wypuścił pociągu, może ugrzęznąć w zaspach!
— To będzie pan miał sposobność ratowania księżniczki! — zaśmiał się, uciekając przed wichurą.
Józio wrócił do kasy, zdał służbę i poszedł do telegrafu.
— Jak tam na linji w stronę granicy?
— Na drugim numerze już stoi zasypana towarówka; będzie ich więcej…
— Czy aby ekspres przekopie się do Rudki! — szepnął więcej do siebie.
— Na pewno stanie w przekopie pod lasem! Zawiadowca się uparł i wypuścił go, będzie miał zato kapelusz!
Poleciał na peron i, mimo przejmującego zimna i zamieci, zasypującej mu twarz, przyciśnięty do węgła stacji, patrzył z trwogą w ciemności, ożenione z szaleństwem i taczające się w straszliwych wirach po świecie; niekiedy, gdzieś, jakby zawieszone w powietrzu, błyskały na mgnienie światła semaforów.
— Nie wiecie? doszedł już ekspres? — pytał znowu, tylko jakoś niespokojniej.
— Nie wiem, bo telegraf przerwany; ale jużby powinien dojść!
Czas mu się przeokropnie dłużył, — że tłukł się po stacji, coraz więcej zgorączkowany i strwożony, lecz równocześnie opanowywało go słodkie, upajające marzenie: oto zdało mu się, że już widzi ekspres, zasypany śniegami, że słyszy jakiś straszny krzyk, targający się wśród wichury, że już leci na ratunek przez rozszalałe zamiecią ciemności i woła:
— Księżniczko, to ja! Księżniczko!
I sprężał wszystkie siły, i przemagał niemożliwości, rozrzucał olbrzymie usypiska śniegów, rozdzierał ściany wagonów, druzgotał przeszkody i szukał wciąż pod rumowiskami, szukał niestrudzenie! Krzyk był już coraz bliższy i coraz słabszy, że ogarniało go szaleństwo i walczył jeszcze zapamiętalej, aż znalazł ją nareszcie. Leżała biała, cudna i omdlała, porwał ją na ręce, wydzierał śmierci, unosił gdzieś we świat słoneczny!
— Księżniczko, to ja! Księżniczko! — krzyczał w śmiertelnej trwodze rozpaczy i nadziei. Aż biała księżniczka otworzyła fiołkowe oczy, uśmiechnęła się słodko i szepnęła niskim, śpiewnym głosem, przytulając się do niego.
— Dziękuję panu! Dziękuję!
Jakby już umierał z niewypowiedzianego szczęścia.
— Febra pana trzęsie, to może mocnej z angielskiemi kroplami? — pytał się jakiś znajomy, rzeczywisty głos.
Oprzytomniał, stał przy bufecie, a uśmiechnięta panna Marychna lała gorzałkę w kieliszek. Zachwiał się, jakby marzenie jego dostało w twarz.
— Co panu? Niech pan idzie za szafę, zrobię krupniku z miodem, napije się pan i zaraz przejdzie! Tam niema nikogo! — prosiła, zaglądając mu w oczy.
— Naczelnik prosi pana kasjera do kancelarji! — wrzasnął ktoś do sali.
Józio śpiesznie poleciał; na stacji, mimo zawieruchy i ciemności, panował niesłychany rwetes i zamieszanie — ludzie biegali znerwowani, jakieś głuche szczęki niosły się od maszyn, wyprowadzanych z remizy.
— Co się stało? — pytał, wpadając do zawiadowcy.
— Niech pan słucha.
Jakiś robotnik grzał przy piecu sine, skostniałe ręce i szeroko rozpowiadał:
— …Juści, w przekopie! Rozparł się, kiej cielna krowa, i stoi! Pasiażery to jaże kwiczą ze strachu! Pan dozorca me zawołał i powieda: Leć, Wicek, choćbyś miał pogubić kulasy i powiedz panu naczelnikowi, coby zaraz przysłali la ludzi jadła i gorzałki, to, powieda, pociąg się do rana odkopie! Gnałem, że dziw — duszy nie wytrząchnąłem, jeno że zrazu to bez te zadymkę zbiłem się z drogi. A tu tak wieje, tak kręci, tak dmie, że myślę sobie: źle z tobą, sieroto…
— Rano depeszowałem, żeby bronić przekopu wszelkiemi siłami! — odezwał się groźnie naczelnik oddziału. — Czy dozorca postawił ludzi w przekopie?
Chłop puścił piec, wyprężył się i wyrzekł bardzo śmiało:
— Dyć od świtania ze dwieście narodu barowało się z zakurkami, ale szyćko na darmo, bo co się łopatę śniegu wyciepnie, to wiater sto przyrzuci. Hale, zwojuje ta kto wichrzysko! Chłopy już docna pomglały i mówią, co przez dopłaty i gorzałki robili nie będą.
— Panie Józefie, chce pan pojechać na linję? — zwrócił się do niego naczelnik.
— Z przyjemnością, jeszcze nie widziałem zasypanego pociągu.
— Maszyny zaraz będą gotowe. Dopilnuje pan rozdziału żywności.
— I zbawi pan swoją księżniczkę! — dodał ciszej zawiadowca.


V.

Józio, nie słuchając więcej, poleciał do domu i, przebrawszy się w długie buty i kożuszek, odezwał się do zdziwionej Frani:
— Jadę na linję, wrócę może dopiero nad ranem.
Rzuciła mu się na szyję, z żałosną skargą:
— Znowu będę sama!
— Już ci się sprzykrzyło! Muszę jechać do zasypanego pociągu, muszę…
— I boję się, bo ta gruba zdołu zrobiła mi straszną awanturę.
— Tutaj w mieszkaniu?
— Nie, ale spotkała mnie na schodach i tak mi nawymyślała, że wstyd powtarzać. Nie daruję tej torbie… i jak mnie jeszcze raz zaczepi, to jej wlezę na pysk! Nie dam się krzywdzić takiej małpie! Wiem, o co jej chodzi, ona zazdrosna o pana!
— Masz, babo, kaftan! — jeszcze tego brakowało.
— Naprawdę, ona ma apetyt na pana.
— Zrzuć ją ze schodów, to się nieco utemperuje!
— Już ona mnie popamięta! Wielka mi pani! służyła za bonę u zawiadowcy, a teraz zadziera nosa, jak jaka naczelnikowa. Flejtuch jeden, aż śmierdzi z brudu, kiecki ma z farfoclami, a będzie mną pomiatała! Maszyniścina, figura, nie przystępuj bez kija! Ja też sroce z pod ogona nie wypadłam! Upasła się na mężowskim chlebie, jak maciora, to swędzi ją kałdun i chciałaby poromansować!
Wykrzykiwała bezładnie a coraz zacieklej.
Ucałował ją, uspokoił, jak mógł, i jeszcze ze schodów zawołał:
— Tylko nie rób hecy, to w sobotę pojedziemy na bibę do Mikada.
— Co? Naprawdę? — wołała, radośnie wybiegając za nim.
Ale już poleciał i, jakby nie spostrzegając pani Zofji, czyhającej w uchylonych drzwiach, wypadł śpiesznie na drogę i, przekopawszy się przez zaspy do peronu, skoczył na maszynę, oczekującą już tylko na niego; druga, z brankardem, pełnym żywności, zapasowych łopat i ludzi, miała wyruszyć w jej ślady.
— Jazda, panowie! — zawołał, witając się z mechanikami.
Maszyna poderwała się z miejsca, jak ptak, i całą siłą pary runęła w zawieję: z pod kół trysnęły śnieżne fontanny i podniósł się skłębiony tuman. Popędzili z przeszywającym świstem, rozbijając w puch wszystkie zaspy i groble, ale zaraz za stacją zwalił się na nich huragan całem stadem wichrów, porwał ich tysiącami rozszalałych szponów i rzucił w przerażający wir, jakby na samo dno burzy, w chaos konwulsyjnych miotów, szamotań, wrzaskliwych jęków. Co chwila, niby tarany, biły w nich potwornie wzdęte kłębowiska; co chwila podnosiły się ze wszystkich stron zwichrzone, groźne tabuny białawych fal, zalewając ich sypkim, lodowatym wrzątkiem, co chwila uderzały wichry, wyżerały oczy, smagały po twarzach, zapierały oddech, szamotały się z maszyną i goniły ją z rozwścieklonym skowytem, ale stalowy potwór pędził niepowstrzymanie, błyskał krwawemi ślepiami latarń, toczył śnieżną pianę z kół i tłoków, i z krótkim, głuchym warkotem leciał, jak kula, skróś zamieci wyjącej, niby stado głodnych wilków, skróś skłębionych śnieżyc i skróś szaleństwa, przewalającego się z dzikim rykiem po świecie.
— Zdrowo sypiemy, co? — krzyknął Józiowi maszynista.
Wichura wepchnęła mu odpowiedź do gardła — zakrztusił się tylko i siedział skulony na tendrze, brodząc niespokojnemi oczami po skołtunionej rozwiei. Pomocnik maszynisty co pewien czas otwierał szybry pieca i walił węgle w ognistą paszczę, buchającą krwawemi brzaskami, że, niby w łunie krateru, migotały nad plantem jakieś chałupy, zasypane po dachy, i jakieś drzewa, szarpiące się rozpaczliwie, ale skoro szczęknęły zatrzaskiwane szybry, wszystko przepadało, jak majaczenia — i znowu lecieli przez szarawą, nieskończoną noc, przez skołtunione przestrzenie, gwałtownie uciekające wtył, i przez wzburzone do dna morze śniegów, szumiących spiętrzonemi falami, że już nie było nieba ni ziemi, a tylko szarawy wał, kotłujący się z wyciem, jakby w niezgłębionej otchłani wulkanu.
Maszyna jęczała coraz ciężej, i mgławiej już połyskiwały krwawe ślepia latarń, chrypnął nieustanny świst, a niekiedy koła zgrzytały jakby po piasku, dygotały żelazne ściany i spracowane tłoki piszczały żałośnie, tylko maszynista, jakby odlany ze spiżu, siedział nieruchomo z ręką na korbie, wpatrzony w nieprzeniknioną dal, spokojny i czujny, baczący na manometr i na każdy zakręt drogi, na każdy jej spadek i wzniesienie, wciąż pędził całą siłą pary, a tylko niekiedy zwalniał bieg, jakby zbierając siły, i rzucał się gwałtownie na większe zaspy, leżące wpoprzek szyn, rozdzierał je aż do dna, tratował na śmierć i uciekał jakby przed wściekłością burzy, miotającej się z coraz większem szaleństwem.
— Psiakrew, możemy się wsypać do rowu! — zawołał w jakiemś miejscu, gdy maszyna uderzała już, jak taranem, w puszyste zwały śniegów, przekopując się z niezmiernym wysiłkiem przez jakiś przekop, zasypany po wręby. Gdzieś z oddali przedarł się długi, przeciągły świst maszyny, idącej za nimi, ale niepodobna było nic dojrzeć, a świsty zrywały się krótkie, nawołujące, rozpaczliwe i milkły, zgłuszone rykiem burzy.
— Jeżeli Soczek uwiązł, to postoi do rana! — krzyknął maszynista i, przedarłszy się z przekopu na wysoki nasyp, popędził całą siłą, przeleciał, jak grzmot, długi, okratowany most i zwolnił dopiero pod lasami, gdzie wprawdzie wicher był znacznie mniejszy, ale śniegi leżały grubszą, puszystszą warstwą i jeszcze bardziej kurzyło.
— Wleczemy się, jak ze smołą! — jęknął zrozpaczony Józio.
— Na pieszo będzie pan prędzej. Nie zatrzymuję.
Nie odrzekł, uczepił się jakiegoś słupka i wypatrywał gorączkowo w ciemnościach, bo wciąż mu się zdawało, że gdzieś w śnieżnych tumanach majaczeją fiołkowe oczy i białe, wyciągnięte ręce, a niski, śpiewny głos woła z odmętów:
— Ratuj mnie! Ratuj!
Po tysiąc razy wychylał się z maszyny, aby skoczyć w zamieć, ale ironiczne spojrzenia maszynisty przywracały go do przytomności.
Dopadli wreszcie lasów. Długi, zasypany przekop zabielił się spienionemi grzywami, maszyna potoczyła się wolniej i z coraz większą ostrożnością, świsty darły się w krótkich, ostrzegawczych skowytach, gdyż przez kurzawę jęły przebłyskiwać łuny ognisk, a niekiedy wiatr przynosił jakby echa krzyków i nawoływań.
Orkan huczał górą i przewalał się po wierzchołkach drzew, a bory wyły rozsrożoną pieśń walki, miotały się gwałtownie, bite przez huragan, gięły prawie do ziemi, siekąc gałęziami z poświstem, i wstawały rozprężone, groźne, podobne w tumanach do olbrzymich, rozkołysanych cieniów. Niekiedy runął jakby grzmot. To jakiś olbrzym walił się strzaskany, niekiedy przelatywały nad maszyną oderwane gałęzie, a chwilami, gdy ustawał wrzask wichury, lasy huczały głuchym, posępnym bełkotem, napełniając noc gędźbą jękliwą, jakoby skargą konających drzew, żałosnym lamentem zniszczenia, zgrozy i śmierci.
Dojeżdżali, parowóz ryczał już, niby okrętowa syrena i, przysapując ciężko, toczył się coraz uważniej, gdyż niedaleko przed nim, zamiast sygnału, wybuchał olbrzymi kierz zwichrzonych płomieni, okryty krwawo-czarną otęczą dymów, skier i zamieci. Józio, nie czekając, aż maszyna stanie, skoczył na plant i poleciał do pociągu, stojącego o kilkadziesiąt metrów dalej. Naftowe pochodnie, pozatykane z obu stron przekopu, dymiły żałobnie, jakby nad czarną, wpół zasypaną trumną, ludzie mrowili się dokoła, ledwie dojrzani. Wicher świszczał i nieustannie zamiatał, co chwila tworzyły się wiry, pękające z przeraźliwym szumem, przetaczały się białe kłębowiska i ślepiły spienione, szalejące kurzawy. A nad tym białym grobem bór huczał złowrogo, z jękiem przeginały się drzewa, skowyczały wiatry i wrzało, jak w kotle, przysłoniętym konwulsyjnie rozmiotaną śnieżycą.
Dozorca biegał, rozkazywał i groził, ale nikt go już nie słuchał; przemarznięci, śmiertelnie umęczeni ludzie poruszali się sennie, niepodobna było zresztą usłyszeć ani jednego słowa komendy, burza głuszyła wszystko, a każdą wyrzuconą łopatę śniegu wicher powracał całym tumanem.
Pociąg tonął coraz głębiej, już tylko z niektórych wagonów błyskały światła, większość była zasypana po dachy, maszyna ugrzęzła cała w zaspie, tylko komin sterczał ze śniegów, buchając od czasu do czasu dymami. I po paru godzinach wyczerpującej walki żywioł zwyciężył, ludzie rzucali daremną pracę i kulili się pod wagonami, pochodnie gasły jedna po drugiej, niektóre porywał wicher, migotały jeszcze przez chwilę w kurzawie, jak krwawe żagwie, i przepadały.
Tylko w zasypanym pociągu panował zupełny spokój.
Józio przedostał się na korytarze, lękliwie zazierając do przedziałów; były prawie puste, gdyż większość pasażerów stłoczyła się w wagonie restauracyjnym, ale tam wejść nie śmiał i dopiero z plantu zajrzał przez okna.
Biała księżniczka siedziała w licznem i niezmiernie rozbawionem towarzystwie, trącano się kieliszkami, co chwila wybuchały śmiechy, twarze jaśniały zadowoleniem, a garsoni wciąż kręcili się z butelkami, obwiniętemi w serwety, i dolewali nieustannie.
Szyby były zahaftowane arabeskami mrozu, że patrzał, jak przez lodową taflę, dosyć wyraźnie widział, iż jakiś gruby pan z kieliszkiem w ręku mówił coś do księżniczki; trąciła się z nim, podniosła na niego fiołkowe oczy i uśmiechnęła się dziwnie radośnie.
— A ja sobie marzyłem! — zaskarżył się Józio przed duszą własną i, skulony na śniegu, zasypywany kurzawą, bity wichrami, stał, niby pies bezdomny, wpatrując się w oświetlone okna i jakby skamląc o zmiłowanie księżniczki.
A cudna była, jak marzenie — i jak w marzeniu, gdzieś poza lodową szybą zaklętego jeziora, majaczyła jej twarz, przecięta królewskiemi brwiami, jej purpurowe usta, fiołkowe ogromne oczy i czarne, zaplecione nad czołem warkocze.
Jak w cudnym, nigdy nieziszczonym śnie, uśmiechała się słodko biała księżniczka!
I jak w czarodziejskiej bajce, królowała biała księżniczka w jakiejś złotej grocie, pełnej kwiatów, słońca i wesela, ani nawet przypuszczając, że nad nią szaleje zawierucha, wyją huragany i cały świat dygoce w przerażeniu, a jakieś biedne, marzycielskie oczy modlą się do niej w niemem uwielbieniu.
Naraz cała chmura śnieżycy przetoczyła się przez niego i runęła na wagon, poślepły nagle zasypane okna, i Józio zerwał się i jakby oprzytomniał.
— Na szczęście, nikt mnie tu nie widział! — pomyślał, rozglądając się dokoła. — To przecież śmieszne wystawać pod oknami! Śmieszne! — Trzeźwił się szyderstwem, ale, że zrobiło mu się strasznie zimno, postanowił wejść do wagonu na wódkę.
— Dobra myśl! — wykrzyknął, wahając się jednak dość długo. — Spojrzę na nią i zaraz wyjdę! Tylko spojrzę! — obiecywał sobie uroczyście i, tłumiąc jakąś cichą, radosną nadzieję, śmiało wszedł do restauracyjnego wagonu.
Jakiś drab w czerwonej kurcie zastąpił mu drogę.
— Nie można! tu tylko dla pasażerów pierwszej klasy.
— Idź do djabła! — krzyknął rozkazująco i, chociaż strwożony własnem zuchwalstwem, wcisnął się do zadymionego wagonu i zasiadł przy jakimś stole — jak był utytłany w śniegu, w czapce na głowie, i zapalił papierosa.
Najbliższe stoliki przycichły, patrzano na niego z ciekawością, odsuwając się zarazem z lekceważącą niechęcią, jak od intruza.
Przyleciał do niego starszy garson i szepnął z impertynencką uniżonością:
— Przedział dla nie palących i kuchnia już nic nie wydaje!
— Przynieś mi wódki, tylko prędko! — rozkazał mu bardzo wyniośle.
— Panie konduktorze, czy prędko pojedziemy? — spytał go jakiś sąsiad.
— Jak pociąg odkopią — odburknął, wpatrzony w księżniczkę.
— A kiedyż nareszcie odkopią? Stoimy już parę godzin.
— Jak odkopią!
— Boże, co za porządki! Zagranicą byłoby to wprost niemożebne! — jęczał głos.
— I zagranicą padają śniegi! — odrzucił szyderczo.
Przy sąsiednim stoliku roześmiano się z tej odpowiedzi, a on tak był przemarznięty, zmęczony i zarazem onieśmielony tem towarzystwem i bliskością księżniczki, że skoro garson przyniósł wódkę, przypiął się do niej żarliwie i pił kieliszek za kieliszkiem. Zwróciło to powszechną uwagę; jakieś panie przyglądały mu się przez szkła, czyniąc przytem głupie a złośliwe komentarze, a kilku panów przysiadło się bliżej, zawiązując rozmowę na temat zamieci. Józio chętnie odpowiadał, a pragnąc zwrócić na siebie chociażby przelotne spojrzenia księżniczki, stawał się coraz swobodniejszy, mówił głośno i dowcipkował.
Ale biała księżniczka nie raczyła go nawet zauważyć, wciąż zajęta rozmową z grubym panem i jakby wielce rozbawiona.
A Józio, podniecany wódką, otoczeniem i jej obojętnością, plótł już, co mu ślina przyniosła, opowiadał nawet jakieś pocieszne a tłuste dykteryjki kolejarskie, z których się zaśmiewano, trącał się z każdym, kto chciał, pił naumór, wznosił jakieś tajemnicze zdrowia, wybuchał co chwila śmiechem i tak porwał wszystkich i rozbawiał szaloną werwą, że otaczali go coraz ciaśniejszem kołem.
Tylko księżniczka wciąż nie zwracała na niego uwagi.
Zerwał się w jakiejś chwili, zatoczył błędnemi już oczami i wybełkotał:
— Urżnąłem się, jak świnia!
Zaśmiał się smutno, rozpaczliwie, machnął ręką i wyskoczył z wagonu.
Noc go otuliła w lodowaty płaszcz wichrów i śnieżycy, nawet nie poczuł tego, nie wiedział bowiem, co się z nim dzieje. Powlókł się nieprzytomnie w rozszalałą topiel zamieci.
— A ja sobie głupi roiłem! — załkał naraz boleśnie, smutek ścisnął mu serce i oczy napełniły się gorzkiemi, żałosnemi łzami.
Poczuł się zupełnie pijanym, więcej jednak, niźli wódka, oszołomił go gryzący jad zawodu, a przygody tej dziwnej nocy jęły się w nim skłębiać w taki chaotyczny wir, że już zgoła nie wiedział, co było rzeczywistością, a co tylko marzeniem, ale nim zdołał zrozumieć cośkolwiek, zapomniał o sobie i o całym świecie. Rozejrzał się nieprzytomnie po ślepej, skołtunionej nocy i ruszył bezwiednie w kierunku swojej maszyny…
Przechodził wzdłuż zasypanego pociągu i zaglądał w każde oświetlone okno, jakby kogoś wypatrując po korytarzach i wagonach, ale przez zamarznięte szyby majaczyły tylko jakieś obce, groźne twarze i jakieś oczy błyskały tak złowrogo, że cofał się z przerażeniem i szeptał coraz ciszej i żałośniej:
— Nie poznała mnie księżniczka! Nie poznała!
Miał oczy pełne zamarzłych łez, i serce, pełne bolesnej skargi.
A gdy się znalazł w czystem polu, jakby na samem dnie skłębionej nocy, gdy zawierucha zawyła mu nad głową groźnemi głosami, a wichry zaczęły go bić i szarpać nim, jakby oderwaną gałęzią, i miotać po zaspach i dołach, rozgniewał się, pogroził pięścią w niebo i zawołał:
— Głupie bydlę! Głupie! Głupie! — wrzeszczał z pijackim uporem i powlókł się dalej nieprzytomny i pijany, jak cały świat, jak ta zwichrzona zamieć, jak te bory, rozkołysane i krzyczące w nieustannej walce, jak te złe, szalejące wichry! Bo dokoła niego wszystko już było niczem, ruchem, krzykiem i zmaganiem się dzikich potęg, wszystko było walką, zamętem i szałem — a wszystko jednako biło w jego roztęsknioną duszę i wyło w niej krzywdą doznaną i strasznym, żalnym płaczem.
— Dlaczego? Dlaczego? — jęczał niekiedy, wlokąc się coraz wolniej, gdyż nogi mu się plątały i poczuł się tak znużonym, że przysiadł pod jakąś zaspą i, wsłuchany w szumy zawiei i w niemilknącą gędźbę lasów, zasypiał słodkim, kojącym snem — a bory mu śpiewały jakieś tajemnicze cudowne opowieści, a wichry szeptały jakieś upragnione, święte echa i, gładząc go pieściwie po twarzy, zasypywały miękkim, puszystym, białym całunem…
Na szczęście, przebudziło go zimno, zerwał się i uciekł dalej, leciał z zamkniętemi oczami, śmiertelnie już znużony i śmiertelnie senny.
Aż nagle olbrzymie ognisko, niby drzewo płomieniste, wyrosło tuż przed nim, i otoczyli go ludzie.
— Panie Józefie, czekamy na was! Wyżerka godna, jadła po pachy! — wołał Soczek, ciągnąc go za rękę do ogniska.
— Co się z panem stało? — mówił ktoś drugi.
— Naczelnik już miał posyłać ludzi, żeby pana odkopali.
— Jasiek! lej, chamie, gorzałkę dla pana kasjera!
— A może pan woli mieszaninkę: koniaczek, anyżówkę i gorące piwo, co?
— Araczku dać mu dla smaczku, a śledzika na ząbek.
— Może piwa prosto z lodu. Albo krupniczku, no, rzeknij pan słowo…
— I kiełbasy prażonej na węglach z pieczonemi ziemniakami!
— I co pan tylko rozkaże! Bufecik zaopatrzony wspaniale! — krzyczano na niego ze wszystkich stron.
— Cóż pan tak oczy wytrzeszcza, jak kot na gorącym popiele.
— A bo sierota wstawiony! Jedzie od niego gorzałeczką, a może nawet i czemś lepszem! — krzyczał Soczek.
Józio się nie odezwał, ale, jakby nieco oprzytomniawszy, usiadł przy ogniu pod osłoną łopat, wbitych w śnieg i tak gęsto przeplecionych gałęziami, że było mu poza niemi zacisznie i ciepło, jak w pokoju.
Młody, rudawy inżynier przysunął się do niego skwapliwie i zapytał:
— Cóż się tam dzieje w pociągu?
— Nie poznała mnie! — szepnął bezmyślnie Józio, lecz spostrzegłszy nagle przed sobą jego jasne, jakby wygotowane oczy, i żółtawą bródkę, zakrzyczał gwałtownie: — Czego? Idź pan do djabła!
Inżynierek odskoczył tak trwożnie, aż się roześmiali, a ktoś zadrwił:
— Nie ugryzie, panie naczelniku! On tylko się wstawiwszy…
Ale inżynier uśmiechnął się jakoś blado i, chociaż było mu bardzo zimno, jął dreptać w dostojnem osamotnieniu pod rezerwowemi maszynami, wzgardliwie spoglądając po tłoczących się przy ognisku; niekiedy nakładał złote binokle na maleńki nosek i przyglądał się burzy, a bardzo często podchodził zapalać papierosa i urzędowo pytał wachmistrza, podającego mu ogień:
— Jakże, długo będzie jeszcze ta zawierucha?
— Nie śmiem wiedzieć! — odpowiadał żandarm, podnosząc rękę do czapki.
— Dopóki się nie skończy! — dopowiedział ktoś, bo już wszystkich niecierpliwił.
— A możeby pan naczelnik napił się z nami krupniczku? — proponował Soczek.
— Dziękuję, zupełnie nie pijam — rzekł oschle i odszedł z godnością.
— On się tylko zna na oczyszczonej, albo na herbacie z limonom!…
— Dumna sztuka! Tak nosa zadziera, że mógłby już nim dostać słoniowi do ogona! Instrument jerychoński! — zaklął dozorca.
— Boi się usiąść, żeby mu porteczki nie wyszły z fasonu.
— Ważna osoba, nie przystępuj bez kija! — dogadywali złośliwie.
— Konieczno, co ważna osoba! Putiejec, a my dla niego nie kompanja! — ozwał się z głęboką powagą wachmistrz, wygrzebując szablą upieczone ziemniaki.
Spojrzeli po sobie i rozmawiali już ciszej; robiąc coraz ostrzejsze uwagi, a czujnie zezując na obie strony.
Tylko Józio nie zważał na nikogo, siedział skulony i sennemi oczami patrzał w ogień, wesoło trzaskający. Setki ludzi tłoczyły się dokoła niego, sine twarze majaczyły w czerwonych brzaskach, gwar rozmów wrzał ustawicznie, a nad głowami wisiało posępne, ołowiane niebo, dziko szumiały bory i biły rozsrożonemi czubami, czasem zawyła nagle zawierucha i na rozjarzone, ciche kolisko zwalały się skłębione tumany śniegów, a wicher uderzał niby jastrząb, aż rozlatywały się głownie, jak wylękłe, ogniste ptaki, przewracali się ludzie, przygasły płomienie, powstawał zamęt i krzyki, ale po chwili wszystko się uspokajało; znowu burzyło się ognisko, chlustając krwawemi fontannami w ciemnościach, roznosił się zapach przypiekanych kiełbas, krążyły flaszki z gorzałką, ludzie zasiadali dokoła, ściskając się coraz ciaśniejszym kręgiem, aż parowały ośnieżone kapoty — jeden już drzemał, rozebrany ciepłem, wódką i znużeniem, inny pojadał, zwolna i rozważnie napychając kiszki, inny się społecznie ugwarzał, inny ściągał buty i, siedząc w kuczki boso na śniegu, suszył przemoczone onuce lub wyprażał nad ogniem gadziny z kożucha — a wszyscy cierpliwie czekali na przejście zawiei, aby się zabrać do odkopywania zasypanego pociągu.
Urzędnicy i służba pociągu siedzieli oddzielną kupą, zabawiając się między sobą. Soczek przyrządzał krupnik i opowiadał niesłychane przygody z polowań i tak łgał nadzwyczajnie, aż wszyscy pokładali się ze śmiechu.
— Daję wam słowo honoru, że mówię prawdę! — krzyczał, rozlewając krupnik w skwapliwie podstawiane szklanki. — Niech Świderski powie!
— Łżyj, bracie, co się zmieści, ale krupniku nalewaj do pełna!
— Opowiedz, jak to zabiłeś te trzy dziki jednym strzałem.
— Albo o tym zającu, który uciekł przed twoim psem na wierzbę.
— A może o kuropatwach na stawie!
— Wszystko to fraszki, małe ptaszki! Opowiem wam, co mi się zdarzyło jesienią. Żarty na bok! Świderski może potwierdzić, jechał wtenczas ze mną. Prowadziłem pociąg gospodarczy. Muszę się przyznać, że zawsze wożę na maszynie swoją pukawkę. Niewiadomo bowiem dnia ani godziny! Wyjechaliśmy z Rudki bardzo wcześnie, po wschodzie, jeszcze siwa rosa leżała na trawach. Ciągnąłem siedemdziesiąt osi, naładowanych podkładami; pod górę na pięćdziesiątej czwartej wiorście ciężko było, maszyna robiła bokami, jak koń… Naraz trąca mnie Świderski i krzyczy: kot! kot! Przecieram oczy, patrzę — śmiga, jucha, ku plantowi; dałem gwizdkę, żeby nie wpadł pod koła, nie spłoszył się, rżnie prosto na maszynę. Myślę sobie: wygarnę do niego, a nuż… Strzeliłem — kot bęc, ani grzebnął nóżką! Przyniósł go Świderski… stary gracz, uszy miał potrzepane śrucinami. Byłem rad, że żonie przywiozę niespodziankę. Zwaliliśmy podkłady na sześćdziesiątej, i tylko co ruszyłem, pokazuje się od lasów koziołek, sypie prosto na pociąg. Powiadam wam, aż mnie w dołku ścisnęło: zahamowałem maszynę, strzelbę do oka… czekam… serce łomocze mi, jak młot… a on sadzi… rżnie, psiakrew, przez zagony, jak kołyska, podpuściłem go na strzał i, chociaż było ze sto kroków, gruchnąłem w samą komorę. Nie krzyknął nawet: Jezus, Marja, i gotowy! Chwała Ci, Panie, na wysokościach! Ledwieśmy go wtaszczyli na tender. Posłałem go swojemu naczelnikowi, nie mógł się nadziwić! Ale czy uwierzycie, że to jeszcze nie wszystko! Jak Boga kocham, to był poprostu cudowny dzień, bo tylko co dałem parę i pociąg ruszył, a tu jak się nie sypną z gajów sarny, żebym zdechł, jak pies, jeżeli łżę, ale było ich kilkadziesiąt, i wszystkie pognały z bekiem za pociągiem. Zdrętwiałem…
— Leciały z chusteczkami w rękach, płakały za koziołkiem.
— Mówię wam, włosy mi powstały na głowie, nabiłem siekańcami obie lufy…
— Słuchaj, Soczek, jak mi jeszcze raz strzelisz i zabijesz sarnę, to ci dam w pysk! — zakrzyczał dozorca.
Wszyscy buchnęli śmiechem, a Soczek szepnął żałośnie:
— Strzeliłem, ale spudłowałem, haniebnie spudłowałem, niech Świderski powie… Ale opowiem coś jeszcze lepszego! — zawołał, nalewając nową porcję krupniku, nie zdążył jednak zacząć, gdyż przystąpił do nich inżynier i odezwał się dosyć cierpko, kręcąc zapamiętale słomianą, rzadką bródkę:
— Panom bardzo przyjemnie, ale trzebaby się dowiedzieć, jak się bawią pasażerowie.
— Można! Jasiek, zapalić pochodnię, pan inżynier pójdzie do pociągu. A ruszać się, chamy, prędzej! — ryknął dozorca, nie ruszając się z miejsca.
— A może i pan pójdzie? — pytał dosyć rozkazująco.
— Jak się trochę wiatr uspokoi, to przyjdę z ludźmi do roboty, a teraz nieciekawym pasażerów i nie śpieszy mi się! — odpowiadał opryskliwie.
Młodzian się zaczerwienił i, otoczony pochodniami, ruszył ku pociągowi.
— Chłystek jeden! myśli, że jestem na jego posługi. Kaczyński, nie śpij pan! — zawołał, trącając swojego pomocnika, który się kiwał zawzięcie.
Kaczyński podniósł głowę, wygładził wspaniałą, szpakowatą brodę, zapalił fajkę i rzekł:
— Racja fizyka, Kaśka butów nie ma! Niech się wielmożna małpa pofatyguje sama.
— A wystroił się na linję, jakby do dyrekcji — drwił dozorca. — Lakiery, płytkie kalosze, szynelek, czapeczka z gwiazdką, formienno od stóp do głowy!
— Onże inżenier, putiejec, to się boi, żeby go nie wzięli tylko za człowieka.
— Ale liberał! — wtrącił gruby, zasapany nadkonduktor ekspresu. — Podobno miał grubą historję z żandarmami, ledwie skończył Instytut!
— Liberał, a jak dostał posadę, to mu najmilszy brat wachmistrz i pannie Marychnie zrobił awanturę, że w bufecie odezwała się do niego nieurzędowo. Psia ich mazurska mać, już mi bokiem wyłażą takie liberały!
— I nikomu nie podaje ręki! — dorzucił któryś z urzędników.
— Pokaż mu, bracie, stówkę, a wyciągnie do ciebie obie!
Pogadywali bardzo swobodnie, gdyż wachmistrz poszedł z inżynierem, ale dozorca machnął wkońcu ręką, przyjrzał się niebu, pociągnął nosem i rzekł:
— Za jaką godzinę weźmiemy się do roboty! Ustaje i wiatr coś mięknie, ma się na odwilż. Kaczyński, nie śpij pan!
— Kto śpi na biwaku, ten czuwa za wszystkich! — mruknął Kaczyński, zapalił zagasłą fajkę, pociągnął parę razy i znowu zadrzemał.
— Czy naprawdę on był w powstaniu? — pytał Świderski, nachylając się ku dozorcy.
— A był, ma nawet wspaniałe dokumenty!
— Dokumenty! To niby świadectwa, co?
— A tak! Plecy i boki zorane nahajami, jak zbronowane pole! A w dodatku pokłuli go bagnetami, parę razy przestrzelili, potem trochę podyndał, ale że się szczęśliwie oberwawszy, to dla dokończenia kuracji powędrował na piętnaście lat do katorgi. A teraz odpoczywa sobie szlachcic na tłustej posadzie starszego robotnika, którą mu wyżebrała jego żonka!
— To wprost nie do uwierzenia!
— Sam patrzałem na niejedno, uważa pan dobrodziej!
— To i pan też był…
Aż się zachłysnął z podziwu i zdumienia.
— A cóżeś pan myślał, że ja całe życie tylko chamów biłem po mordach, albo na jakim ciepłym przypiecku kury macałem! Żyło się, panie, kiedyś inaczej, żyło się bujnie, chmurnie i górnie, i wzięło się za to niezgorzej po łbie! Spytaj się pan Raciborskiego; on powie, jak to z nami bywało!
— Nie może mi się tylko w głowie pomieścić, co pan mówi o Kaczyńskim! Przecież on z wachmistrzem zapanbrat i z wszystkiego się wyśmiewa!
— Zdarło się chłopisko aż do podszewki! Cóż pan chce? Oddał całe życie i całą fortunę dla sprawy, i wszystkie marzenia djabli wzięli! A przytem bieda… ma rubelka na dzień, żonę i sześcioro dzieci; wyżyj pan z tego! Nic dziwnego, że go gryzie wszystko i że troski zalewa. Pod dozorem jest jeszcze ciągle, to i z różnemi figurami się przyjaźni, aby go nie wyleli z posady!
— A ona podobno nie nasza?
— A nie nasza, i dzieci też, przywiózł je zdaleka! Baba z piekła rodem i prawowierna do szpiku. Byłem kiedyś u nich. Powiadam panu, jakby mnie kto pałą uderzył w ciemię, tak mnie zamroczyło. W mieszkaniu mają nawet porządnie i czysto, ale po rogach wiszą złociste ikony, a na ścianach portrety w koronach i kokosznikach, a dzieci chodzą w czerwonych rubaszkach. Nieszczęsny człowiek! Nie bronię go, tylko mi strasznie żal! Psiakrew, ta polska dola!
Zaklął i, dźwigając z trudem potężny brzuch, huknął grzmiąco na robotników:
— Wstawać, psiekrwie! Do roboty! Kaczyński, nie śpij pan! zaczynamy!
Kaczyński jął się przeciągać ociężale, a Soczek, zlewając pod światło ogniska resztki krupniku do pękatej butelki, również zakrzyczał:
— Świderski na maszynę! Rób pan parę, zaraz ruszamy!
Ludzie zaczęli się zbierać przed maszynami a ruszać dosyć senną i bezładną falangą, zaś dozorca, niby pies owczarski opędzał całe stado, krzyczał, poganiał kijem i pięściami a siarczyście przeklinał.
Tylko Józio nie ruszał się z miejsca i drzemał wpatrzony w rozżarzone głownie.
Wicher prawie ustał, lasy szumiały coraz ciszej, zamieć już tylko niekiedy, jakby przez sen, wzdymała się w kłęby, zasypując dogasające ognisko.
Niebo pociemniało i śniegi jęły się nieco wyłaniać i majaczyć posępną, nieskończoną szarością; roztoczyła się głucha i cicha noc, jakby zmordowana wyczerpaniem i sennością, tylko chwilami zajęczały żałośnie druty telegraficzne, niby zbolałemi palcami trącane, albo gdzieś daleko, w jakichś wsiach niedojrzanych, zaszczekały psy.
Ale przy zasypanym pociągu wrzała gorączkowa praca i nieustanny ruch; światła pochodni, dokoła pozatykanych, jeszcze się niekiedy szarpnęły, rozsiewając krwawe, migotliwe brzaski, w których mrowiły się tłumy robotników i błyskały żelazne łopaty, wybuchały gwary i nawoływania, świsty parowozowych gwizdawek przeszywały powietrze, sapały ciężko maszyny, szczękały koła, rozlegał się głuchy łomot buforów, rozbijających resztki zasp, dozorca krzyczał coraz to w innej stronie, a sypki, monotonny odgłos wyrzucanych śniegów roznosił się, jak szum. Praca szła śpieszna i nieustająca już ani na mgnienie.
A Józio przebudził się w jakiejś chwili, rozejrzał się zupełnie przytomnie i poszedł do brankardu, odczepionego od maszyny. Soczek napoił go krupnikiem i otulił ogromnym, ciepłym kożuchem, że zasnął, nie troszcząc się już o nic i o nikogo.


VII.[1]

Obudził się dopiero nazajutrz koło południa w kasowym pokoiku na kanapce, gdy posługacz zaczął go trząść i krzyczeć mu nad uszami:
— Wyszedł osobowy! Pasażery wrzeszczą pod kasą, że loboga!
— A niech się zawrzeszczą na śmierć, a mnie dadzą święty pokój! Chodzą pociągi?
— Dyć się ruchają, jeno co pomaluśku, kieby te cielne krowy, bo na plancie śniegu wyżej chłopa, jaże strażniki wyganiają z chałup do roboty…
— Wieje to jeszcze?
— Zaśby ta wiało, kiej pogoda: na odwilgę się nawet ma, o! — pogadywał, podnosząc roletę.
Słońce lunęło do pokoju szeroką strugą wraz z ostrym, aż bolesnym odblaskiem śniegów. Józio zerwał się na nogi, spostrzegając ze zdumieniem, że nie jest w swojem mieszkaniu.
— Ki djabeł mnie tu przyniósł?
— A to pan mechanik z rezerwy przywieźli pana kasjera.
— Soczek! A prawda! prawda! Przynieś mi szklankę czarnej kawy z cytryną.
A kiedy posługacz powrócił z kawą, zastał go znowu śpiącym na kanapce, pomimo, że do kasy dobijano się coraz zapalczywiej.
Rozbudził się wreszcie na dobre i spytał:
— Dużo tam ludzi czeka?
— I ludzi sporo, różnego państwa galancie, a Żydów to zatrzęsienie.
Józio otworzył kasę i stanął do roboty, przeciągając zbolałe kości.
I znowu setki rąk wyciągało się do niego, znowu padały krótkie, zadyszane żądania, znowu majaczyły za szybami zgorączkowane twarze i oczy niespokojne i wrzały tak krzykliwe szwargoty i kłótnie, że chwilami wychylał się przez okienko i wołał żartobliwie:
— Sza! Cicho, Żydy, niech sam rabin gada!
Przyciszało się na mgnienie, a on pracował już, jak automat, równo, spokojnie i dokładnie, zapominając zwolna o wszystkich przygodach nocy.
A pracować musiał prawie bez przestanku, gdyż wszystkie osobowe pociągi, wstrzymane od wczoraj z powodu zamieci, szły teraz jeden za drugim, że co kilkanaście minut klekotał dzwon stacyjny, trzęsły się ściany, świsty rozdzierały powietrze i coraz to nowe hordy pasażerów cisnęły się do kasy.
Jednak, pomimo tej wyczerpującej pracy, czuł się dziwnie smutny i coraz bardziej rozdrażniony, a chwilami opadała go taka nieprzezwyciężona senność, że, nie zważając na pasażerów, tłoczących się przed kasą, rzucał się na kanapkę, aby nieco wytchnąć i oprzytomnieć; lecz nim zdołał zebrać myśli, musiał wracać do roboty, gdyż do okienka szturmowano jeszcze natarczywiej i gniewniej.
— Dokąd? Która klasa? Cicho tam, Żydy! Nie mam drobnych! — wrzeszczał zirytowany i, ledwie już panując nad sobą, z taką furją rzucał bilet i resztę, aż się rozsypywały po podłodze.
Weszła do pokoju służąca zawiadowcy — nie poznał jej i krzyknął na nią zgóry:
— Czego chcesz? Od kogo?
— A to panienka przysyła list i prosi bardzo pana kasjera…
— Jaka panienka? Nie znam żadnej panienki! Nie zawracaj mi głowy…
— A to panienka Irena i prosi bardzo pana kasjera, żeby…
— Idź do djabła razem z twoją panienką! — krzyknął z pasją.
Służąca cisnęła na stół jakąś paczkę i uciekła wystraszona.
— Małpa! — mruknął niewiadomo pod czyim adresem i, powróciwszy do roboty, pokłócił się zaraz z pasażerami a nawymyślał jakiejś babie, która, płacąc za bilet, jęła go molestować jękliwym i wielce proszalnym głosem:
— Byście mi ta ździebko opuścili, paniczku? Adyć chociaż z jaką złotówczynę?…
Rozdrażniał się coraz bardziej, czuł się już chorym i bardzo nieszczęśliwym, drżały mu ręce, potykał się o meble, mylił się przy wydawaniu reszty, nie rozumiał, co do niego mówią, a często i nie słyszał, poruszając się napół przytomnie. A jakby nadobitkę, ruch wzmagał się z godziny na godzinę, coraz częściej nadchodziły pociągi i coraz więcej pasażerów zbierało się na stacji, ze wszystkich bowiem stron przybywały całe tłumy opóźnionych przez zamieć, aż mury się trzęsły od natłoku, a Józiowi wprost głowa pękała od ustawicznych gwarów, dzwonków, świstów maszyn i huku przelatujących pociągów. A wkońcu tak boleśnie denerwowało go słońce i jaskrawe skrzenie śniegów, że poszedł spuścić roletę i, dojrzawszy na peronie tłum spacerujących chałatów, zawrzał wściekłością:
— Łażą po śniegu, jak karaluchy! Poco się to psiarstwo ciągle włóczy! Człowiek przykuty do miejsca, jak pies do budy, a pierwszy lepszy parch szwenda się swobodnie, gdzie mu się tylko podoba! — monologował gniewnie i, gdy jakiś osobowy odszedł i uczyniła się nieco dłuższa przerwa między pociągami, rozciągnął się z lubością na kanapce i właśnie już słodko zasypiał, gdy wpadła z wrzaskiem gruba Magdzia od pani Soczkowej.
— Proszę pana na obiad!
— Ażebyś, jucho, spuchła, jak karmelicka bania! Nie pójdę, nie mam czasu!
I nie poszedł, ale że i sen djabli wzięli, powlókł się do bufetu na czarną kawę. W sali było pełno osób, a panna Marychna stała za bufetem w całym majestacie swojej urody, dumnie spoglądając na garsonów, aż jej, opięte w białe jersey’e, piersi kłębiły się groźnie nad przekąskami; twarz miała bielszą od śniegów, umalowane usta krwawiły się jak rana i oczy podczernione promieniały, z godnością nalewała kieliszki, a z prawdziwym wdziękiem pompowała piwo, ale Józia powitała najczulszym z uśmiechów i znalazła czas, aby mu zrobić wymówkę:
— Tak się bałam o pana! Przecież mógł się pan śmiertelnie przeziębić!
— A ja się tylko śmiertelnie urżnąłem i spałem w brankardzie do samego rana.
— Pan Soczek opowiadał, jak strasznie się wszyscy narażali…
— Rzeczywiście — straszliwie żarli, a popijali jeszcze lepiej! — odrzekł wzgardliwie i umilkł, bo naraz wspomnienia nocy buchnęły mu do mózgu, roztaczając się w pamięci w całej nieubłaganej jasności, że aż mu dusza się skurczyła z żałości.
— Nawet mnie nie poznała! A wreszcie jechał ją sęk! — zaklął.
Ale tą gniewną klątwą widma nie odpędził, ni żałości nie stłumił, ni tęsknoty nie ugasił. Nowa fala smutku ogarnęła mu serce i zalewała żrącym, bolesnym warem.
— To musiało być strasznie ślicznie! — zaszczebiotała znowu panna Marychna. — Taka noc okropna, ogniska, zasypane pociągi, to straszne, jak mamcię kocham!
— Tak, to było strasznie ślicznie głupio! — mruknął jakby swoim własnym myślom.
Raciborski usiadł przy nim i, nachylając się, rzekł, wskazując na słońce:
— Jak Pana Boga kocham, ale dzisiaj już pachnie wiosną!
— Myślę, że prędzej koniakiem!
Odsunął się dosyć niechętnie, bo od szlachcica jechało, jakby z otwartej kufy; ale Raciborski się nie obraził, ale odparł z melancholijnem westchnieniem:
— Niestety, tylko piwem!
— Czemuż przynajmniej nie węgrzynem?
— Darowanemu koniowi w zęby nie zaglądają. A przytem ja tam nie przebieram, piję, co mi Bóg da i byle w dobrem towarzystwie.
— No i dużo, to grunt!
— A jak Pana Boga kocham, że wolę dziesięć kufli dobrego bawara, niźli butelczynę byle jakiego sikacza, już mam taką naturę. Ale, podałem wczoraj prośbę do senatu, za jakieś parę miesiączków musi się ostatecznie rozstrzygnąć.
— Czekaj tatka latka, aż kobyłę wilcy zjedzą.
— Święta prawda! Wygrać juści wygram, jak amen w pacierzu, ale tymczasem już mi łeb pęka z kłopotów! Wiadomo przecież, że gdzie cienko, tam się rwie! Człowiek musi, jak piskorz, wywijać się przed temi pijawkami!
— Goły rozboju się nie boi, a przecież ze skóry pana nie obłupią!
Szlachcic przysunął się jeszcze bliżej i zaczął coraz serdeczniej skarżyć się na swoją dolę, sondując go przytem bardzo wytrawnie, na ile się da dzisiaj naciągnąć. Ale Józio jakby nie słyszał i, hipnotyzowany gwarem i stosami walizek, piętrzących się pod ścianami, z niezmierną uwagą przeglądał twarze pasażerów.
— Jak pan myśli, gdzie mogą jechać ci ludzie i poco? — pytał z nagłem ożywieniem.
— A djabeł z nimi dojdzie do ładu! Dawniej, to człowiek wiedział odrazu, że szlachcic jedzie w sąsiedztwo, Żyd za interesami, łyczek do Karlsbadu, a chłop na odpust; ale teraz, panie dobrodziejski, wszystko jak groch z kapustą! Każdy lata, jak pies za własnym ogonem, a nikt dobrze nie wie, gdzie i poco!
— Podróżowanie to zupełnie współczesna przyjemność!
— Pan to nazywa przyjemnością! Gnieść się, jak śledź w beczce, łykać kurz i dym, przepychać się, ganiać z wywieszonym ozorem, pamiętać o bagażach, pilnować się dzwonków… a niech to kaczusie zadziobią taką przyjemność!
— Właśnie! z pociągu na pociąg, z miasta do miasta, z kraju do kraju, statkiem czy pociągiem, łodzią czy wozem, konno czy automobilem… byle tylko prędzej i dalej. Byle tylko prędzej i dalej! — powtórzył z naciskiem.
— Panu łatwo używać takich rozkoszy! Bileciki dadzą, gotówki dostarczy pan Sznelcug i hajda choćby na drugi koniec świata.
— To też wkrótce wyjeżdżam — rzucił bardzo stanowczo.
— Daleko?
— Do Europy! — odparł krótko i zamyślił się głęboko.
— Ale muszę panu powiedzieć, jaka szelma ten mój hotelarz.
— Wyrzucił pana z mieszkania?
— Cóż znowu, jakby śmiał! Figle mi tylko robi. Naprzykład dzisiaj rano, co mi chcieli urządzić: dzwonię, jak zwykle, na kawę; długo jakoś nie przynoszą. Dzwonię po raz drugi… nikogo; krzyczę na korytarz, bo głodny byłem, nie przymierzając, jak pies. Ani żywego ducha! Zrobiłem taką awanturę, że cały hotel wyleciał na korytarz. Przylatuje lokaj i tłumaczy się, że przerabiają kuchnię i śniadania nie będzie! Dostał w pysk i musiał przynieść z cukierni! Ale to mi się nie podoba, to prowokacja. Nie puszczę mu tego płazem.
— Niech się pan od niego wyprowadzi, a będzie ukarany! — podsuwał mu złośliwie.
— A jak Pana Boga kocham, że to zrobię! A kiedy nie rozumiał zaszczytu, jaki robię jego podłej budzie, to zrobię szelmie na złość i przeprowadzę się do jego konkurenta!
— To taki kołtun, że woli gotówkę, niźli zaszczyty. Ja go znam.
— Niedoczekanie, nie powącha ani grosza! Chyba, jak wygram proces.
— Musi jeszcze nieco poczekać! — zauważył Józio, powstając z krzesła, gdyż znowu sygnalizowano jakiś osobowy. Raciborski odprowadził go do kasy, wziął sobie na zapas garść papierosów i tak subtelnie a uporczywie przymawiał się o pożyczkę, że Józio się zniecierpliwił i przerwał mu z brutalną szczerością:
— Nie tędy droga do rubla! Absolutnie nie mogę dzisiaj!
Szlachcic się obraził, nadział siwą czapkę nabakier, podał mu dwa palce i wyszedł, trzaskając drzwiami, a Józio, wyprowadzony z równowagi, krzyknął za nim:
— Ani nigdy! Pański dziad! Szlachecka resztka! — mruczał, zabierając się do robienia kasy, ale tak mu wyjątkowo nie szło, że długie chwile wpatrywał się w kolumny cyfr, nie mogąc odróżnić jednej od drugiej. Napróżno usiłował skupić uwagę i przecierał oczy — jakaś szara, ciężka mgła przysłaniała mu świat a całego przejmowało dziwne odrętwienie i taka bezgraniczna apatja, że nawet się nie zdziwił, ni poruszył, gdy o samym zmierzchu zjawiła się przed nim Frania. Była ubrana jak do drogi, z zawiniątkiem okręconem w gazetę pod pachą i w męskich, głębokich kaloszach. Nie zauważył tego, jak i nie spostrzegł jej wzburzenia i zapłakanych oczów.
— Wybierasz się na spacer? — spytał jak najspokojniej.
— Akurat mi w głowie spacery! Wyjeżdżam!
— Cóż cię znowu ugryzło?
— Sprzykrzyło mi się takie dulczenie w pustem mieszkaniu i wyjeżdżam! Nawet piesby się urwał z łańcucha! — Odwróciła się nagle od niego, udając, że patrzy na przechodzącą rezerwę.
— Trzeba się było czem zająć. Miałaś książki.
— Ja się tam nie rozumiem na pańskich książkach. Nie przy mnie pisane.
— Siadaj. Do pośpiesznego jeszcze z pół godziny. Jadłaś obiad?
— Nażarłam się, jak cztery dziewki!
Próbowała się zaśmiać, ale nagle porwał ją taki gwałtowny kaszel, aż bezwładnie opadła na kanapkę.
— Jesteś strasznie zaziębiona — szepnął ze współczuciem.
— A bo ta małpa Magdzia tak wczoraj napaliła w piecu, że musiałam okna otwierać, żeby się nie uwędzić. Do reszty się doziębiłam.
Nie przyznała się, że to całonocne wyglądanie na niego tak jej pogorszyło.
— Musisz się koniecznie leczyć. Dam ci bilet do naszego doktora.
— A niech mnie już raz cholera zatłucze! — wykrzyknęła namiętnie.
— Gdzie się wybierasz?
Podniósł na nią niewidzące oczy.
— A gdzie mnie oczy poniosą! Mało to na mnie czeka facetów…
Urwała, oczekując ze drżeniem, że może ją zatrzyma u siebie. Nie odezwał się jednak, myśląc z pewną ulgą o jej odjeździe, gdyż nudziła go i krępowała.
— Pojadę do swoich stałych gości. Dopiero po pierwszym, to jeszcze mają hopki. A nim obrobię wszystkie stacje do samej granicy, tylu przecież facetów… A niekażdy taki nieczuły, jak pan, niekażdy! — dokończyła już przez rzęsiste łzy i, wtuliwszy głowę w róg kanapy, wybuchnęła bolesnem łkaniem.
— Nie becz. Jeszcze kto wejdzie i powiedzą, że cię skrzywdziłem! — odezwał się ostro.
— Nie płaczę, tylko ścisnęło mnie coś pod piersiami — tłumaczyła się, śpiesznie wycierając oczy; i gdy otworzył kasę i zaczął sprzedawać bilety na pośpieszny, usiadła w kątku za kasą ogniotrwałą i wpatrywała się w niego z niewypowiedzianą czułością.
— Weź sobie na drogę papierosów, są w szufladzie — rzucił przez ramię.
Nie poruszyła się z miejsca i, obcierając łzy, płynące po twarzy, patrzała wciąż na niego, jakby chcąc go zapamiętać na wieki.
— A mieliśmy razem pojechać na bibę do Mikada! — odezwał się znowu.
— I Mikado taki sam drań, jak i wszystkie facety razem — wybuchnęła nienawistnie. Milczenie zaległo ciężkie i długie. Słychać było tylko brzęk pieniędzy, gorączkowe żądania pasażerów i stuk stemplowanych biletów, a niekiedy ciche westchnienia Frani.
Pociąg wpadł na stację, gdy Józio odwrócił się do niej z przypomnieniem.
— Ostrożnie, Franiu! Jeszcze który posłyszy, namówi drugich i zastrajkują.
— A niech was wszystkich jasna cholera wytłucze! — bryznęła, nie mogąc się już powstrzymać.
— Cóż ci to zrobiłem złego?
— Pan! pan! pan… — powtarzała coraz ciszej, bo słowa więzły w ściśniętem gardle, a piersiami zaszarpał taki straszny ból, że ledwie oddychała, ledwie jej serce nie pękło.
— Może nawet najwięcej, najwięcej! — wykrztusiła wkońcu.
Spojrzał na nią zdziwiony i, nie rozumiejąc, co się z nią dzieje, rzekł lekceważąco:
— Gniew szkodzi urodzie!
— Bo przez pana spotkał mnie taki wstyd… — ciągnęła ledwie dosłyszalnie, mocując się ze sobą, żeby zmilczeć i nie wybuchnąć jakąś bolesną skargą.
— Przeze mnie? Co ty pleciesz! Kiedy? Gdzie? — zapytał ostro, zbliżając się do niej.
Byłaby wypowiedziała wszystko, ale pochwycił ją długi, męczący kaszel, a po chwili wraz z nim przeszło rozdrażnienie, więc tylko zaczęła jąkać:
— W złości, to człowiek sam nie wie, co mówi…
— To niechże Frania pamięta, co i do kogo się mówi! — wyrzekł surowo i odszedł do okienka.
Zjawił się posługacz, pozapalał lampy i zniknął. Józio coraz częściej i swarliwiej użerał się z pasażerami i z taką pasją ciskał pieniądze do kobiałki, aż się rozsypywały na podłogę. Frania, nieco już uspokojona, wyciągnęła z torebki lusterko, ołówki, puder w papierku i, wyskubawszy z własnego paletka kłaczek brudnej waty, bardzo starannie przypudrowała sobie twarz spłakaną, podczerniła zaczerwienione oczy, nakarminowała sinawe usta, poprawiła włosy, wzięła na zapas papierosów i siadła trochę zboku od pasażerskich oczów, ciekawie wciskających się do pokoju.
Józio spoglądał na nią niekiedy, ale tak jakby jej nie spostrzegając, a z jej złotawych rzęs często spadały grube, ciężkie krople i oczy miała pełne wilgotnych blasków; patrzała w niego, jak skopany psiak, wiernie, żebrząco i z jakąś cichą i lękliwą miłością.
Dopiero, gdy pośpieszny wtoczył się na stację, Józio się odezwał, zamykając kasę:
— Franiu, już czas. Może ci dać bilet?
— Zawsze jeżdżę na gapę… przecież mnie znają.
Zbierała się powoli, czekając ze drżeniem i jakąś rozpaczną nadzieją, że może powie: zostań, Franiu!
Ale się nie odezwał, wcisnął jej za rękawiczkę jakieś pieniądze i pomagał się ubierać. Pierwszy dzwonek zahuczał na peronie, i Frania tak się nagle rozdygotała, że nie mogła zawiązać woalki, trzęsła się cała jak w febrze, złote rzęsy biły, jakby skrzydła śmiertelnie zranionego ptaka, oczy miała wprost nieprzytomne, a na usta cisnęła się jakaś głęboka, serdeczna prośba, ale potrafiła tylko wyjąkać:
— U pana Mikada bywa wesoło… Przyjedzie pan… co? Przyjedzie?
— Naturalnie. Kolega przecież, musimy go pożegnać…
— To do widzenia, panie Józiu… do widzenia…
Chciała go pocałować w rękę.
— Co cię dzisiaj, u djabła, opętało! — żachnął się niecierpliwie.
— Pewnie, że mnie opętało… pewnie! — roześmiała się dziwnie, nie mogąc znaleźć klamki.
— Co tobie? Jesteś jakby nieprzytomna! — zaniepokoił się o nią i otworzył drzwi.
— Tak… w głowie mi się trochę kręci… musiałam zaczadzieć… gorąco…
Trzasnęła naraz drzwiami, rzucając mu się na piersi, objęła go za szyję i całowała namiętnie, całą mocą, całą potęgą długo skrywanej miłości, całą rozpaczą rozstania.
— Franiu! dajże spokój. Jeszcze kto wejdzie! — bronił się, niemile zdziwiony.
— Chciałam tylko powiedzieć, że pana strasznie kocham… i… żeby się pan nie zadawał ze Soczkową — wyszeptała gorączkowo, całując go coraz ogniściej.
— Wściekłaś się dzisiaj, czy co?
I napróżno usiłował się wyrwać z oplotu jej rąk.
— Niech mnie pan skopie… niech mnie pan potem wypędzi… ale muszę pana ostrzec… Mnie pana strasznie żal… Pan wie, kto ja jestem… Wszyscy też wiedzą, że jestem taka zwyczajna kolejarska małpa… Ale Soczkowa jest sto razy gorsza, tysiąc razy gorsza… Pan ani się domyśla! Ona ma przecież męża, ma dom, wszyscy ją uważają za coś poczciwego, prawda? A ona chodzi do oficerów! Mogłabym w sądzie zaświadczyć! Sama widziałam, jak przychodziła po nią faktorka od takich rzeczy! Niech się pan spyta starej Gołdy! Ona pana jeszcze czemś takiem obdarzy, że i Łazarz nie pomoże! Przecież to taka sołdacka klępa… A za coby to się tak stroiła! Niech się pan na mnie nie gniewa, mój złoty, mój święty… Jabym duszę dała za pana, jabym już nie wiem co… — bełkotała nieprzytomnie, ledwie już dysząc ze wzruszenia.
Dzwon stacyjny znowu zajęczał i odezwała się nadkonduktorska gwizdawka. Frania oderwała się od niego i pędem pobiegła do ruszającego pociągu.
Józio tak był zaskoczony i oszołomiony tą niespodziewaną sceną, że nawet nie zdążył wyjrzeć na odchodzący pociąg.
— Ale dlaczego mnie ostrzega przed Soczkową? — myślał, silnie zaintrygowany.
Nie mógł jednak tego rozplątać; zaś do oskarżeń, jakie usłyszał, nie przywiązywał najmniejszej wagi, dobrze bowiem wiedział, że na całej długości kolei plotka grasuje bezustannie, że na wszystkich stacjach niema ani jednej kobiety, którejby po sto razy nie obmówiono, nie oszkalowano gruntownie i nie zmieszano z błotem; że zawsze, wszędzie i na każdem miejscu wszyscy obgadują wszystkich nazabój, bez litości, ni miłosierdzia, jak zresztą się to dzieje na całym obszarze Polski. Więc się tylko uśmiechnął pobłażliwie na zjadliwe słowa Frani, zarazem bardzo starannie wycierając twarz po jej namiętnych pocałunkach.
— Wyśliniła mnie, jak cielę, ale chwała Bogu, że sobie pojechała!
Odetchnął z głęboką ulgą i zabrał się do pakietu, przyniesionego przez służącą.
Był to sztambuch panny Ireny, która w załączonym liście prosiła go, aby wpisał do albumu jaki aforyzm lub coś podobnego.
Strasznie mu się nie chciało, ale tak uprzejmie prosiła w liście, aby sztambuch przyniósł jej sam, gdyż musi jeszcze dzisiaj odjeżdżać, że, rad nierad, jął machinalnie przewracać sztywne kartki, wodząc znudzonym wzrokiem po niezliczonych wierszykach, aforyzmach i sentencjach, pisanych przeróżnemi kolorami atramentów. Dużo było tej sieczki, tak wiele, że zaledwie ślizgał się przez nią oczami, śpiesząc do końca. Naraz ożywił się niezmiernie. Na jakiejś karcie, w wieńcu nalepionych szarotek, czerniały bujnem a leniwem pismem takie wiersze:

„Dobranoc, kwiecie różany!
Odwróć się czem chcesz do ściany…
Dobranoc!…“

I podpisane były inicjałami „K. T.”.
Zaś o parę stron dalej widniał aforyzm St. Przybyszewskiego:

„Trudno żyć nieprzyzwyczajonemu“.

A u dołu karty jakaś zajadła feministka napisała:

„Nawet najlepszy mąż jest jeszcze najgorszym“.

Przeczytał sztambuch do końca i, nadzwyczajnie rozbawiony, zaczął w nim pisać:
— „W życiu to jak w pociągu — każdy chciałby się przejechać na gapę… “

„Świat to wielka rozjazdowa stacja: ludzie pędzą ze wszystkich stron i we wszystkich kierunkach, a tylko maszyniści muszą uważać na haltsygnały“.

„Kasjer jest jak Bóg — widzi tylko ręce, wyciągnięte do siebie“.

Podpisał się z zamaszystą zuchwałością i poleciał na górę do panny Ireny.
Skrzywiła się nieco na te kolejarskie aforyzmy, ale usilnie zapraszała, by został na kolacji, gdy naraz menażerja zawiadowcy podniosła taki wrzask, że chwycił za czapkę.
— Za nic w świecie, jeszcze mi życie miłe.
— To niech pan pozwoli do mnie… tam cicho.
— Dziękuję, ale za żadne skarby nie wejdę do tego strasznego pokoju.
— Dlaczego? Nie rozumiem!
Zaczęła gwałtownie szukać koło siebie binokli.
— Bo w tym pokoju zginął jeden z moich przyjaciół!
— Zginął! Czy być może? Ale ja nic o tem nie wiedziałam! — zabulgotała wystrachana.
— A przepadł nieszczęsny. Mieszkała kiedyś w tym pokoju siostra naczelnikowej.
— Moja kuzynka, nie rozumiem, jaki to ma związek!…
— Zaraz go pani zobaczy! A ciekawa była, jak wszystkie kolejarskie ablegry, i, naturalnie, codziennie wyglądała okienkiem na osobowe. Tak miło suszyć zęby do pasażerów! Pomocnikiem zawiadowcy był wtedy wyjątkowo przystojny chłopak, a że i panna była i owszem, też niczegowata, więc się zaczęło, jak zwykle: ona sypała perskie oczko, on zapuszczał żórawia, potem leciały uśmieszki, potem zrobiła się znajomość, potem były obiadki u zawiadowcy, potem kwiaty, potem spacery przy księżycu, wreszcie panieński pokoiczek i słodkie sam na sam, wreszcie coś… tego… I poszło takim ekstracugiem, aż przycapnęli chłopaczka i musiał się ożenić! Przepadł z kretesem! Wiec niech się pani nie dziwi, że obawiam się tego pokoju! — zakończył ze śmiechem.
Panna Irena znalazła wreszcie swoje binokle i, wcisnąwszy je na śpiczasty nos, spojrzała piorunująco i odeszła bez pożegnania.
Zrobiło mu się trochę głupio, poczuł bowiem że mocno przeholował.
— Ale na dłuższy czas będę miał od niej spokój!


VIII.

Brał przymrozek i chrupało pod nogami, ale noc była dziwnie mętna i jakoś ociężale, jakby w omdlałem wyczerpaniu, zwaliła się na śniegi; gwiazdy, niby bladawe motyle, drgały niekiedy w posępnej kurzawie, przysłaniającej niebo; stacyjne światła mżyły się w czerwonawych otęczach, a nagie drzewa majaczyły jak czarne widma. W martwej, przygniatającej cichości nocy tylko druty telegraficzne dygotały nieustannym, jękliwym pobrzękiem, głucho dudniły przelatujące pociągi, głucho huczały świstawki parowozów i głuche, mrące echa roznosiły się ze stacji.
Było jeszcze dosyć wcześnie, jeszcze we wszystkich domach świeciły okna, tylko u Soczków zamknięte okiennice nie przepuszczały ani źdźbła światła, więc Józio, myśląc, że już śpią, przemknął się cichutko jak wąż do mieszkania.
Zapalił lampę i bardzo przyjemnie się zdziwił, bo na stole stało parę doniczek blado-fiołkowych hiacyntów, przystrojonych w żółte bibułki.
— Poczciwa dziewczyna! — pomyślał o Frani, napawając się odurzającym zapachem.
Ale tuż za nim wpadła Magdzia i zaraz od proga zawołała:
— Prawda, jakie śliczności? Sama pani chodziła po nie do miasta…
— Twoja pani! To powiedz, że ja bardzo dziękuję.
— A to pan se powiedzą sami, bo pani prosi na kolację.
Nie miał wielkiej ochoty, ale w mieszkaniu było tak jakoś pusto i nudno, że poszedł.
W jadalni nie było nikogo, czekał tylko pod zapaloną lampą okrągły stół, przyozdobiony hiacyntem i zastawiony przekąskami.
— Musi być, co moja pani jeszcze się śtafiruje! — objaśniała Magdzia, wnosząc samowar.
Zaczął się przyglądać jakimś pięknościom, wiszącym na ścianie w laubzegowych ramach. Posłyszał za sobą szelest, lecz nim zdążył się odwrócić, już jakieś ciepłe ręce spadły mu na oczy, gorący oddech oblał mu kark i wpierały się w niego rozkoszne miękkości.
— Proszę się nie odwracać, jestem w negliżu! — zaszeptał omdlewający głos.
Odwrócił się tem pośpieszniej. Odskoczyła nibyto z przerażeniem i, zakrywając skrzyżowanemi rękoma paromorgowy dekolt, zaszczebiotała:
— Ależ nie można, nie wypada, niech pan nie patrzy!
— I można, i wypada, i na cudności patrzeć wolno! — odpowiedział tym samym tonem.
— Naprawdę! Podoba się panu mój szlafroczek? — wykrzyknęła, zapominając już o wstydzie.
— Prześliczne łaszki, pierwszy raz widzę coś podobnego.
— Łaszki, bardzo proszę. Niech się pan przyjrzy! — zadąsała się i, wstąpiwszy w krąg światła, stanęła w całej okazałości. — To moja własna praca! — dorzuciła z dumą, okręcając się przed nim na wszystkie strony.
Złotawy szlafroczek, bramowany koronkami, a przybrany błękitnemi wstęgami, spływał luźno po jej bujnej postaci. Nisko upięte włosy były przeplecione również błękitnemi wstążkami, w uszach lśniły olbrzymie, podejrzanej wartości turkusy, na szyi, między grubemi obręczami tłuszczu, różowił się sznur białych korali, a na rękach brzęczały bransolety. Okrągła, tłusta twarz polśniewała mimo pudru, a zapasione oczy błyszczały wyzywająco.
— Cudownie. Ale cóżto za uroczystość, że pani się wystroiła?
— I pan ani przeczuwa? Ani się domyśla? — szepnęła, przeszywając go wzrokiem.
— Doprawdy, że nie; a może to pani imieniny? — zapytał z zupełną szczerością.
— Boże, co ja robię!… co pan sobie o mnie pomyśli! — jęknęła, zasłaniając sobie oczy.
— A cóż ja mogę pomyśleć? — wykrzyknął ze zdziwieniem i usiadł przy stole.
Osunęła się na krzesło i wyciągnęła do niego rękę, upstrzoną w pierścionki.
— Nawet się pan nie przywitał ze mną!
— Ale, co gorsze, nie podziękowałem jeszcze za kwiaty i dopiero teraz serdecznie dziękuję.
Pocałował ją w rękę i podsunął półmisek, ale jeść nie chciała.
— Nie mogę, boli mnie głowa i taka jestem smutna, taka strasznie smutna! — zajęczała ni z tego, ni z owego, a wsparłszy brodę na dłoniach, zatopiła w nim rozłzawione oczy…
— A pójdziesz, bydlaku jeden! — zakrzyczała naraz, opędzając się serwetką przed wyżłem, który wpadł do pokoju i rzucał się na nią z radosnem skomleniem. — Magdziu, zabierz psa! Mówiłam ci już tyle razy, żebyś go z kuchni nie wypuszczała!
— Za ogon przecież go nie przywiążę, a obróżkę kajś zadział — wrzasnęła naodlew Magdzia, wyciągając skowyczącego psa.
— Cicho! żebyś czego nie oberwała!
I tak za nią trzasnęła drzwiami, aż się zatrzęsły ściany. Ale uspokoiła się rychło i, powróciwszy do dawnej pozy, zaczęła się cicho i żałośnie wyżalać na osamotnienie i brak przyjaznej duszy, aż Józio spojrzał na nią ze współczuciem.
— Ani przemówić mam do kogo, ani się przed kim użalić, ani nawet wypłakać. Bo niech pan tylko pomyśli, jaka ja jestem strasznie sama!
— A mąż? — rzucił, aby jej przerwać tę płaczliwą i nudną lamentację.
— Mój mąż! — wołała z urągliwym uśmiechem. — Mój mąż przychodzi do domu tylko sypiać, zabawić się z psami albo z Magdzią i poznęcać się nade mną! Cóż ja mogę mieć z nim wspólnego? I gdyby nie różne okoliczności… gdyby nie moje sieroctwo…
— A chwalił się kiedyś przede mną, że pani wyszła za niego z wielkiej miłości — sondował.
— Kłamstwo! Nieprawda! — zaprzeczała gwałtownie. — Jak pan może pomyśleć, że mogłabym kochać takiego potwora! Wyszłam za niego z rozpaczy… byłam sierotą, na łasce krewnych… sama jedna na świecie i tak nieszczęśliwa… że musiałam się zgodzić na ten ohydny mezaljans! Przecież ja jestem z domu Kijaszewska i nie wychowywali mnie na żonę jakiegoś Soczka, maszynisty! Boże, nie o takiem ja życiu marzyłam! — załkała, wycierając załzawione oczy.
Blagowała jak z nut, bo Józio doskonale wiedział, że była z domu panna Kijaszek, córka zwrotniczego, i wstydziła się własnych rodziców, ale wysłuchał z uwagą, pocałował ją w rękę i rzekł z obłudnem współczuciem:
— Biedna, zapoznana dusza! Ale nie wiedziałem, że Soczek taki w domu przykry!
— Przykry?… ale to cham, brutal, niegodziwiec, pijak i rozpustnik! — wyrzuciła jednym tchem. — Włosyby panu wstały na głowie, gdybym mogła opowiedzieć, co chciał zrobić ze mnie wtedy, kiedy go zasuspendowali w służbie za to wjechanie całą maszyną osobowego do bufetu! Wie pan… zaprosił na herbatę naczelnika śledczej komisji, kazał mi się wystroić i zostawił nas samych… umyślnie! I gdybym nie była uczciwą kobietą…
— Jakiś swąd w pokoju, coś się tli… — zauważył, rozglądając się niespokojnie.
Pociągnęła nosem i wlot zrozumiała.
— Samowar! Ta małpa znowu w nim napaliła węglem kamiennym!
Poleciała do kuchni, a mimo zatrzaśniętych drzwi, rozległy się wrzaski, brzęk rozbijanych talerzy i zajadłe szczekanie psa.
Wróciła zadyszana, czerwona jak burak i z jękiem padła na krzesło.
— Boże! jaka ja jestem nieszczęśliwa! Ostrożnie, bo rozbijesz samowar! — krzyknęła za Magdzią, wylatującą z pokoju jak zasapana lokomotywa.
Józio tak już miał dosyć wszystkiego, że podniósł się do wyjścia.
Skoczyła do drzwi jak pantera i zaparła je plecami.
— Nie puszczę pana… długo czekałam na taką chwilę… mam tyle do powiedzenia… pan jeden mnie zrozumie… zostanie pan jeszcze… — zaszeptała gorączkowo.
— Kiedy taki jestem znużony, że ledwie się już trzymam na nogach!
I postąpił ku wyjściu.
— To chyba pan wyjdzie przez siłę!
Rozkrzyżowała się na drzwiach takim gwałtownym ruchem, aż cały szlafroczek się otworzył i rozbłysnęły obnażone piersi.
— Naprawdę muszę już iść! — powiedział lodowato, cofnął się nieco i odwrócił oczy.
— Bo pan się na mnie gniewa?
Opadły jej ręce i spojrzała wystraszona.
— Na panią nie; ale doprawdy nie rozumiem…
Poruszył się, chcąc wyjść przez kuchnię.
— Niech się pan nie gniewa… błagam o przebaczenie… ale ja musiałam ją wygnać… musiałam…
Rzuciła mu się na szyję, oplotła go rękami i wybuchnęła płaczem. Zrozumiał za co go przepraszała i, uniesiony nagłym gniewem, odepchnął ją od siebie.
— Jak pani śmiała ją wypędzać z mojego mieszkania! I jakiem prawem! — zakrzyczał.
— To było dla mnie okropne!… — bełkotała nieprzytomnie, zalewając się łzami. — Ja pana tak strasznie lubię… Przecież codziennie… jak pies waruję przy drzwiach, aby pana chociaż zobaczyć… a pan sprowadza sobie taką ostatnią, taką ulicznicę.
— Od kwartału się wyprowadzam. Nie potrzebuję opieki, jestem już pełnoletni. A Frania więcej jest warta od niejednej! Sto razy więcej! — zakrzyczał z wściekłością i wyszedł.
Zamknął się, pozapalał lampy i, niezmiernie wzburzony, spacerował po mieszkaniu.
— Psiakrew z takimi opiekunami! Sentymentalna krowa! Małpa! — wymyślał, bo miotał nim coraz sroższy gniew, a przytem ta myśl, że Frania może w tej chwili błąka się po jakiejś stacyjce i nie ma się gdzie schronić przed mrozem, strasznie mu dokuczała.
— Biedne stworzenie! I nawet się nie poskarżyła. Że też ja niczego się nie domyśliłem.
Przypomniał sobie całą scenę rozstania i zrobiło mu się jej okropnie żal.
— Taka poczciwa, taka dobra i przywiązana! Sprowadzę ją choćby jutro — postanowił nagle.
Rozległ się jakiś głuchy szmer i ktoś bardzo lękliwie zapukał do drzwi.
— Kto tam?
Przystanął na środku pokoju i nasłuchiwał.
Nie było odpowiedzi. Ale posłyszawszy jakby stłumione łkania, otworzył szybko drzwi, był prawie pewny, że to wracała Frania.
Weszła cicho Soczkowa okryta czarnym burnusem, z kapturem nasuniętym aż na oczy; zamknęła za sobą drzwi na klucz i rzuciła się przed nim na kolana.
— Musi mi pan przebaczyć… nie odejdę, będę błagać choćby do rana… Odbiorę sobie życie, jeśli mi pan nie daruje! — prosiła cichutko, wyciągając do niego ręce. Burnus osunął się na ziemię, została tylko w koszuli i we łzach, spływających aż na piersi.
— Co pani robi! — zawołał strasznie zmieszany, usiłując ją podnieść. — Ależ ja się nie gniewam, było mi tylko przykro. Przecież Frania nie jest moją kochanką. Co pani jest? Przyjeżdżała reparować bieliznę. Pani Zofjo! Jezus Marja! — bełkotał przerażony, gdyż leciała mu przez ręce omdlała. Zaniósł ją na łóżko i tak troskliwie trzeźwił, rozcierał jej skronie i zlewał kolońską wodą, aż otworzyła oczy, westchnęła ciężko, powiodła błędnem spojrzeniem po pokoju i raptem się podniosła.
— Boże, co się ze mną dzieje? Gdzie ja jestem? Czy aby mnie kto nie zobaczy!
— Nie, przecież to pierwsze piętro. Czy pani już lepiej?
— Tak mnie razi to światło lampy… może pan zgasi. Wody! słabo mi! — zajęczała znowu.
Zdmuchnął światło. Napiła się wody i, przytuliwszy głowę do jego piersi, szepnęła:
— Tylko trochę odpocznę i zaraz sobie pójdę… zaraz… zaraz…
— Nie zaraz… nie, nie… zostaniesz… — mówił coraz ciszej, czując, że obejmują go nagie ramiona i jej gorące, rozpalone usta żarłocznie szukają jego ust.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Posępna, szara noc marcowa zaglądała oknami; niekiedy zadygotały ściany i zahuczał przelatujący pociąg, niekiedy głucho uderzył dzwon stacyjny i schrypnięte świsty maszyn przedzierały się przez szyby.
A w pokoju zalegało milczenie pełne wrzących szeptów, pocałunków, nieprzytomnych śmiechów i westchnień.
Józia ogarnął chaos i pogrążał jakby w odmęt cudownego szaleństwa; cały świat znikał mu z pamięci a równocześnie wszystko, za czem tęsknił i marzył, zaczynało się stawać jakąś półsenną rzeczywistością, jakąś jawą i urojeniem, czemś, co było widomem, a zgoła niepojętem, już mu się bowiem wydało, że jakiś pociąg unosi go z szaloną szybkością gdzieś daleko, daleko… a oto biała księżniczka spłynęła mu w ramiona i tuli głowę do jego piersi; że to jej wrzące szepty, jej ogniste pocałunki, jej uściski; że to jej płomienne ramiona go ogarniają i unoszą aż pod gwiazdy roztlałe w nieskończonościach.
— Czekałem na ciebie zawsze! Kochałem cię zawsze… Zawsze… zawsze! — wołał nieprzytomny. I tamtą wyśnioną miał w zgorączkowanych oczach, tamtą wielbił i tamtej oddawał się z takiem namiętnem uniesieniem, że Soczkowa, porwana siłą jego temperamentu, krzyczała w dzikiem, bezprzytomnem uniesieniu:
— Boże, ja umrę! ja oszaleję, ja się wścieknę!
— I tak tęskniłem za tobą, i tak cię kochałem!… — powtarzał zamierającym głosem.
— Kochałeś mnie! Kochałeś! Ja od pierwszego widzenia, pamiętasz? Nie mogłam potem sypiać… całe noce myślałam o tobie… Tak strasznie cię pragnęłam… aż nieraz darłam pazurami ściany… rozumiesz, ty smoku! ty ludojadzie, ty mój mężczyzno, ty mój djable najdroższy.
Szalała wśród nienasyconych pieszczot i pocałunków.
Ale Józio nieprędko usłyszał jej szepty i nierychło pojął, co się z nim dzieje. Dopiero, kiedy zapaliła lampę i ujrzał ją przy sobie, wtedy zrozumiał całą nędzę rzeczywistości. Jakiś gryzący wstyd ścisnął mu serce, ale jeszcze nie wiedział, czy więcej się wstydzi tego, co mu się tylko zdawało być, czy też tego, co się stało, co było…
Siadła przy nim na łóżku i, zaplatając swoje bujne włosy, paplała takie głupie i ohydne anegdoty, że patrzał na nią z coraz większem zdumieniem i odrazą — wydała mu się teraz ordynarna i wstrętna.
— Skąd pani wie takie rzeczy?
Nie mógł już znieść nawet jej głosu.
— Cóż ty sobie myślisz, że kobiety nawet nie wiedzą, gdzie białe raki zimują?
— Ależ to świństwo!
— Myślałam, że i ty lubisz wesołe kawały! Wszyscy je lubią… przecież takie śmieszne…
— To dobre dla kolejarzy i w szynku, ale nie dla kobiet.
— E, kiedy Józio taki niegrzeczny, to Zosia swoje gałganki pozbiera i pójdzie się bawić na inne podwórko! — zadąsała się, udając małą dziewczynkę.
— Pierwszy raz w życiu słyszę coś podobnego od kobiety!
— Kiedyś taki, to już naprawdę sobie pójdę!
Poczuła się nieco dotkniętą.
— To plugawe, obrzydliwe i wstrętne! — wybuchnął, nie mogąc się już pohamować.
— A Józio taki niedobry i taki niewdzięczny, że Zosi jest bardzo przykro, bardzo… Niech ją zato przeprosi, no prędko i mocno! — zaszczebiotała, okrywając go pocałunkami.
Tak wrogo spojrzał na nią, że odskoczyła od łóżka, narzuciła burnus na ramiona i stanęła przerażona, z zapartym tchem, a nie doczekawszy się ani słowa, padła mu na piersi z wesołym chichotem. Była przekonana, że on udaje i tylko dla kawału robi takie srogie miny.
Pozwalał się całować z ledwie już ukrywanem obrzydzeniem i wreszcie, aby się jej pozbyć jak najprędzej, zdobył się na jakieś zdawkowe słowa i czułości. Uwierzyła i niezmiernie znowu szczęśliwa całowała go tem ogniściej.
— Muszę już uciekać! On wraca o trzeciej! Boże, jak mi ciężko się oderwać! — wykrzykiwała zadyszana. — Jeszcze w oczy… wydrę ci je, jak spojrzysz na inną! Jeszcze w usta! Przyciśnij mnie! Mocniej! Jeszcze! Jeszcze! Kocham cię! Do widzenia, mój złoty ryjku! A nie smuć się! Nie tęsknij już! Przyjdę do ciebie jutro, i pojutrze, i codzień! Pa, mój skarbie, pa!…
— Ani jutro, ani pojutrze, ani nigdy! — miał straszną ochotę krzyknąć za nią.
Zamknął drzwi na dwa spusty, zgasił lampę i położył się spać.
Noc otuliła go szarawym mrokiem, ale nie zasnął, był za bardzo przemęczony i znerwowany, a przytem za oknami nieustannie dudniały pociągi: leciały wciąż, leciały ze wszystkich stron i na wszystkie strony, przelatywały jakby zdyszane i zgorączkowane, błyski latarni parowozowych migotały po suficie a głuchy łomot wstrząsał ścianami, aż brzęczały szyby i dygotała lampa.
Józio rozpamiętywał wszystko, co się stało, i w jakiemś mgnieniu zgryzoty, żalów i wyrzutów sumienia zajęczał rozpaczliwie:
— Jak ja mu teraz spojrzę w oczy? Jestem ostatnie bydlę! Ostatni idjota!
I, tak rozmyślając gorzko nad sobą, zasłuchiwał się bezwiednie w głuche dudnienia pociągów i znowu zwolna zapominał o rzeczywistości, aż zbudziły się w nim i porwały go w otchłanne wiry stare, nieukojone tęsknoty i marzenia za tamtą wyśnioną, za tamtą, która w tej chwili nie miała już żadnej nazwy, ni oblicza, ni nawet kształtów, a której może nigdy i nigdzie nie było na świecie — bezbrzeżna tęsknota za jakiemś bujnem, innem życiem, i za jakiemś wielkiem i potężnem kochaniem…
Zapłakał i wśród gorących łez wyciągał roztęsknione ramiona ku gwiazdom, w przestrzenie, tam gdzieś, gdzie tak leciały wszystkie pociągi, gdzie tak rwało się jego sieroce serce, gdzie tak ponosiły go marzenia…
A kiedy rano zbudził go woźny wołaniem, że pierwszy osobowy już wyszedł i przy kasie czeka dużo pasażerów, zbuntował się nagle i krzyknął rozsrożony:
— Nie pójdę na służbę! Niech całą kolej cholera zatłucze! Powiedz, że jestem chory!
I pierwszy raz, odkąd był na kolei, nie poszedł na służbę, przewrócił się na drugi bok i tak mocno zasnął, że nawet go nie zbudziły gwałtowne dobijania się Magdzi.
Dopiero w samo południe otworzył oczy i leniwie wyciągnął rękę po książkę, ale tknięty jakąś nadzwyczajną myślą, śpiesznie wyskoczył z łóżka, ubrał się, zapakował wspaniałą walizę, gęsto upstrzoną kolorowemi adresami hotelów całego świata, i chciał niepostrzeżenie wymknąć się z domu, ale p. Zofja już czyhała w uchylonych drzwiach i wciągnęła go do przedpokoju.
— Co się stało? Możeś chory? Tak się strasznie bałam! Magdzia nie mogła cię dobudzić…
— Dostałem pilną depeszę, jadę do Warszawy i wrócę jutro rano. Do widzenia, pociąg już…
— I nawet mnie nie pocałujesz? — szepnęła z wyrzutem, zarzucając mu ręce na szyję.
Spłoszył ich Soczek, który ryknął w głębi mieszkania.
— Magdzia! Zośka! Buty dawajcie!


IX.

Pociąg już stał pod peronem i chmury Żydów tłoczyły się do niego z wrzaskiem. Józio chyłkiem przedostał się do wagonu i pojechał, ale całą drogę przepędził na korytarzach, spacerując nieustannie po całym pociągu.
Wagony trzeciej klasy były nabite i pełne dymu i szwargotów; w drugiej jechało znacznie mniej osób, a pierwsza była prawie pusta, tylko w jednym z przedziałów zbierali się konduktorzy w przerwach między stacjami, rżnęli w karty i zajadle się kłócili.
Pociąg leciał jak oszalały i z przeszywającym świstem przelatywał małe stacyjki, zatrzymywał się na większych, wyrzucał pasażerów, nabierał nowych i znowu pędził całą siłą pary, rozwłócząc za sobą skłębione, czarne smugi dymów.
A Józio, niby automat, wciąż spacerował po pustych korytarzach i przez powywierane drzwi do przedziałów przyglądał się nieznajomym twarzom i słuchał rozmów, przygłuszanych nieustannym hukiem kół. Ale w trzeciej klasie było mu za brudno i za ciasno, a przytem jakiś podpity drab grał na harmonijce i wściekle przytupywał; w drugiej było mu znowu za nudno, gdyż wszyscy siedzieli z uroczystemi minami, rozmawiali szeptem, jakoś nieufnie spoglądając na niego; wracał więc do pierwszej, otwierał okno i przez dłuższą chwilę włóczył oczami po zaśnieżonych polach, zamkniętych granatową, daleką linją borów.
Wiosnę już było czuć w powietrzu, słońce świeciło jasno, przejrzyste chmury białemi puchami leżały na lśniącem, błękitnem niebie, po nagich drzewach świergotały wróble, a wilgotny, rzeźwy wiatr chłodził mu zgorączkowaną twarz.
— Kogo rubelek swędzi, niech do sztosika popędzi!
— Ignac, a stasuj uczciwie, żebym ci znowu na cyferblat nie wjechał towarowym!
— Bez komplimentów! Zebrać! Przeciąć! Gotowe! Kto ze mną jedzie za gotówkę?
— Walę w piąteczkę, oczko dziesięć kopiejeczek!
— Rubelek stoi na damie! Syp Ignac, na całego, cholero, z marcepanem!
— Piąteczka, moja! Płacić! Ósemka, moja! Nóżki na stół! Dama kładzie się sama! Gotówka!
Wykrzykiwali za jego plecami konduktorzy, odsunął się od nich z głębokiem lekceważeniem, a ponieważ właśnie minęli przedostatnią stację, zamknął się w pustym przedziale, otworzył walizę i przebrał się w nadzwyczajny, podróżny kostjum; włożył workowate nieprzemakalne palto, zawiesił na brzuchu podróżną lornetkę, nadział płaską angielską czapkę, wsadził na nos binokle i, skoro tylko pociąg przystanął, wyskoczył na peron. Był tak jaskrawo pokratkowany, że natychmiast otoczyli go tragarze. Oddał im walizę i łamaną polszczyzną rozkazał sprowadzić dorożkę i zawieźć się do Europejskiego hotelu.
Sprawiało mu głęboką przyjemność udawanie Anglika, więc jak prawdziwy cudzoziemiec rozglądał się z dorożki po ulicach i domach.
W hotelu nie mógł się porozumieć, aż musiano sprowadzić tłumacza. Zapisał się w książce przyjezdnych jakiemś angielskiem nazwiskiem i, uprzedziwszy, że może będzie zmuszony wyjeżdżać jeszcze dzisiaj w nocy, kazał się zaprowadzić do kawiarni.
U Loursa było już tak natłoczone, że z trudem znalazłszy wolny stolik, bardzo głośno po angielsku polecił garsonowi podać sobie wody sodowej z whisky i ostatniego Times’a. Zwrócił na siebie ogólną uwagę strojem i angielszczyzną. Przy sąsiednich stolikach robiono już o nim złośliwe uwagi, a jakieś srodze wymalowane damy uśmiechały się do niego słodko, — ale mężnie znosił wszystko, ze sztywną wyniosłością, i nawet nie drgnął, gdy któraś powiedziała głośno, przyglądając mu się przez pince-nez:
— Ubrany jak August z cyrku, ale śliczny chłopak.
— Może jaki akrobata, lub żongler! — zauważyła druga.
Skończył Times’a i, przeprowadzany rozciekawionemi oczami, wyszedł na ulicę.
Modry zmierzch sypał się na miasto, zapalono latarnie, wystawy sklepowe kładły szerokie pasy światła na trotuary, zapchane publicznością, brzęczały setki przelatujących sanek.
Józio, nieco oszołomiony gwarem i ruchem ulicy, szedł coraz wolniej i obojętnie a zgóry spoglądał na przechodniów. Na rogu Królewskiej przyczepiła się do niego jakaś wiedźma w łachmanach z rozpłakanem dzieckiem na ręku, odsunął ją wyniosłym gestem. Potem chłopak z gazetami zaczął zastępować mu drogę i wykrzykiwał:
— Kur… Warszawski! Go… Wieczorowy! Niech wielmożna osoba kupi! Może jaśnie pan hrabia…
Józio zaklął, gdyż plątał mu się pod nogami, chłopak odskoczył i zawrzeszczał:
— Małpa pokratkowana! Pomaluj się zielono, burżuju jeden!
Zacisnął tylko zęby i szedł dalej równym, spokojnym krokiem. Zaczepiały go dziewczyny, przechodził sztywno, jakby mówiły nie do niego; sankarze wlekli się za nim natarczywie, zapraszając do przejażdżki, patrzył przed siebie jakimś szklanym wzrokiem, prawdziwie po angielsku, jak mu się zdawało. Włóczył się tak bez celu przez parę godzin, wstępując tylko do każdej większej kawiarni, aby zaimponować kostjumem, angielszczyzną i wodą sodową z whisky. Wszędzie też efekt był jednakowy, budził bowiem sensację, przyciszone szepty, ciekawe spojrzenia i bardzo złośliwe uwagi.
— Głęboka prowincja! Wstrętna dziura! — myślał wzgardliwie o Warszawie i niósł dalej swoje pokratkowane korty i kiepską angielszczyznę.
Był jeszcze w paru kinematografach i koło północy wstąpił do jednego z kabaretowych szynków, gdzie już panował nieopisany wrzask i nie było ani jednego wolnego miejsca, ale jakiś bardzo rudy i kędzierzawy jegomość skwapliwie zaprosił go do swojego stolika, i gdy Józio rozkazał garsonowi przynieść syfon wody i whisky, uśmiechnął się do niego przyjaźnie i zagadał angielsko-nalewkowskim żargonem:
— Pan pewnie tylko przejazdem?
— Yes! — odmruknął, rozglądając się po zatłoczonej sali.
— Zaraz poznałem, że pan zagraniczny! Ja mam oko! To śliczny, pierwszorzędny zakład i można się w nim wesoło zabawić — objaśniał, przysuwając się bliżej.
— Podoba się panu ta czarna? — wskazał jakąś mało ubraną damę, skaczącą po estradzie. — Fajna dziewczyna! Prawdziwa Węgierka! Niech pan uważa, jak ona zbudowana. To jest huśtawka sprężynowa, nie kobieta! To śliczny kawałek!
Mlasnął językiem i oblizał lubieżne, półfuntowe wargi.
Józio milczał, zwracając oczy na jakieś towarzystwo, trącające się kieliszkami.
— Pan pierwszy raz w Warszawie? — pytał niestrudzenie i nalał sobie whisky.
— Yes!…
Niecierpliwiła go już ta bezczelna natarczywość.
— Nie podoba się panu czarna? Ma pan gust… to nie dla pana. To jest oficerska zabawa! Ja mam oko… spojrzę i zaraz wiem, co komu potrzeba! Jak pan chce… ja nie namawiam… to możemy pojechać gdzie indziej. Ja mam duże stosunki! A może pan woli coś jeszcze fajniejszego? Prawdziwe damy? I to można znaleźć! Za dobry grosz…
Zaśmiał się tak wstrętnie, że Józio już się z trudem powstrzymywał, żeby go nie trzasnąć syfonem.
— Znam jeden prywatny dom, komfort pierwszej klasy, tylko dla arystokracji. Tam można zagrać, można zobaczyć ciekawe kawałki… jest w czem wybierać! A pod wielkim sekretem to można się zapoznać nawet z prawdziwą hrabiną! Daję słowo, pan mi bardzo podziękuje. A może pan chce jeszcze coś innego? — zapytał naraz i szepnął mu coś z pobłażliwym uśmiechem.
Józio poczerwieniał, zapłacił i odszedł, nie odezwawszy się ani słowa.
Rudy jegomość dopędził go przy drzwiach i szepnął nieco zakłopotany:
— Ja przecież bezinteresownie, tylko tak z przyjaźni…
Józio odwrócił się raptem i powiedział mu twardo i po polsku:
— Odczep się, żebyś z tej przyjaźni nie dostał w mordę, alfonsie jeden!
Rudy cofnął się prędko i jeszcze prędzej zginął wśród tłumów.
A Józio wszedł do garderoby i tuż za progiem spotkał się oko w oko z kolegą z sąsiedniej stacji, który, mocno podpity, rzucił mu się w ramiona.
— Jak się masz, Józiu! A to góra z górą się nie zejdzie, a gęba z wiechciem zawsze!
Odsunął go szorstko i rzekł wyniośle po angielsku:
— Przepraszam, nie mam przyjemności znać pana!
— W imię Ojca i Syna! A jabym był przysiągł! — bełkotał zdumiony.
Józio ani nie drgnął i, chociaż wytrącony nieco z równowagi, spojrzał na niego zgóry i, wzruszywszy ramionami, śpiesznie wyszedł, ale na ulicy oblał się krwawym rumieńcem wstydu i momentalnie odechciało mu się dalszego udawania. Był jednak zgnębiony tem spotkaniem i taki zły, że zrobił w hotelu awanturę o jakieś głupstwo, zabrał walizę i pierwszym osobowym powrócił do domu.


X.

A rano o zwykłej godzinie poszedł na służbę, ale przez cały dzień był dziwnie cichy i melancholijny, wzdychał, przyglądał się rozsłonecznionym polom i wychodził na każdy osobowy, aż go zapytał zawiadowca:
— Czeka pan na kogo?
— Nie, nie! — zaprzeczał, uśmiechając się przytem dwuznacznie.
— Znowu pan wczoraj latał na randkę do Warszawy!
— Cóż znowu!… byłem za interesami.
— Blondyna czy bruneta? Niech się pan przyzna! — nacierał zawiadowca.
— Ruda! — szepnął Józio tajemniczo. — Atłas i lilje! Brzoskwinia, obsypana puszkiem!
— Piegowata i może nawet Żydówka! Bóg zapłać za cebulkową brzoskwinię!
— Autentyczna Angielka! Ani jednego słówka po polsku. Dama z towarzystwa! — szeptał z coraz większą zapalczywością.
— Gdzieżeś pan poznał taki specjał? — pytał, mocno zainteresowany.
— W pociągu! — zawołał triumfująco i zaczął snuć zaraz, na poczekaniu, nadzwyczajną historję. — Pojechałem rzeczywiście za interesami. Wsiadłem do pierwszej klasy. Już tam siedziała jakaś para. Ona: rudo-złoty cud z szafirowemi oczami, biała, jak śniegi, usta krwawe, postawa królowej! On: dryblas pod sufit, wygolony, szczęka krokodyla, oczy ugotowanego karpia, ukratkowany od stóp do głowy i mina lorda z pism humorystycznych. Siadłem naprzeciwko niej. Szampańska kobieta! więc po jakimś czasie zaczynam do niej sypać oko — nic; ponawiam atak — nic, marmur! Próbuję telegrafować… cofnęła nóżkę, ale się uśmiechnęła.
— I pan się odważył tak obcesowo?
— To moja metoda! Z kobietami tylko zapalczywie i bezczelnie… to albo się zaraz, z miejsca, dostaje w pysk, co zresztą nie przesądza o niczem, albo, idzie jak po maśle…
— Można także dostać kijem od męża! — zauważył ironicznie zawiadowca.
— Ależ to byli kulturalni ludzie! — wykrzyknął z druzgocącą wyniosłością.
— I kulturalni tłuką kochanków swoich żon! A pamięta pan, jak to zbił kijem zawiadowca z Rososzy tego Rudego Dzięcioła?
— To było zwyczajne chamstwo! Bili się, jak parobcy, na peronie, przy wszystkich! Trudno, żebym takich zaliczał do kulturalnych ludzi. Dajmy im spokój. Wracam do opowiadania. Para rozmawiała po angielsku, kłócili się zawzięcie, jak najprawowitsi małżonkowie. Na tym jedynym punkcie arystokracja nie różni się niczem od gminu. Przysłoniłem się gazetą i, zapuszczając do niej żórawia, manewrowałem w dalszym ciągu. Odpowiedziała wreszcie, ostrzegając oczami przed mężem… — opowiadał gorąco, porwany własną blagą.
— Ależ to chyba była kokota?
Józio uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł z głębokiem przekonaniem:
— Proszę pana, nawet najporządniejszej kobiecie może się chociaż raz w życiu zdarzyć jakaś romantyczna przygoda. Chyba, że za brzydka i za głupia! Otóż, zachęcony jej uśmiechem, próbuję znowu telegrafu, gdy naraz dryblas się zrywa i zaczyna czegoś szukać po przedziale. Pokazało się, że zapomniał jakiejś walizy na granicy. Na pierwszej stacji chce telegrafować, ale, naturalnie, nikt go nie rozumie, ani słowa. Wtedy ja występuję w roli Opatrzności, załatwiam wszystko i już dalej jedziemy w dobrej komitywie. O zmierzchu byliśmy na takiej stopie przyjaźni, że prosił mnie w zaufaniu o pokazanie nocnego życia Warszawy, a ona coraz milej na mnie patrzała. Stanęliśmy w jednym hotelu i reszta poszła gładko, aksamitnie, powiadam panu, aksamitnie…
— Wprost nie do uwierzenia, żeby mieć takie szczęście! — westchnął zazdrośnie zawiadowca. —
Ale nie pojmuję, kiedy?… jak? Przecież musieli oboje stanąć w jednym numerze?
— Przedewszystkiem mała informacja. Tacy ludzie zajmują zwykle cały apartament, gdyż jeżdżą ze służbą! A reszta… mój Boże, od czegóż spryt, przemyślność i wprawa! — zaśmiał się z drażniącą pewnością siebie. — Obwiozłem go po różnych miejscach i pokazałem, co tylko jest w Warszawie godnego widzenia między północą a wschodem słońca. Naturalnie woziłem go po miejscach, otwierających się tylko dla wtajemniczonych, tam, gdzie się tylko gra, i tam, gdzie się tylko wybiera, i tam gdzie się tylko patrzy…
— Naprawdę pan zna takie domy w Warszawie? — spojrzał niedowierzająco.
— Mogę pana o tem przekonać, ale uprzedzam: to kosztuje gruby grosz!
— A niechże pana drzwi ścisną! Historja, jakby z książki!
— Życie, panie, to najciekawszy romans! — powiedział Józio sentencjonalnie.
— Szczęśliwy z pana chłop! Mój Boże, ja tylko raz próbowałem zrobić w pociągu taką karjerę i zrobił się bigos, że omal nie wyleciałem z posady. Trafiłem na siostrę jednego z naszych dygnitarzy! A co potem miałem od żony, tego najgorszemu wrogowi nie życzę. Muszę już lecieć… Ale… Przyjdź pan do nas na kolację… Przyjechała panna Kalińska.
— U państwa to już stała panieńska załoga! I często się zmienia.
— Bo moja żona pasjami lubi swatać!
— A pan także ma na tem porękawiczne, co?
— Bywa i tak, bywa! Przyjdziesz pan? bo muszę panie uprzedzić…
— Dzisiaj nie mogę. Zaraz z wieczora jadę do Mikada na pożegnalną bibę…
Jakoż wcześniej zwolnił się ze służby i poleciał do domu, aby się przebrać. Ale pani Zofja czuwała… Więc pojechał dopiero koło północy jakimś towarowym…

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · ·


XI.

Pociąg wyrzucił go na jakiejś małej stacyjce i powlókł się dalej. Na peronie było pusto, zimno, mokro i ciemno, tylko gdzieś po krańcach stacji tliły się czerwone światła haltsygnałów. Noc była prawie czarna, wicher przewalał się z głuchym poszumem i zacinał drobnym, dokuczliwym deszczem, pola szarzały przemiękłemi śniegami. Józio rozejrzał się w ciemnościach, binokle schował, postawił kołnierz i odważnie ruszył plantem, brnąc przez kałuże i potykając się na wekslach. Mikado bowiem mieszkał o parę wiorst za stacją, ale, na szczęście, czekał na niego dróżnik przy pierwszym przejeździe i, dosłyszawszy kroki, zamachał zapaloną latarnią i krzyknął:
— Jesteśmy! Chłopcy, nastawiać wózek! Myślałem, że się już pana nie doczekamy.
— Spóźniłem się na osobowy. Dawno czekacie?
— Od pośpiesznego! Pan dozorca kazał nam czekać choćby do rana.
Szczęknęły koła, ustawiane na szynach, i ktoś zawołał z ciemności:
— Gotowe! Będziemy w trymiga! Wojtek, daj sztosa, ino krzepko!
Dwóch robotników stanęło na platformie kolejowego wózka i zaczęli go odpychać długiemi kijami, niby łódź z mielizny, a trzeci leciał ztyłu, dawał co chwila sztosa ze wszystkiej mocy i wieszał się na krawędzi platformy, aby nieco złapać powietrza. Wózek tylko zawarczał i, bijąc z hukiem o złączenia szyn, potoczył się, jak kula, po dosyć dużym spadku.
— Uważać na sygnały za nami! — przypomniał Józio, siedzący na przodzie obok dróżnika, trzymającego zapaloną latarnię.
Przed wózkiem leciał świetlisty krąg, w którym migotały połyskliwe szyny, obmokłe podkłady, szare, drgające przędziwa deszczu, niekiedy słupy telegraficzne i uśpione domki dróżnicze.
— Dużo przyjechało gości?
— A bogać ta mało! We trzy wózki przywieźlim z kurjera.
— I sami tylko panowie? — rozpytywał.
— Niby bez żonów? juści. Jest ino ta panna, co się cięgiem szwenda po stacjach. Obyłoby się to bez niej! Jeszcze onegdaj przyszła w nocy i siedzi…
Wyminął ich jakiś towarowy, ciężko sapiący pod górę.
— Pociąg za nami, już przechodzi stację! — meldował któryś z robotników.
— Ostro, chłopcy, żeby chociaż zdążyć do przejazdu…
Głuchy, prędki, monotonny a rozdygotany łomot kół zbliżał się do nich z coraz większą szybkością, że ledwie zdążyli zrzucić wózek, pociąg przeleciał, jak huragan, czerwonemi światłami zamigotał i przepadł gdzieś w nocy i głębokich przekopach.
— A tam co się dzieje? Biją się, czy co? — spytał naraz Józio, wskazując na jakieś oświetlone okna niedaleko przejazdu, z których wydobywały się rozpaczliwe zawodzenia.
— Zaśby się ta bili! To ino Kowalik wyciąga kopyta i targuje się ze śmiercią. To ten, co go to pociąg zmaglował! — objaśniał dróżnik.
— Nic o tem nie słyszałem! Kiedy?
— A tej nocy, jak pociągi stanęły! Był na obchodzie; kurzyło, że ręki nie dojrzał, ekspres tyrpnął go buforami, jaże mu popękały wszystkie żebra, i gotowy! Będzie dopiero z rok, jak nasz pan zrobił go dróżnikiem. Prędko wysłużył, prędko! Dycha to jeszcze, Michał, co? — krzyknął do jakiejś latarni, śpieszącej z domu do przejazdu.
— Ostatnią parą już zipie, do rana skończy! A tak się chudziak morduje, jaże straszno patrzeć! — odpowiadał przełzawiony głos.
— Był doktór?
— Przyjeżdżał trzy razy. Zrobił swoje, a teraz śmierć robi swoje…
Nie było czasu na dłuższe rozgadki; wózek znowu się potoczył, ale już znacznie wolniej i ciężej, gdyż droga zaczęła się wznosić pod górę i łukami, a przytem wiatr bił w twarze i deszcz zacinał coraz gęstszy, że uważniej oglądali się na sygnałowe światła, które, niby oczy wyzierające z ciemności, stróżowały nad linją kolejową.
Ale kiedy przejeżdżali wysoki, czarny bór, zrobiło się im jakoś strasznie, bo tak ponuro szumiały drzewa, tak żałośnie jęczały druty telegraficzne i takie dziwne głosy hukały w leśnych ciemnicach, że poczuli jakby śmierć, krążącą dokoła, aż niejeden się żegnał i pacierz szeptał, zaś dróżnik zaczął się cicho wyżalać przed Józiem na swoją ciężką dolę:
— Człowiek się drze na służbie prędzej tego buta. Jakże, przecież piątek czy świątek, deszcz czy mróz, dzień czy noc, jednako musi się warować! A te maszyny, panie, to jak wściekłe zwierzaki: ani się spodziejesz, kiej cię przychwyci, a na śmierć zakatrupi! Nawet ten łańcuchowy pies ma lepiej, bo mu chociaż na noc dają folgę…
— To prawda! — przytwierdził, ale naraz spytał szorstko: — daleko jeszcze?
— Będzie ze trzy wiorsty, zaraz za lasem.
— Cóż, nie żal wam pana Buczka?
— Juści co żal! dobry przecież pan, sprawiedliwy, wyrozumiały i nie zdzierus, jak drugie! A z każdym się rozmówi po ludzku, pośmieje i tak o wszystko wypyta, jaże człowiekowi robi się lżej na duszy. Mnie to nawet chłopaka trzymał do chrztu! A czy to prawda, co ludzie bają, jako wyjeżdża uczyć się, niby na tego malarza?…
— Prawda! — odparł takim tonem, że dróżnik zaczął mówić odważniej.
— Tego to już nie poradzę wyrozumieć, żeby taki pan, taki nizinier, a szedł się uczyć do malarzów. Przecie, za przeproszeniem pańskiem, to wstyd dla takiego urzędnika! Jakże, taki nauczny, taki szlachcic, a będzie skakał po drabinach, kiej wiewiórka, i pendzlem zamiatał ściany! Na służbie też mu źle nie było: i krowy miał, i konie, i spory kawał ziemi, i uważanie, bo sam nieraz widziałem, jak naczelnik prowadzał się z nim pod pachę, panowie na stacji żyli z nim w przyjacielstwie, ksiądz dziekan przyjeżdżał na karty, a teraz będzie se takim łachmytkiem, takim prefesjantem! Chyba mu się cosik w głowie popsuło?
Józio parsknął śmiechem.
— A drugie znowu powiedają, co pan Buczek wyjeżdża do ciepłych krajów.
— Tam, gdzie pieprz rośnie i płoty grodzą cynamonem! — rzucił drwiąco.
— Ja ta nie wiem, kaj — powtarzam jeno za drugiemi.
— Brak mu poprostu piątej klepki.
— To samo pedział i pan zawiadowca. Juści, żeby rzucać taki urząd…
Józio już się nie odezwał, siedział schmurzony, jak noc, zazdrość ugryzła go w samo serce i z taką niechęcią myślał o Buczku, że skoro wreszcie dojechali na miejsce, odezwał się do dróżnika:
— Zobaczy, że wszędzie psi boso chodzą, i wróci, jak niepyszny.
— Juści, jeno co urząd czekał na niego nie będzie…
— Na starszego robotnika zawsze go przyjmą — wyrzekł wzgardliwie.
Dom Buczka stał w głębi sadu, przyparty szczytem do wielkiego lasu — i chociaż wszystkie drzwi i okna miał szczelnie zamknięte i pozasłaniane, już na plancie słychać było wrzawę i krzyki.
— Używa sobie bractwo, jak prosięta w deszcz! — myślał, wchodząc do przedpokoju. — Pan w domu? — spytał z wyniosłą miną służącego.
— Są wszystkie! Dyć się zabawiają, jaże się rozlega! — zaśmiał się głupkowato.
Istotnie, gdzieś w głębi mieszkania rozlegały się burzliwe śmiechy i gwary, ale jakoś nikt nie wychodził na powitanie, czem Józio poczuł się tak głęboko dotknięty, że już zamierzał się wynieść zpowrotem, gdy nadbiegła Frania.
— Józio! Kruszyna moja! Najdroższy małpidrągu! — wołała, rzucając mu się na szyję. — Myślałam, że się już nie doczekam! Wspaniała biba, brakowało nam tylko pana!
— Widzę, nie traciłaś czasu, nasiąkłaś wódką, jak gąbka… — szepnął ironicznie.
— Czego się śmiejesz, kulfonie? — krzyknęła.
— Adyć panienka zadziała kajś pantofel i łyska gołą piętą, hi, hi, hi!…
— Poszukaj! Włóż mi na nogę i poszoł won! — rozkazywała, zanosząc się od śmiechu.
— Ledwie się już trzymasz na nogach.
— Tylko kapichnę, tylko kruszyneczkę piłam! — bełkotała, czepiając się jego ramienia.
— Chodźmy prędzej, głodny jestem jak wilk!
— Taki pan dzisiaj jakiś pachnący! — Pociągnęła nosem koło jego włosów. — Heljotrop, jak Bozię kocham! Zaraz, zaraz, kto mi to nim tak pachniał?… Aha, Soczkowa! Czyżby?…
— Dajże mi spokój! — żachnął się niecierpliwie.
Zajrzała mu w oczy i szepnęła cichutko, z bolesnym wyrzutem:
— I pan się dał nabrać! Przecież to takie stare gracisko!
— Nie wtrącaj się do cudzych spraw! — mruknął zirytowany.
— Przemówił dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu! — wybuchnęła jakimś gorzkim, schrypniętym nagle głosem. — Prawda, cóż tam ja dla pana znaczę! Maciuś! Zgubiłam znowu pantofel! — zakrzyczała gwałtownie i pobiegła naprzód.
Z jadalni huknął potężny śpiew, aż się zatrzęsły ściany:

„Nasz sztandar buja…“

— Cicho, burżuje! Przyjechał pan Józio! Cicho, psiakrew! — wrzeszczała Frania, ale napróżno, nikt jej nie słyszał, wszyscy już bowiem byli nieco pijani i śpiewali dzikim, bezładnym chórem.
W pokoju było czarno od dymu i tak gorąco, że siedzieli rozmamłani, bez surdutów i kamizelek, pot się im lał po zaczerwienionych twarzach, ale oczy mieli rozpłomienione i jakby wniebowzięte, ryczeli ze wszystkich sił, tłukąc pięściami w stół i tak zapalczywie przytupując, że aż trzęsły się ściany, brzęczało szkło, a gdzieś w podwórzu wyły pieski. Mikado stał i, wymachując ręką takt, śpiewał najgłośniej i przytupywał najsiarczyściej. Brzuchaty dozorca drzemał, rozciągnięty na kanapie i, od czasu do czasu, hukał swoim potężnym, byczym głosem, tylko jeden Kaczyński milczał, skulony w końcu stołu, zapalał gasnącą co chwila fajkę, pił kieliszek za kieliszkiem, przeplatając je szklankami piwa, i spluwał z coraz większą złością.
— Uważasz pan, co wyją, psia ich mać? Chyba się napijemy, co? — mruknął do Józia, który obok niego zabrał się do jedzenia, skwapliwie obsługiwany przez Franię.
— Można! Wykrzyczą się, to im ulży. Czy Soczka nie było?…
— Siedzi w kuchni, doprawia krupnik. Tęskno panu do niego?
— Mnie się już z tego bebechy wywracają do góry nogami. Chyba się napijemy, co?
— Gotowe. Słychać aż na plancie, żeby się tam nie znalazły jakie niepotrzebne uszy…
— Maciuś, spuśćno z łańcucha pieski, to przypilnują. Nalej, Franiu, piwa!
— Ja mam już dosyć; ten śpiew bardziej idzie do głowy, niźli gorzałka.
— Wyją, jak psi na nowiu. Psia ich mać papuaska! — mamrotał coraz zawzięciej.
— Jakto, nie lubi pan tej pieśni?
— Jestem z sześćdziesiątego trzeciego, a nie żaden międzynarodowy gnojek! — krzyknął groźnie, aż Frania znowu nalała kieliszki, skwapliwie dobierając się do swojego.
— Nie pij! już się ledwie trzymasz na nogach — wstrzymał ją Józio, odbierając kieliszek.
— Tylko ździebełeczko! Tylko kapeczkę, tylko usta umaczam! Przecież sama robiłam ten wiśniak! — bełkotała prawie już nieprzytomnie, usiłując odebrać chociaż butelkę, i naraz zaśmiała się, skoczyła na krzesło i, wytrząsając pięściami, zaczęła śpiewać przepitym, schrypniętym głosem:

„Niech zginie stary podły świat.
...............
Dalej więc, dalej! Wznieśmy śpiew…“

Naraz dzwonek zahuczał tak gwałtownie, że aż wszyscy raptem przycichli.
— Fijoły! — zawołał ktoś trwożnie.
— Nie puszczać! Zgasić lampy! Maciuś! powiedz, że niema nikogo! — podniosły się ciche wołania ze wszystkich stron, lecz nim się Maciuś zjawił, Mikado sam poleciał zobaczyć, kto się tak dobija do drzwi.
Zaległo złowrogie milczenie, spoglądali na siebie z niepokojem, Frania srodze wylękniona, przywarła do Józia, gruby dozorca odwrócił się do ściany i zachrapał, udając śpiącego.
— Zuchy — psia ich mać! — zamamrotał Kaczyński. — Chyba się napijmy, a?
Ale po chwili wrócił Mikado z jakąś depeszą w ręku i zakrzyczał radośnie.
— Mój mecenas dokłada mi jeszcze na drogę!
— Kiedy tak, to „Mecenasa zdrowie — wypijmy panowie!“ — zarymował chudy telegrafista, przezywany Rudym Dzięciołem, podnosząc kieliszek.
— Niech żyje i niechaj mu się darzą dzieci! — huknął dozorca, zrywając się z kanapy.
— Brawo! Niech żyje! Wgórę go! — Podniósł się wrzask i zabrzęczały szkła.
— Śpiewajmy dalej! Zaczynam! Raz, dwa! „A kolor…“ Gotowe, panowie, Jazda!
— „A kolor jego jest czerwony…“ — Źle! Świderski, fałszujesz, psia twarz! „A kolor jego…”
— Halte pisk, Zielonka! Możemy zato beknąć — gasił go energicznie dozorca.
— Odknaj, brachu! Miejsca, panowie! Krupnik wjeżdża! — wydzierała się Frania, rozpychając wszystkich przed Soczkiem, niosącym uroczyście ogromną, płonącą wazę. Pogasły momentalnie lampy i w tem chybotliwem, błękitno-krwawem świetle krupniku, twarze uczyniły się upiorne, sine, zwarli się dokoła Soczka w milczeniu, wyciągając szklanki, a on nalewał każdemu z nabożnem namaszczeniem i, gdy skończył, Dzięcioł przystąpił do Buczka i zawołał:
— „A teraz każda twarz czerwona, czy blada
„Niechaj wraz krzyknie: Za zdrowie Mikada”!
Ryknęli ze wszystkich sił i zaczęli go brać w ramiona, całować i wrzeszczeć, jak opętani. Zahuczało, niby w ulu, ale hałas jeszcze się powiększył, gdyż trzy ogromne psy wdarły się do pokoju i, biegając, szczekały radośnie, a za niemi ganiał zrozpaczony Maciuś, usiłując je połapać. Zrobił się z tego nieopisany harmider, aż Frania padła na kanapę i, bijąc nogami, śmiała się do rozpuku i krzyczała, ale wnet się przyciszyło, bo Dzięcioł zadzwonił w butelkę i wniósł toast:
„Przyszedł czas panowie,
„Żeby wypić Soczka, Soczkowej i Soczątek zdrowie“.
Zatrzęsło się od nowych wiwatów, śmiechów i krzyków!
Zapalono zpowrotem lampy, wszyscy się porozsiadali, gdzie komu było wygodniej; Mikado przysiadł się do Józia i utonęli w przyciszonej rozmowie, Kaczyński wiódł jakiś burzliwy spór z Zielonką i Świderskim, bo warczał gniewnie, co chwila zapalał fajkę i nerwowo przegarniał brodę, dozorca tak baraszkował z Franią na kanapie, aż wybuchała histerycznym śmiechem. Dzięcioł spacerował ze szklanką w ręku i coś sobie półgłosem przepowiadał, kilku zaczęło grać w lancusia na rogu stołu, psy skamlały pod piecem nad ogromną miską kości, a tylko jeden Soczek czuwał nad wszystkimi, dolewał, gdzie tylko dojrzał pustą szklankę, czerwony już był, jak burak, a tak roztkliwiony krupnikiem, że z każdym się trącał, całował i wciąż obcierał załzawione oczy.
— Więc jutro jedziecie z pewnością! — mówił Józio, pociągając ze szklanki.
— Tak, jutro dzień mojego wyzwolenia! Wstąpię jeszcze na parę godzin do Warszawy odwiedzić mojego mecenasa i wieczorem w świat! W szeroki, wolny świat! — zawołał Mikado, i twarz mu rozbłysła niezmierną radością.
— Macie wszystko przygotowane? — Ledwie wykrztusił te słowa.
— Wszystko. Paszport w kieszeni, a gotówka na sercu. Patrzcie, to przekaz na tysiąc dwieście franków, płatne w Paryżu, a oto tęczówki! — Rozrzucił przed nim na stole pięć stówek, z lubością przyglądając się ich barwom. — To moje krowy, konie, cała gospodarka i oszczędności! — dodał z pewną dumą.
— Na jeden dzień Paryża wystarczy! — szepnął Józio z wymuszonym uśmiechem, nie mogąc oderwać oczu od pieniędzy i mimowoli dotykając ich palcami.
— Nie jadę przecież na hulankę! Musi mi starczyć, co najmniej, na dwa lata. Bilety dała mi dyrekcja do samego Paryża. Nie wydam już przed wyjazdem ani grosza.
— I nie obawiacie się przyszłości?
— Jeżeli mam talent, to jutro moje, a jeśli nie… — zawahał się trwożnie.
— To na kolej zawsze wrócić można… — podsunął Józio z ironją.
— Nie wątpię, że może się doczekamy kiedyś tej szczęśliwej chwili.
— Nie za rok, to za dziesięć… w każdym razie usłyszycie o mnie!
— Czekaj tatka latka, aż kobyłkę wilcy zjedzą! — bryznął zjadliwie Józio, nie mogąc już ukryć rozdrażnienia, lecz Mikado nie dosłyszał, gdyż równocześnie wybuchnęła przy stole gwałtowna kłótnia. Świderski ogniście czegoś dowodził, a prawie całe towarzystwo napadało na niego tak namiętnie, aż Zielonka trzasnął pięścią w stół i zakrzyczał:
— Psiakrew, ryje burżujskie! trzeba was sparzyć ukropem, jak pluskwy, to może prędzej odczujecie, że i robociarz jest człowiekiem, że i jemu należą się ludzkie prawa! Ale powiadam wam: „Nadejdzie wkrótce dzień zapłaty! Sędziami będziem my!“
— Nadejdzie, i wtedy niejeden z towarzyszów będzie musiał powrócić do wideł! — huknął dozorca, porywając się z kanapy, i trącił po drodze Kaczyńskiego. — Nie śpij pan, jedziemy!
— A to wrócą; ale do czego powrócą eks-dziedzice? Chyba pod płot i do torby!
— Panowie eks-ludzie i panowie przyszli ludzie, proszę o głos! — wrzeszczał Dzięcioł, dzwoniąc w butelkę, ale głos jego utonął we wrzawie i krzykach.
Kaczyński przetarł oczy z drzemki, zapalił fajkę i rzekł do zadumanego Józia:
— Demokraty, psia ich mać! zaledwie od święta i w socjalistyczne galówki chodzą na dwóch nogach, a już im smakuje panowanie nad drugimi.
— Panowie, porozumiejmy się! Panowie! A żeby was djabli wzięli! — wołał płaczliwie jakiś młodzieniec w straszliwie czerwonym krawacie i gumowym kołnierzyku. Napróżno jednak błagał i klął, wszyscy już bowiem naraz mówili, krzyczeli i nawzajem usiłowali się przekonywać, a ponad całym wrzaskiem huczał tylko potężny bas dozorcy, od którego dygotały wszystkie światła. Kłótnia stawała się coraz zapalczywsza, już zaczynało dochodzić do sporów osobistych i przaskakiwań z zaiskrzonemi oczami, ale Soczek załagadzał wciąż, dolewając krupniku, i przepijał do każdego zosobna.
Frania spała na otomanie, pomiędzy psami, a gracze, ślepi i głusi na to, co się działo dokoła, grali zaciekle, że tylko krótkie, zadyszane słowa latały między nimi, a jakiś zgrany wykrzykiwał żałośnie:
— A niech psy gryzą takie szczęście! To mam pech!
Rzucał karty, zrywał się od stołu, pożyczał od przyjaciół i znowu zasiadał do gry.
Tylko Józio w niczem nie brał udziału. Siedział przy drzemiącym Kaczyńskim i przypatrywał się Buczkowi, ale nie mogąc znieść jego rozpłomienionej szczęściem twarzy, zaczął spacerować po całem mieszkaniu, zajrzał nawet do kuchni, gdzie Maciuś z robotnikami od wózka również wesoło się zabawiali, wychodził przed dom na zimny wiatr i deszcz, lecz nie mógł nigdzie zgubić straszliwego żalu, jaki nim miotał, ni tej okropnie żrącej zazdrości, ni tego poczucia beznadziejnej niemocy.
Chwilami, bezwiednie, chwytał się za kieszeń, jakby chcąc dotknąć się tych pieniędzy, jakie mu pokazywał Mikado — i ręka mu opadała, a duszę mroczył jeszcze sroższy tuman udręczeń i zawiści. Pił z Soczkiem, pił z Kaczyńskim, przepijał z każdym, kto tylko chciał, ale wódka zupełnie na niego dzisiaj nie działała, był przytomny aż do bolesnej świadomości wszystkiego, co się w nim dzieje.
Położył się wreszcie na otomanie i, leżąc z szeroko otwartemi oczami, zatapiał się w sobie coraz głębiej; dawał nurka w taką otchłań, że wszystkie wrzaski zewnętrzne odbijały się o niego słabemi, dalekiemi echami; gonił za jakąś myślą, która zwolna wyłaniała się na jaśnię, stawała się wyraźną i nakazującą; myśl była tak dzika i straszna, że zadrżał, ale czepił się jej gorączkowo, wbijał ją w siebie, jak żelazny trzpień, który go wzmacniał i sprężył w jakiemś niezłomnem postanowieniu.
Ale niekiedy odzywał się w nim głęboko przytajony głos sumienia i wtedy trwożnie spoglądał po twarzach i nasłuchiwał gwarów z gwałtownie bijącem sercem, gdyż mu się zdawało, że rozmawiają jakoś ciszej i ukradkowo, a dziwnie podejrzliwie patrzą w jego stronę… Czuł się jakby pod pręgierzem, kurczył się w sobie i, oblany potem strachu, przemykał się prawie chyłkiem do przedpokoju, nie śmiejąc podnieść oczów, i uciekał — cóż, kiedy ta władcza myśl zawracała go zpowrotem i znowu kładł się na otomanie i rozmyślał coraz odważniej i szczegółowiej.
— Niedobrze wam, co? Napijcie się czarnej kawy! — radził Mikado, zauważywszy jego wychodzenia. Józio nie odpowiadał, udając głęboko uśpionego.
Wybiła już druga godzina, gdy zaczęli powstawać od stołów i zabierać się do wyjazdu; ściągnięto Franię z kanapy, a do Józia krzyknął Soczek:
— Jedziemy! Wstawajcie! Wstawajcie! — wołał mu do ucha, trzęsąc nim z całych sił.
— Wstawił się, jak Bela! Panie Józiu! Wózki już czekają! Spóźnimy się na pociąg!
Józio zamruczał coś, jakby przez sen, odwrócił się twarzą do ściany i zachrapał. Soczek dał mu spokój i skwapliwie wrócił do kieliszka, pito już bowiem strzemiennego i żegnano się z Buczkiem; każdy go brał w ramiona, każdy ściskał i każdy z serdecznem wylaniem życzył mu szczęścia na nowej drodze; wielu miało szczere łzy w oczach, Buczek był głęboko wzruszony, a Frania, pod wpływem ogólnego rozczulenia, wybuchnęła płaczem i również całowała się ze wszystkimi.
Już mieli wychodzić, gdy Soczkowi strzeliła nadzwyczajna myśl.
— Panowie! — zawołał, wskazując Józia. — Wypijmy za zdrowie tej sieroty, wypijmy!
Zabrzękły kieliszki, otoczyli śpiącego, a Dzięcioł zagrzmiał ostatnim toastem:

„Za zdrowie tej opuszczonej sieroty, naszego kasjera!
Niech ciągle chrapie, a nigdy nie umiera“.

Wytoczyli się ze śmiechem, po chwili zaturkotały wózki, a dom ogarnęła cisza.
Maciuś powysączał resztki z kieliszków, pogasił światła i poszedł spać.
Świeciło się jeszcze w sypialnym, ale drzwi były otwarte narozcież, i smuga światła sięgała do otomany, na której leżał Józio, że słyszał każde słowo i widział najmniejsze poruszenie. Frania zakręcała sobie włosy papierkami, a Mikado rzucił krawat wraz z kołnierzykiem gdzieś w kąt, pugilares wsunął pod poduszkę i, śpiesznie zdjąwszy ubranie, położył się do łóżka.
— Jutro będę już spał w pociągu — zawołał radośnie. — Ale biba się udała, co?
— Napili się i nakrzyczeli za wszystkie czasy, ale tylko Józio urżnął się na fest.
— Bo ciągnął za czterech! Hrabiczowi się zdaje Bóg wie co, a główkę ma słabą, jak panna. — Ziewnął przeciągle. — Moja droga, daj mu co pod głowę i przykryj go, bo tam od wczoraj rana nie palone. Jeszcze się przeziębi.
Józio przymknął oczy i zaczął równo i głęboko oddychać, gdy mu Frania podkładała poduszkę; przykryła go jakimś kożuchem i, pogłaskawszy pieszczotliwie po twarzy, wyszła, zamykając drzwi za sobą.
— Nie zamykaj! Będzie nam za duszno! Kładź się prędzej. Strasznie chce mi się spać.
Lampa zgasła i zegar wybił trzecią.
— Możemy sobie używać chociażby do południa — szepnął sennie Buczek.
Cisza ogarnęła cały dom. Pokój, w którym leżał Józio, z powodu przysłonionych okien był ciemny, jak grób, tylko w sypialnym mżyły się słabe odbrzaski, noc zaglądała przez szyby i deszcz zacinał z sypkiem, usypiającem brzęczeniem, rynny bełkotały nieustannie, czasami zahuczał wiatr i szamotał się z drzewami.
Józio leżał pogrążony w rozmyślaniach i naraz rzekł bezwiednie, a prawie głośno:
— O dziewiątej byłbym już na granicy…
Wystraszył się własnym głosem i zaczął nasłuchiwać z niepokojem.
Cicho było w sąsiednim pokoju — musieli już zasnąć; tylko gdzieś za piecem strzykał świerszcz.
Jakiś pociąg przeleciał, jak grom, aż się wszystko zatrzęsło.
— Pewnie jaka ekstra! — pomyślał, wysuwając się z pod kożucha, który go parzył, jak ogień.
Usiadł na otomanie i cały zamienił się w słuch.
Spali jakoś niespokojnie, Frania mówiła coś przez sen, a Buczek wciąż się przewracał, aż trzeszczało łóżko, ale usłyszał zarazem gwałtowne bicie swojego serca.
Psy zaszczekały w ogrodzie i napływało dalekie jeszcze dudnienie nadbiegającego pociągu.
Podniósł się bardzo ostrożnie, ale mimo to podłoga tak zaskrzypiała, że skamieniał na długą chwilę i z zapartym tchem patrzał w otwarte drzwi.
Spali — słyszał ich przerywane, gorączkowe oddechy i monotonny szelest zegarowego wahadła.
Przemógł się wreszcie i poruszył się z miejsca tak nieszczęśliwie, że potrącił jakieś krzesło, które się z hukiem przewróciło. Jakby mu sufit zleciał na głowę — przerażenie zapchało mu gardło oniemiałym krzykiem; nie śmiał odetchnąć, ni się poruszyć. Długie, jak wieczność, chwile przelewały mu się przez mózg zgiełkliwym warem, chwiał się, jak podcięte drzewo, i prawie tracił przytomność.
Ale nikt się nie przebudził, a nawet Buczek dosyć głośno zachrapał.
Odetchnął z niezmierną ulgą po tem straszliwem wzruszeniu i, przetarłszy oczy zalane potem, zaczął się zwolna posuwać ku drzwiom otwartym, ostrożnie macając dokoła wyciągniętemi rękoma. Musiał jednak bardzo często odpoczywać, gdyż chwilami brakowało mu już sił, jakby tak szedł od wieków.
Zegar jął wybijać jakąś godzinę, ale nie mógł zrozumieć którą — bo słyszał tylko rozpierzchające się, długie i ostre dźwięki…
Posuwał się nieprzerwanie, a wciąż mu się zdawało, że do drzwi jeszcze ma tak daleko, jakby na krańce nieprzejrzanej pustyni. Był już przedtem tak zgorączkowany, że zapominał, gdzie jest, a chwilami każdy szelest stawał mu się przerażającym hukiem, a szum wiatru jakby wyciem huraganów; nawet ciemności przejmowały go niepokojem. Rozglądał się nieprzytomnie. Zdawało mu się, że dokoła czają się jakieś złowrogie oczy, że jakieś groźne cienie idą na niego ze wszystkich stron, zapierają mu drogę i szepczą jakieś niezrozumiałe słowa…
Ale nie dał się tym gorączkowym majakom, gdyż tkwiło w nim coś potężniejszego od wszelkich strachów, coś, co go pchało niepowstrzymanie, a czemu jużby się nie mógł oprzeć, gdyby nawet chciał. Więc skoro nareszcie dosięgnął drzwi, pierzchnęły wszystkie obawy i przywidzenia, poczuł się zupełnie spokojny i na wszystko zdecydowany; przygiął się tylko, jakby do skoku, i wyciągnął drapieżne ręce…
Łóżko stało w drugim końcu pokoju, obok szerokiego okna, z którego sączyło się nieco mętnego brzasku, drzewa chwiały się za szybami, a niekiedy gałąź trącała w szkło jakby suchym, kościstym palcem, poduszki bielały z mroków, niby z pod sadzy, zegar szeleścił swojem wiecznem: raz, raz, raz, raz! oddechy rozlegały się rytmicznie…
Już stanął przy łóżku, gdy Mikado się poruszył i coś zamruczał przez sen.
Józio nie drgnął i cierpliwie czekał przez długą chwilę…
Przeszła jednak. Posunął się nieco naprzód i tak się nisko nad nimi pochylił, że poczuł ich gorące, przesycone wódką oddechy. Wyprostował się machinalnie, aby zaczerpnąć powietrza; robiło mu się strasznie gorąco — i chociaż był zupełnie spokojny, serce tłukło mu się, jak obłąkane…
Nadeszła ostatnia chwila… jeszcze jeden krok… jeszcze jedno sprężenie woli… jeszcze tylko jedno wyciągnięcie ręki… Naraz — dziw, że nie krzyknął, dotknął się bowiem spuszczonej bezwładnie głowy Frani; sparzyła go, jak rozpalone żelazo… Zawahał się przez mgnienie… ale zebrał wszystkie siły, wsunął rękę pod poduszkę i wyciągnął pugilares, uderzając równocześnie łokciem w stolik, aż coś z brzękiem zleciało.
Zmartwiał, jakby zabity na miejscu.
— Kto tu? — zamruczała sennie Frania. — Kto? — powtórzyła, macając po stoliku.
— Szukałem zapałek! — wybełkotał z najwyższym wysiłkiem.
— Która godzina?
Zapaliła papierosa i podała mu zapałki.
— Świta! Muszę już iść na pociąg…
Frania jeszcze coś powiedziała, cisnęła papieros na pokój i padła uśpiona.
Przeczekał cierpliwie kilka minut i odszedł równym, automatycznym krokiem, starannie zawierając za sobą wszystkie drzwi; w przedpokoju nasłuchiwał czas jakiś, ubrał się poomacku i najspokojniej wyszedł, ale przed domem zabrakło mu nagle sił, zatoczył się na ścianę i długo dyszał, nie mogąc się poruszyć z miejsca; dopiero kiedy psy rzuciły się do niego z radosnem skomleniem, zerwał się i zaczął gwałtownie uciekać, bo mu się naraz wydało, że ktoś za nim krzyczy:
— Złodziej! Trzymajcie! Złodziej!
Uciekał przez ogród jakby oszalały, ale zastąpił mu drogę na plant jakiś osobowy, który przesuwał się dziwnie powoli, migocąc oświetlonemi oknami, niby rzędem wytrzeszczonych, uciekających oczów. Józio zasłuchał się tak głęboko w rytmiczne uderzenia kół o szyny, że zapomniał o wszystkiem. Zbudziła go dopiero głucha cisza. Obejrzał się trwożnie — pociągu nie było już nawet widać, dom Buczka szarzał ośnieżonemi dachami, a za nim czerniała potężna ściana lasu. Zrobił parę kroków i znowu przystanął, jakby się nad czemś namyślając, rozglądał się przytem na wszystkie strony i słuchał z wytężeniem. Noc była cicha, deszcz ustał, a natomiast polatywał gęsty, puszysty śnieg, roje białych motyli wirowały w ciemnościach niezliczonemi skrzydłami, zasypując świat rozdrganym, sinawym brzaskiem i zaledwie odczutym szelestem, tylko niekiedy jęknęły przeciągle druty telegraficzne, jakby trącone rozełkanem westchnieniem, lub nadpływały głuche dudnienia dalekich jeszcze pociągów.
A Józio chwiał się, niby nad przepaścią, w jakiejś niemej, a straszliwej rozmowie z własną duszą, czasem zajęczał rozpaczliwie, czasem wzdrygał się lodowatym dreszczem, i coraz niżej, i coraz pokorniej schylał głowę, aż wreszcie ugiął się przed nakazem sumienia i z bohaterską rezygnacją powrócił do Buczka… Szedł głośno i hałaśliwie, umyślnie nawet trzaskając drzwiami — wracał, aby mu rzucić pugilares wraz z tem jednem słowem: „Ukradłem!” I czekać spokojnie końca! I czekać, mój Boże, i czekać… i…
Spali jednak, jak zabici. Wołał na nich, szarpał — żadne się nie przebudziło. Wsunął pugilares na dawne miejsce i wyszedł prędko, ale na palcach… psy odprowadziły go na plant z jakiemś nieprzyjaznem warczeniem.
Nawet nie słyszał, wlokąc się ociężale i potykając na każdym kroku o szyny i podkłady… Bo i cóż, że skradzione pieniądze wrócił dobrowolnie i gotów się był oddać na łaskę i niełaskę Buczka, kiedy i tak podnosił się w nim srogi, karzący głos sumienia, który mu szeptał z nieubłaganą mściwością:
— Podły! Podły! Podły!
Napróżno wyciągał błagające ręce, napróżno w skrusze najgłębszej się kajał, napróżno żebrał zmiłowania — ten głos straszny nie ścichnął, lecz wciąż z jednaką mocą szarpał mu mózg, że szedł jakby policzkowany i bity świszczącemi rózgami hańby…
Śnieg walił już tumanami, wytrząsał się, niby z worów niezgłębionych i zasypywał ziemię wilgotnemi puchami; noc zbladła i uczyniła się szarawem bielmem, lasy stanęły bez ruchu, ciche, zdrętwiałe i jakby zapatrzone w wełnistą ulewę śniegów, a tylko gdzie niegdzie z pod białych kożuchów wyciągały się nad Józiem jeszcze czarne, sękate gałęzie, jakby litościwie błogosławiące ręce, że, mimo wewnętrznej męki, zaczynał się im przypatrywać z coraz większą uwagą.
W domku, gdzie z wieczora konał dróżnik, błyszczało światło i drzwi były otwarte; zajrzał tam bezwiednie i skamieniał przerażony. Na łóżku rozciągał się zesztywniały, siny trup, obok niego paliła się wysoka gromnica, rozsiewając po całej izbie żółtawe, jakby ropiące światło; do nóg zmarłego tuliło się dwoje uśpionych dzieci, coś jeszcze pojękujących przez sen; w kącie, w kupie łachmanów, leżała nawznak jakaś kobieta z szeroko otwartemi ustami, twarz miała zgorączkowaną i szklistą od łez zastygłych, spała, jak zabita; a przy drzwiach, zwinięty w kłębek, chrapał stary chłop w baraniej czapie na głowie; ze ścian patrzyły surowe, martwe oczy świętych, i duży, biały zegar cykał monotonnie…
Izba zdawała się być martwem pobojowiskiem, z którego przed chwilą odeszła zwycięska śmierć, a tylko pozostały zamierające echa płaczów i zawodzeń…
Józio cofnął się, przejęty takiem uczuciem bezmiernego opuszczenia, że struga palących łez chlusnęła mu z oczów.
— I po całej paradzie! I po całej paradzie! — powtarzał rozpłakanym, smutnym głosem, biegnąc coraz prędzej wskroś nieustannie spadających śniegów.
Na stacji wszystko było jeszcze pozamykane; świeciło się tylko w kancelarji zawiadowcy, gdzie siedział dyżurny, jakby przykuty do aparatu telegraficznego — podniósł zaczerwienione oczy na Józia, skinął głową i stukał dalej, jak dzięcioł.
Na kanapce pod ścianą spał rozmamłany Soczek.
— Ma służbę o ósmej i jeszcze nie pojechał do domu! — zdziwił się Józio.
— Towarowy na haltsygnale! — ktoś krzyknął przez okno.
— Soczek prosił, żebyście go zabrali ze sobą; chciał nieco wypocząć i został…
— Pijany, jak bela! Tak się biedak zmartwił krupnikiem, że już ani rączką, ani nóżką…
— Zabawa musiała być szampańska! Widziałem, że wszystkim kurzyło się ze łbów, a Kaczyński pobił się przy tej okazji z Zielonką.
— O cóż im poszło? — pytał obojętnie, usiłując postawić Soczka na nogi.
— Nawymyślał mu od czerwonych, parszywych ryjów, tamten trzasnął go naodlew w zęby, potem zaczęli się tak serdecznie młócić, że ledwie ich rozdzielili.
— Kaczyński chyba mu tego nie puści płazem…
— Odbił mu zaraz na miejscu z dobrym procentem! A przytem obaj byli prawie nieprzytomni. Podobno i wy byliście tak wstawieni, że nie mogli się was dobudzić?…
— Ale przespałem się i, jak widzicie, jestem teraz obecny i przytomny.
— Psiakrew, a człowiek musi warować całe noce, jak pies na łańcuchu.
— Wstawaj pan! Pociąg na stacji! — zakrzyczał Józio, dźwigając Soczka, który wreszcie otworzył oczy i naraz zaśpiewał chrapliwie:
— „Pora zdarza, pora zdarza! Pijmy zdrowie gospodarza!”.
I zwalił się zpowrotem na kanapę.
Musieli go zanieść do pociągu. Ale skoro tylko rozległ się sygnał odjazdu i szczęknęły ruszające wagony, Soczek się przebudził, mocno osadził na nogach i, macając przed sobą, zabełkotał:
— Jazda, Świderski! całą parą!
Zrobił kilka automatycznych ruchów i znowu zasnął.
Józio czuwał nad nim troskliwie i, chociaż był niezmiernie znużony, nie potrafił zasnąć ani na chwilę, tylko patrzył w okno i zadumywał się coraz smutniej.
Posępny świt już mglił się w przestrzeniach; wstawał brzydki, mokry i zimny dzień marcowy, drzewa stały obwalone śniegiem, a pola ciągnęły się, jak przemiękły, podarty i splamiony obrus; z brudnego nieba sączył się drobny, przenikliwy deszczyk.
— Muszę zacząć inaczej żyć! — rozmyślał Józio. — Jak wszyscy porządni ludzie, normalnie! — dopowiedział sobie z wielką stanowczością, gdy wysiedli na swojej stacji.
Soczek był już prawie trzeźwy; ale kiedy ruszyli do domu, musiał się trzymać Józia, bo nogi mu się coś dziwnie plątały i z trudem utrzymywał równowagę.
— Niepotrzebnie się skułem! — narzekał, wycierając sobie twarz śniegiem. — A nie mówcie czasem żonie o mojem trynknięciu! Kobiety nie rozumieją prawdziwej zabawy! — zauważył.
W sieni Magdzia nastawiała samowar i było pełno gryzącego dymu.
— Pani wstała? — spytał, usiłując stanąć prosto.
— A bogać! dyć prawie od samego północka wyczekuje!
— Dawaj prędzej samowar! Chodź pan do nas na herbatę, proszę pana bardzo — szepnął ciszej.
Wciągnął go do pokoju, mimo energicznego oporu, i tem zażegnał narazie burzę, gdy pani Zofja zaintonowała zaraz na wstępie przez uchylone drzwi sypialni:
— Jesteś nareszcie, bydlaku jeden! Ty, obmierzły opoju!
— Zosiu! Pan Józio przyszedł ze mną na herbatę! — odezwał się jak mógł najsłodziej.
Drzwi się z trzaskiem zawarły. Spojrzeli na siebie, a Soczek rzekł z uśmiechem:
— Z żoną, uważa pan, to tak: jeśli zaraz z miejsca nie chlaśnie w pysk, to już się skończy wszystko na fluksji, łzach i rozbijaniu talerzy o moje pieski! Jakoś mi, psia twarz, niedobrze… pojadę, czy co? A możeby tak klin klinem?
— Gotowe! — odpowiedział apatycznie Józio.
— Kilonek czystej z angielskiemi kroplami, śledzik z cebulką, a na zakończenie kawał razowca ze słoniną… Toby nam kiszeczki ślicznie wyaksamitniło! Zosiu! daj mi klucz od kredensu.
— Powstrzymaj się z bólami! — odpowiedziała niezbyt uprzejmie.
— Bo pójdziemy do panny Marychny! — żartował, rozzuchwalony obecnością Józia.
— Możesz się do niej wyprowadzić, nie bronię! — rzekła wzgardliwie, ukazując się na progu.
Była udrapowana w burnus straszliwie kraciasty, głowę miała obwiązaną w czerwoną chustkę, z pod której wysuwały się figlarne papiloty, twarz mocno upudrowaną, słodki uśmiech na wargach, w oczach pioruny, ledwie hamowane.
— Ładnie się sprawujecie! Siódma rano! Nie wiedziałam, że i pan lubi pijatyki…
— Ta pijatyka była tylko zwykłem pożegnaniem kolegi!
Nie podobał mu się jej ton.
— Przecież o orgjach u pana Buczka rozpowiada cała kolej…
— I cała kolej plotkuje, jak zawsze, i plotkuje głupio! — wykrzyknął rozdrażniony.
— Kruk krukowi oka nie wykole! Ależ pan go broni gorąco…
— Bo go znam dobrze i wiem, jakie skromne życie prowadzi.
— Buczek i skromność!… doprawdy, to warte śmiechu! — zachichotała wymuszenie.
— Zosia ma rację; dajcie sobie co z garderoby i na zgodę napijmy się gorzałki — zadecydował Soczek, nalewając kieliszki. — Przecież miała go czas poznać: mieszkał u nas przeszło rok, stołował się, jak i pan, a wciąż ją malował na różne fasony. No, chaim, panie Józiu!
— Nie wiedziałem, ale teraz pojmuję, że zna go pani lepiej ode mnie — powiedział z takim naciskiem, że oblała się rumieńcem, a Soczek odezwał się napół żartem:
— Ona tak zawsze: z każdym najpierw przyjaźnie, serdeczności, ansamble, spacery, a potem bij-zabij na niego, i ja muszę wymawiać komorne i szukać nowego lokatora.
— Bredzisz, jak Piekarski na mękach! — syknęła, usuwając się w cień samowara.
— Jak Boga kocham, mówię prawdę, a nie tak było i z Rudym Dzięciołem, co?
— Schowaj sobie w nos takie prawdy! Upiłeś się i nie wiesz sam, co pleciesz…
— A właśnie, że wiem, a właśnie, że będę mówił, psia twarz… a właśnie tylko po pijanemu człowiek poczciwy mówi prawdę! Nie zabronisz! Jak chcę, to wszystko powiem!
Unosił się coraz bardziej, groźnie tocząc pijanemi oczami.
— To szczekaj-że sobie choćby przed całym światem! — wybuchnęła.
— A właśnie, że będę, jak mi się to spodoba! — wykrzykiwał z pijackim uporem i bił pięścią w stół.
Józiowi naraz obmierzli oboje i wydali się tak płascy, ordynarni, nienawistni, że ze wstrętem odsunął herbatę i, nie zważając na błagalne spojrzenia Soczkowej, uciekł do swego mieszkania. A chociaż po chwili zaczęły go dochodzić zdołu brzęki rozbijanych talerzy, żałosne skomlenia piesków i jakieś płaczliwe wrzaski, ze szczętem zapomniał o Soczkach, gdyż przypomnienie tamtej sceny u Buczka znowu chwyciło go za gardziel dzikim spazmem wstydu.
— Boże, co ja zrobiłem! Jak ja mogłem! — jęczał, biegając gorączkowo po mieszkaniu.
Magdzia przyszła napalić w piecu i szeroko rozpowiadała o kłótni Soczków, ale nie zrozumiał ani słowa, pochłonięty rozmyślaniem, i gdy się wyniosła, zamknął drzwi za nią na klucz i szepnął z mocą.
— Dosyć tych głupich mrzonek, dosyć! Od dzisiaj zacznę nowe życie! Mogą tak żyć inni, to mogę i ja, nawet muszę i będę!
Rzucił się na łóżko i usiłował sobie wyobrazić to swoje przyszłe, normalne życie, to życie bez żadnych mrzonek i złudzeń; życie, jakiem żyli wszyscy — ale dojrzał tylko przed sobą szarą, monotonną, nieskończoną pustynię lat, wypełnioną nudą i pracą…
— Przecież tak żyją miljony, tak żyją wszyscy na świecie! — wmawiał w siebie coraz zapamiętalej, aby uśpić tę bolesną trwogę, jaka w nim równocześnie powstawała.
Uciekł do swojego sanktuarjum i żałosnemi oczami przeglądał te skarby, zbierane przez całe lata z takim trudem a miłością.
— A jeśli gorszy cię twoje oko, wyłup je! — usłyszał jakiś surowy, nakazujący głos.
— Pojmuję, tak, trzeba z tem skończyć! — szeptał pokornie.
Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju i rzucił się gwałtownie na wielką mapę Europy, wiszącą na ścianie, podarł ją w strzępy i skopał z nienawiścią, jakby najgorszego wroga…
Potem całe naręcze Baedeker’ów zwalił pod piec, poszarpał i cisnął w ogień.
Srożył się, jak burza, podniecał i z coraz większą nienawiścią rwał wszystko i niszczył. Ale kiedy przyszła kolej na albumy z widokami, zawahał się na mgnienie, i serce ścisnął straszny żal; przemógł się jednak i zaczął je tak samo drzeć i palić, tylko że już przez gęste łzy patrzał, jak płomienie ogarniały te lazurowe morza, jak ogniste fale pożerały jego wymarzone miasta, jak ginęły te wyśnione, dalekie lądy i te spowite serdeczną tęsknotą góry, jak obracały się w popiół i nicość, że chwilami wyrywał je z ognia, całował z uniesieniem, sycił po raz ostatni oczy i, modląc się do nich najcięższą z rezygnacyj, dawał nieubłaganie na zatratę.
— Nie będę przez was złodziejem, nie będę! — wołał z płaczem, waląc do pieca coraz to nowe góry książek, broszur, kart i rozkładów jazdy na wszystkie koleje świata.
I czuł, że po każdej kartce i po każdym zniszczonym widoku otwiera mu się niezagojona rana i spływa krwią serdeczną — że z każdym spalonym strzępem obumiera w nim jakaś cząstka jego duszy — że jest już, jak nagie, martwe drzewo, z którego burza odarła wszystkie zielone liście żywota; ale kiedy skończył, odetchnął z niezmierną ulgą, jakby po męczącym, długim śnie.
— Zabiłem zmorę, teraz jestem wolny! — pomyślał, ale bez radości.
I poszedł na służbę, bo już u Soczków biła dziewiąta.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·


XII.

Poniedziałek. Znowu bilety, bagaże, wydawanie reszty, przegląd brudnych rąk, kłótnie z pasażerami, i tak wkółko, jak codzień, jak zawsze, jak pewnie już do śmierci.
A deszcz siąpi od samego rana, mgły — niby brudne, przemiękłe ścierki — zwieszają się nad ziemią, rynny wciąż bełkocą — i tak strasznie smutno, mokro i zimno!
Nawet pociągi wloką się ociężale, jak psy obmokłe i zaziajane!
Poszedłem na wódkę do bufetu i trafiłem na grubą awanturę; talerze z przekąskami latały po sali, a panna Marychna z takiem serdecznem uniesieniem wymyślała garsonowi, aż guziki od jej wzburzonego gorsu pryskały na wszystkie strony! Podniosłem jeden na pamiątkę i uciekłem do kancelarji, ale i tam nie było weselej! Zawiadowca zmonitował pomocnika, ten odbił się na telegrafiście, który znowu mścił się na kanclerzu, a ten ostatni kopnął jakiegoś psa i miał dziwną ochotę wypłakać resztę swojej goryczy w moją kamizelkę!
Wszyscy chorzy, wzburzeni, znerwowani, a spoglądają na siebie jak zbóje; kłótnia wisi w powietrzu, nadobitkę deszcz pada nieustannie, rynny wciąż bełkocą, druty jęczą coraz boleśniej i jest tak okropnie nudno!
Wyjątkowo mało dzisiaj pasażerów, zaledwie po parę chałatów na pociąg; stacja pusta, nawet panie nie wyglądają oknami; czerwone mury stacji lśnią się od deszczu, jakby świeżo obdarte ze skóry; nie można się dowołać służby, wszyscy śpią albo piją.
Na pośpiesznym jakaś kapeluszowa dama chciała mi wpakować fałszywego rubla, a że się nie dałem nabrać, to mi zato serdecznie nawymyślała! Po kilka razy na dzień mam takie przyjemności. Pasażerowie — to jedna, wielka banda oszustów! Naturalnie, że prym trzymają Żydzi; każdy z nich, bez żadnych wyjątków, zawsze gotów podsunąć fałszywą monetę, lub nie dodać choćby paru groszy. Bardzo często mam wrażenie, że ciśnie się do okienka cała zgraja hien i szakalów.
Przyjechał Rudy Dzięcioł i przy sznapsie opowiedział mi nadzwyczajną hecę. Kaczyński wyzwał na pojedynek Zielonkę, a ten wyrzucił za drzwi jego sekundantów! Cała stacja tak się oburzyła, że postanowiono nie podawać mu ręki, ale Zielonka zapowiedział, że każdemu, który to zrobi, wjedzie na cyferblat! Chamskie ryło! Podobno wachmistrz już wie o całej sprawie i Kaczyński może wylecieć…
Potem przyszedł Soczek i prawie gwałtem zaciągnął mnie do bufetu. Postawił koniak. Nie zostałem dłużny! Kazałem nalać po raz drugi. Dobre i moje! Miał coś na wątrobie, sapał, gryzł wąsy, robił parę i jakoś nie mógł ruszyć z miejsca. Chciał jeszcze stawiać nową kolejkę, ale, na szczęście, musiałem lecieć na ekspres.
Jakoś mi wstyd patrzeć mu w oczy! Czego on może chcieć ode mnie! Musi to być coś bardzo ważnego! Czyżby mu wszystko wyznała? Nie; to wprost niemożliwe. To już cały tydzień, jak jej nie widziałem! Przecież nie mogłem nowego życia rozpoczynać staremi grzechami. A przytem, taka wstrętnie rozpasana, że mi wstyd na samo wspomnienie, co ona ze mną wyrabiała! Musi mieć bogate doświadczenie! I Rudy tam był, i Mikado, i tylu innych, a ja głupi myślałem!… Przecież ją traktowałem, jak uczciwą kobietę! Nigdy sobie tego nie daruję, nigdy.
W przeszłą niedzielę, przy kolacji, powiedziałem jej otwarcie, że musimy się rozstać, bo ja nie poradzę już dłużej okłamywać Soczka. Wybuchnęła śmiechem i wzięła to za żart; ale kiedy jej powtórzyłem, nazwała mnie idjotą, a naostatku zalała mnie łzami i chciała udusić w pocałunkach. Chciałem, żebyśmy się rozeszli spokojnie, bez gniewów i żalów — ale cóż, kiedy wkońcu zwymyślała mnie od najostatniejszych i rzuciła we mnie gorącym samowarem.
A teraz zasypuje mnie listami. Wszystkie leżą nierozpieczętowane.
Stołuję się u panny Marychny, a w mieszkaniu tylko sypiam, bo tam teraz jakoś dziwnie pusto, smutnie i nudno, że niepodobna wytrzymać.
— Pójdę dzisiaj po służbie na bilard — muszę sobie czemś wypełniać te długie wieczory.
Konduktor z osobowego przyniósł mi Baedekera po Hiszpanji. Myślał, że zrobi mi przyjemność. Wyrzuciłem cymbała za drzwi wraz z tą głupią książką. Tego rodzaju literatura powinna być tępiona, jak zaraza.
Mikado musi już być w Paryżu!
A niech sobie używa, niech się zadławi takiem szczęściem! Nie zazdroszczę.
Ale czy ten jego romantyczny mecenas nie jest tylko parawanem?…
Komu to zginęło! — jak mówią żartem kolejarze.

Wtorek. Długo nie mogłem zasnąć. Zdawało mi się, że jestem na morzu — tak wicher szumiał i targał ścianami. Niestety, będę jechał, ale najdalej do… Rygi!
Od rana wali gęsty, mokry śnieg i nie przestaje ani na chwilę.
A słońce tam gdzieś grzeje i świeci, pachną kwiaty i lśnią się lazurowe morza… Znowu dostałem list, jak zawsze, z całującemi się gołąbkami na kopercie. Niech poleży. Mamy dzień bardzo urozmaicony; nikt się już nie nudzi na stacji, bo wczoraj wieczorem naczelnikowa złapała męża gdzieś na strychu z Rózią od ekspedytora. Sprawa okazała się de grubis, więc i rozprawa odbyła się bardzo burzliwie; podobno cały korytarz słyszał, jak wśród wycia i szczekania menażerji ryczała naczelnikowa: „Ja ci dam Rózię! Popamiętasz Rózię! Także amator kwaśnych jabłek!”
A od samego rana zrobili zawiadowcy wesołą piłę, bo gdzie się tylko ruszy, to zaraz ktoś woła zmienionym głosem: „Ja ci dam Rózię! Popamiętasz Rózię!”
Tylko zęby zaciska i lata po stacji, jak wściekły pies, a odbija się na wszystkich na swój chamski sposób; już nawet pobił zwrotniczego i nawymyślał pomocnikowi. Skończy się ta chryja ogólnym gniewem i raportami do władz.
A na górze także wesołe piekło: spazmy, płacze i nieustanne wrzaski. Naczelnikowa postawiła ultimatum ekspedytorowej: że jak nie wyrzuci Rózi, to zawoła policję i każe dziewczynę wziąć do rewizji i wyrobić jej czarną książkę…
Tak wstydliwa, słodka matrona i wie o tem wszystkiem.
Myślałem, że miała tylko do czynienia ze „Złotym ołtarzykiem”.
Na złość tym wszystkim cnotliwym klępom, sprowadzę do siebie Franię.
Ale, na ekspresie mieliśmy nadzwyczajną hecę. Raczył wyjeżdżać na Rivierę miejscowy miljoner, prawie chałatowy szajgec, kupiec lasowy. Jechał z żoną i córkami, a odprowadzał ich cały rodzinny kahał. Ciotki w perukach, a kuzyni w pofrendzlowanych jupicach i z pejsami. Na stacji zrobił się gwałt i rejwach, bo kiedy pociąg ruszył, zaczęli wszyscy machać brudnemi chustkami, lecieć z pociągiem i wrzeszczeć:
— Do widzenia, stryj Izydor! Do widzenia, ciocie Regine! A pisz! A pisz!
Psiakrew, żeby takie ordynarne tałałajstwo śmiało się tak rozpierać!
Pieniądz z byle parcha robi króla! Można się wściec za złości!
Ja sobie kpiłem z tego rublowego entuzjazmu, ale zawiadowca, pomocnicy i ekspedytor weszli do wagonu pożegnać państwa Baum i życzyć im szczęśliwej podróży!… Ludzie zawsze muszą przed czemś bić pokłony, chociażby nawet przed cudzym miljonem! A we mnie wzbiera coraz większy wstręt i nienawiść!
Pani prezesowa zaprosiła mnie do siebie na herbatę.
Leje znów jak z cebra, błoto i strasznie ciemno; ale pójdę, przecież to jedyny w mieście dom, gdzie się nie spotyka kolejarzy.

Środa. Wciąż i bezustannie pada, czarno, ponuro, zimno i tak strasznie smutno! Pociągi przechodzą puste i zaszargane, jak chałaciarze; w bufecie ani żywej duszy, tylko pieski wyprawiają sobie wesela; nawet panna Marychna uśmiecha się jakoś żałośnie i mokro. Muszę pisać, bo inaczej wściekłbym się z nudów.
Pani Zofja pojechała do Warszawy. Bez jednego słowa podała mi bilet przez okienko; szyby były zapotniałe, nie mogłem dojrzeć twarzy, ale poznałem ją po pulchnych rękach; ostemplowałem bilet i zwróciłem; przytrzymała mi rękę i szepnęła jakoś łzawo:
— Jeśli się stanie jakieś nieszczęście, to niech pan chociaż wspomni o mnie.
Nim się zebrałem na odpowiedź, już jej nie było; nie wyjrzała nawet z pociągu.
Strachy na lachy! Nie mnie brać na takie plewy! Kupi sobie nowy kapelusz i już będzie po tragedji! Ale i Soczek mnie unika; był na stacji, przechodził koło okna i umyślnie odwrócił głowę, żeby mi się nie ukłonić! To i lepiej, nie potrzebuję mu świecić baki. Musi jednak mieć do mnie jakąś ansę!
Żal mi jej trochę. W domu tak nudnie, że piesby nie wytrzymał, a Magdzia wszystko robi mi na złość i posługuje jakby z łaski. Wróciłem od prezesów dosyć wcześnie i musiałem się zaraz położyć, bo nie nalała mi nafty i zapomniała napalić w piecu!
Łapacz wygarnął z osobowego pół wagonu gapy — sami chałaciarze; narobili wrzasku i uciekali, jak zające; łowili ich po całej stacji, ale większa część uciekła. Konduktora natychmiast zasuspendowano. Słusznie — złodziejstwo powinno być tępione bez miłosierdzia. Ale czy można wyżyć z rodziną za czterdzieści rubli miesięcznie?…
Mieszka u Soczka, na dole, znamy się z widzenia; przyszedł do kasy, jak z krzyża zdjęty, i płakał… Boi się, że go wyrzucą i pójdzie na dziady! Straszna rzecz patrzeć na płaczącego mężczyznę! Przyleciała jego żona i z rykiem tarzała się u nóg zawiadowcy. Obiecał znaleźć jakieś łagodzące okoliczności! Poco szukać wykrętów? Służy trzydzieści lat, ma sześcioro dzieci, ciągłe areszty na pensji, a nędza żre go przez całe życie!
Oto obraz kolejarskiego żywota! Lepiej się nad tem nie zastanawiać!
Ledwie skończyło się z konduktorem, zrobiła się heca z Rózią; ekspedytorowa musiała ją wyrzucić, ale dziewczyna wzięła na kieł i, rozpuściwszy język, nawymyślała jemu od złodziejów, jej jeszcze gorzej, aż ekspedytor wyleciał z kijem i groził żandarmami. Rózia się nie ulękła, ale zaczęła na całe gardło pomstować, rozpowiadając z płaczem, jak to było, że wieszała bieliznę, że chciała nawet krzyczeć, ale ją zaczął bić…
Prawie cała stacja słuchała tych szczegółów, a mój bagażowy krzyknął:
— Baj, baju, będziesz w raju! Wiadomo — jak suczka nie da, to piesek nie weźmie.
Dostał zato przez łeb czemś twardem, a że nie pozostał dłużnym, zrobiła się jeszcze większa i głośniejsza awantura.
Zawiadowca uciekł gdzieś na stację towarową, w domu takie piekło, aż słychać w bufecie, menażerja szaleje, dzieci płaczą, służba lata nieprzytomnie; pani podobno chora, przychodził już doktór, posyłała nawet po księdza; dziekan, który ją dobrze zna, kazał powiedzieć, że przyjdzie wieczorem, ale na preferansa…
Skończy się wszystko na spazmach, krzykach, jeneralnem praniu domowych brudów przed sąsiadkami, a sutej kolacji z obfitą podlewą dla przebłagania wzburzonej opinji — jak zawsze i jak wszędzie.
A swoją drogą zawiadowca łajdak, i dziewczynie stała się wielka krzywda.
Chociaż — bo ja wiem…
…Byłem wczoraj u prezesa na przyjęciu! Już tam więcej nie pójdę, bo całe to ich jaśnie państwo wydaje mi się blagą na gruby kamień. Prezesowa na przywitanie podała mi końce palców i zaledwie raczyła mnie sobie przypomnieć! Jakaś de domo Owsikiewiczówna z Psiej Wólki, a robi margrabinę.
Zebrało się ze czterdzieści osób, przeważnie miasto. Błądziłem samotnie po salonach; wszędzie wielki szyk, złocone meble, kwiaty, srebrne kandelabry, dywany, służba w liberjach, a wypadało po sucharku na dwie osoby. Miałem czas na obserwowanie, bo nikt się mną nie zajmował. Zjawiły się i jakieś tartinki, ale przeleciały takim galopem, że ledwie dostało się co piątemu.
Rzędy portretów rodzinnych na ścianach, a może tak samo wynajęci na dzisiaj, jak lokaje. Kwaskowscy, musi to być jakaś wielka parafjalna dynastja!
Były też dwie nadzwyczajnie szykowne facetki — cisnęli się do nich jakby do ołtarzy, i bezczelnie oblagowywali. Kobiety są dziwnie łakome na takie głupie zawracania głowy, a co jeszcze dziwniejsze, że im wierzą. Wstydziłem się za nie, tem bardziej, że słyszałem, jak ci sami je przedtem obgadywali. Zwłaszcza jakiś starszy pan w monoklu, który dosyć głośno zwierzał się przed wymiękłym młodzieńcem z rozłupaną główką, że jedna z tych pań, doktorowa, ma nadzwyczajny pieprzyk pod lewą piersią…
Koronny świntuch! Coprawda, to i na kolei nie brakuje takich ananasów!
Przysiadłem się do starszych pań; obejrzały mnie przez binokle, jak małpę w klatce, i rozprawiały dalej. Nie wiedziałem, co zrobić ze sobą, i już miałem odejść, gdy jakaś matrona o czterech podbródkach zwróciła na mnie oczy i pyta:
— A z jakich to dobrodziej Pełków?
Myślałem, że mnie szlag trafi! Dopiero potem przyszła mi doskonała odpowiedź, ale było już za późno. Miałem jeszcze jedną przykrą chwilę. Zajrzałem do gabinetu, gdzie grali w karty, i zobaczyłem naszego rotmistrza, więc się pytam znajomego:
— A ten co tutaj robi?
— Gra w karty, jak pan widzi.
Obejrzał się podejrzliwie i, odciągnąwszy mnie na stronę, powiada tajemniczo:
— To nie jest bez kozery! Podobno tam wgórze powiał jakiś przychylniejszy wiatr, prezes bada sytuację, uważa pan dobrodziej, maca… Ho, ho! to dyplomata, bismarkowska głowa!
— Ja widzę tylko ordynaryjny ryj — odpowiedziałem zirytowany.
Oniemiał ze zgrozy i oburzenia, pokiwał głową i odskoczył ode mnie, jak od zarażonego.
Cóż tam ja? Szlachecka resztka, jak mawiał Buczek, zwykły kolejowy pachoł — ale nawetby mi na myśl nie przyszło zrobić coś podobnego! Dyplomata od siedmiu boleści!
Wyniosłem się zaraz. Lokaj nie podał mi palta — udawał, że mnie nie spostrzega.
Posiedziałem w cukierni, ale kiedy i tam nie było zabawniej; kawa pod psem, bilard, jak magiel, a dowcipy pogrzebowe. Te same twarze, te same kawały i ten sam Raciborski, który zawsze tak samo łże i tak samo naciąga.
Nie wiem, jak ja dłużej wytrzymam, nie wiem!

Czwartek. Znowu deszcz; mży, sączy się, kapie, ścieka i przejmuje do kości.
Dzisiejszy ekspres był natłoczony, wszyscy uciekają na południe!
Mój Boże, za dwa dni zobaczą Włochy, morze, słońce i zieleń.
Psiakrew, a mnie o tem nawet marzyć nie wolno, nie wolno!
Opowiedziała mi dzisiaj pod wielkim sekretem panna Marychna, że właściciel bufetu codziennie dostarcza zawiadowcy wszystkiego, co mu tylko potrzeba do kuchni, a wzamian otrzymuje węgiel, światło i różne rzeczy! Przecież to zwyczajne złodziejstwo!
A co gorsze, iż wszyscy uważają to za zupełnie naturalne, — bo kiedy coś o tem wspomniałem mojemu ekspedytorowi, roześmiał się tylko i powiedział:
— Każdy orze, jak może! Byłby głupi, żeby nie brał! A pana jeszcze to dziwi?
— Tak, mnie to dziwi, a jeszcze bardziej oburza.
— To wyleczalne… Każdy na to choruje, ale przyjdzie sposobność — i jeden, drugi rubelek wleci do kieszonki, to i po krzyku! Żaden pieniądz nie śmierdzi, ręczę panu!
On się zna na tem, stary praktyk! Oto są zasady porządnych ludzi, ojców rodzin — a kto takich nie wyznaje, ten całe życie bieduje i siedzi u Zuga w kieszeni.

Piątek. Deszcz, mgła i nuda! Boże, jaka nuda! Ruszyć się nigdzie niepodobna, bo wszędzie oceany błota! Nawet gazety są puste dzisiaj i nudne!
Do zawiadowcy przyjechała znowu jakaś panna; słyszę ją od samego rana — gra gamy, — przeciekają przez sufit i sączą mi się na głowę, niby krople monotonnej, usypiającej nudy: gra jedno i to samo, jakby różaniec nigdy nieskończony; gra z uporem, równo, mechanicznie, jednostajnie, że chwilami muszę skandować, jak to robią dzieci: „Jadą woły do stodoły! Do stodoły jadą woły! Jadą woły do stodoły!…” i tak wkółko, i tak całemi godzinami, aż do zaśnięcia lub szaleństwa!
A żeby cię pokręciło!
Dobrze przewidziałem: naczelnikowa urządza w niedzielę proszoną herbatę, bufet już dostał polecenie na dostawę przekąsek i napitków — będzie nadzwyczajna wyżerka, ale ja nie pójdę. Chociaż, co mnie to obchodzi, skąd oni biorą! Nie jestem bocianem…
A tamta wciąż gra, bez przerwy, bez zmęczenia, bez folgi, bez miłosierdzia.
„Jadą woły do stodoły! Do stodoły jadą woły!” Już w głowie mi się kręci od tego brzęczenia.

Sobota. Miałem scenę, po której nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać!
Rano przychodzi Soczek do kasy i zaraz od proga zaczyna:
— Mam z panem na pieńku! Musimy się rozmówić…
Zrobiło mi się na sercu bardzo głupio; sądziłem, że już wie o wszystkiem i przyszedł się ze mną porachować… Na wszelki wypadek chwyciłem za żelazną linję i czekam, a on stanął naprzeciwko i wyrzekł prawie ze łzami:
— Co panu złego zrobiła Zosia? Dlaczego się pan gniewa i nie przychodzi do nas?
Zgłupiałem, wziąłem to za żart i za początek czegoś gorszego.
— Bo pan nawet się nie domyśla, co się teraz u nas dzieje! — ciągnął coraz smutniej. — Zosia wyrzeka na pana, płacze po całych dniach i nocach i wyschła już ze zmartwienia, jak szczapa. Pytam się, co jej jest… Ani słowa! Pytam się po raz drugi, a ona mi na to: „Niech ci powie pan Józef”. I dostała takich spazmów, że musiałem posyłać po doktora! A potem, kiedy się uspokoiła, powiedziała mi, że pan się na nią pogniewał i dlatego nie przychodzi do nas! Przyznaję się, że zły byłem na pana, jak djabli. Przecież od tygodnia nie jadłem w domu obiadu, bo co przyjdę, to płacze, szlochy i pogrzebowe miny, że, psia twarz, żreć się już człowiekowi odechciewa. Ten szturmak, Magdzia, też ryczy po kątach, nawet pieski chodzą osowiałe i tylko skamlą! Mój panie Józiu, przecież tak się nie godzi krzywdzić przyjaciół! Niechże się pan na nią nie gniewa! Nagadała na pana, czy co? To ja pana za nią przepraszam z całego serca. Widzi pan, ona taka prędka i roztrzepana, że nieraz bez zastanowienia chlapnie ozorem, jak zresztą każda kobieta, i z tego potem wychodzą głupie historje; ale w gruncie rzeczy ma złote serce i do pana przywiązała się, jak do brata. Opowiadała, jak to nieraz czytywał pan jej całemi wieczorami, a teraz siedzi biedaczka sama i nudzi się. Pan wie, jaką ja mam psią służbę, że często nie mam nawet czasu z nią porozmawiać! A nuda, panie, to zły dla kobiet doradca! Poczciwe kobiecisko z kościami, przywiązana do mnie serdecznie, ale młoda, niedoświadczona, i pokusy czyhają na każdym kroku! Niechże się pan na nią nie gniewa!
Tak mnie policzkowało każde jego słowo, że byłbym się schował pod ziemię, że byłbym nawet wolał, żeby mnie uderzył, a ten idjota z godzinę się wywnętrzał przede mną, aż się wkońcu popłakał, wycałował mnie, poszliśmy na wódkę, no, i musiałem mu obiecać pod słowem honoru, że jutro przyjdę do nich na obiad.
Postępuję, jak świnia, wiem o tem, wstydzę się tego, ale zrobiło mi się ich żal!
A przytem już się strułem bufetowemi obiadami, a panna Marychna jeszcze głupsza i nudniejsza.
Zupełnie szczerze nie chciałem go oszukiwać, a sam zmusza mnie do tego…
Zresztą, będę się od niej trzymał zdaleka, na dystans przyjacielski.
Tylko mi teraz przykro, że postąpiłem z nią za brutalnie. Muszę to jakoś naprawić. Coprawda, to i mnie nikt nie głaszcze z włosem, a los też się ze mną nie pieści.
Mój Boże, dziadek był senatorem, ojciec jeszcze panem na stu chłopach, a ja już tylko kolejowym oficjalistą! Zjeżdżamy galopem! Ciekaw jestem, czemby był mój syn? Chyba gałganiarzem! A na wnuka jużby zupełnie nie było miejsca na świecie! Może to i lepiej, że takie „resztki szlacheckie”, jak mawiał Buczek, djabli wymiatają doczysta! Chamstwo, z nami czy bez nas, i tak zaleje cały świat!
Dzisiaj szabas, ruch był niewielki, a mimo to przeszło dwa tysiące wysłałem do kasy!
Dla kolei to mucha, prawie nic!

Noc na Niedzielę. Znowu jestem na służbie, mój szef zachorował i muszę go zastępować! Tak cicho na stacji. Wspaniała pogoda szykuje się na jutro, niebo czyste i rozgwiażdżone, drzewa obwalone szronem, przymrozek, i tak cicho, że słychać szczekanie psów gdzieś po wioskach. Przejrzałem wieczorowe gazety — same zbrodnie, kradzieże i wypadki! Niektóre są wprost zastanawiające swoją potwornością i odwagą!
Nie mam roboty, a muszę tutaj bawić do rana; wszędzie pusto i sennie, w oknach ciemno, śpią, tylko w telegrafie czuwają dyżurni, a pociągi wciąż lecą, słychać je zdaleka, ziemia dudni pod kołami, szyny brzęczą, w dalach błyskają światła, jak wilcze ślepia — przelatują stację, niby huragany; wagony, pełne ludzi, zamigotały oknami, świsty rozpruły powietrze, rozsypały się w długie warkocze dymów i iskier, i znowu lecą dalej, niepowstrzymanie. Upaja mnie już sam lot tych potworów z ognia i żelaza.
Upajam się, a muszę tylko patrzeć, jak o każdej porze dnia i nocy, na wszystkie strony świata i wszystkiemi pociągami inni gdzieś jadą, inni się śpieszą, inni…
Przecież sam dobrowolnie wdeptałem się w ziemię, przykułem się na łańcuch i nałożyłem na siebie żelazny kantar — to chociaż zawyć z tęsknoty, to mi wolno!
Żeby można zabić w sobie wszelkie marzenia, byłbym zupełnie szczęśliwy!
Zimno na dworze — uspokoiłem się jednak; do pociągu mam jeszcze z godzinę — idę spać!

Niedziela. W tej chwili otrzymałem list Mikada z Paryża!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Rzucił notes w kąt i więcej już nie pisał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·


XIII.

List przyszedł rano, pierwszym pocztowym, i Józio przeczytał go narazie bardzo pobieżnie.
— Klituś bajduś, módl się za nami! — szepnął ironicznie, zdał służbę i wyszedł na peron.
Dzień robił się cudny, słońce wyniosło się z poza lasów i świeciło coraz cieplej, złociściej i promienniej, białe szrony pokrywały ziemię runią rozmigotanych brylantów, drzewa stały w srebrzystych przyodziewach, niebo wisiało czyste i lśniące, niby toń, przesnuta błękitem i cichością; w przejrzystem, rzeźwem powietrzu dymy parowozów kłębiły się białemi, spiętrzonemi chmurami, głosy leciały rozdzwonione radością, wrzeszczały dzieci, psy szczekały, jak oszalałe, nawet pociągi zdały się przelatywać prędzej i weselej, otwierano naoścież okna, i ludzie z rozkoszą wystawiali twarze na wiosenne ciepło.
— Panno Marychno, wiosna na świecie! — krzyknął Józio, stając przy pustym jeszcze bufecie.
Buchnął na niego cały obłok kamforowych zapachów, nim wysunęła z poza szafy głowę.
— Co mi tam wiosna, kiedy mnie bolą zęby! — jęknęła płaczliwie.
— Nie będę dzisiaj na obiedzie. Dostałem zaproszenie do prezesa!
— A Soczek mówił, że pan będzie dzisiaj u nich! Podobno już z panią Zofją zgoda?
— Wcale się na nią nie gniewałem! Któż to znowu puścił taką plotkę?
— Soczek tak się użalał na pana przed każdym, aż się tem zainteresowała cała stacja…
— A niechże ich wszystkich razem wezmą djabli! — zaklął i wyszedł.
— To bydlę roztrząsa swoje żale przed pierwszym lepszym, a mnie zato wezmą na języki! — myślał zirytowany, wchodząc do mieszkania, i ze zdumieniem spostrzegł, że było już sprzątnięte, a na stoliku stał rozkwitły hiacynt śnieżno-biały i obok leżała koperta z całującemi się gołąbkami. Jeszcze nie zdążył się rozebrać, gdy Magdzia wniosła herbatę.
— Pani kazała przynieść, bo pewnie pan jeszcze nie pił.
— Powiedz pani, że bardzo dziękuję, bardzo!
— A dzisiaj na obiad to będzie wszyćko, co ino pan lubi…
— Bardzo mnie to cieszy. Ale co się to stało, żeś już posprzątała?
— Hale, pani nie dała mi się tknąć niczego, a ino powiada: Sama sprzątnę! Druga, to i dla rodzonego chłopa takby się nie trudziła! Ale moja pani la panowego przyjacielstwa toby zrobiła nie wiem już co!
— Widzisz, nie spałem całą noc i chciałbym się teraz położyć! — spróbował jej przerwać.
— Dyć mój pan zawdy rano prawie gołkiem spaceruje po pokojach, a mnie się nie wstyda… Proszę pana, bieliznę praczka już przyniosła; koszule i te drugie rzeczy tak były miejscami pociarachane, że je moja pani ponarządzała, schowałam je do komody! — ciągnęła, niczem niepowstrzymana. Żebym ino poradziła rozpowiedzieć wszyćko, co ta moja pani wyprawiała przez ten tydzień, toby panu włosy stanęły na głowie!
— Mów, Magdziu! Mów, najdroższa, może prędzej zasnę! — zasyczał tak słodko, że się rozgniewała, trzasnęła drzwiami i z furją zlatywała ze schodów.
Ale Józio się nie położył, lecz tylko znowu zabrał się do czytania listu od Buczka. List był długi, na ośmiu stronach i bardzo ścisłem i drobnem pismem, czytał go jednak wiersz po wierszu, uważnie i z coraz większem zainteresowaniem, gdyż Buczek z szaloną werwą i niezmiernie plastycznie opisywał przygody swojej podróży i Paryż; zwłaszcza opis Mi-caremu był niesłychanie barwny entuzjastyczny i porywający!
Józio czytał długo, powracając do pewnych miejsc i szczegółów po kilka razy, i coraz więcej się upajał, coraz głębiej odczuwał, coraz wyraźniej widział, i coraz potężniej przeżywał to wszystko, aż wkońcu list odrzucił, przymknął olśnione oczy i z nieopisaną rozkoszą pogrążył się na samo dno tych scen opisywanych, w ten chaos barw, ruchów, wrzawy i szaleństwa; tańczył na ulicach, z uśmiechem szczęścia przepychał się wskróś rozśpiewanych tłumów, gdzieś z niemi płynął i miotał się w dzikich konwulsjach szalonej zabawy, śpiewał wraz z niemi, krzyczał i pił spragnionemi ustami oszałamiającą rozkosz życia!
Oprzytomniał dopiero, kiedy jakiś pociąg przeleciał pod oknami z przeszywającym świstem.
— Ja byłem głupi, a on sobie teraz używa! Boże, jaki ja byłem głupi! Głupi! — Głupi! powtarzał z wściekłością, ale coraz ciszej i żałośniej, bo nagła, gryząca tęsknota zaczęła mu znowu wyżerać serce i mózg. Zaskowyczał jak pies, chlaśnięty batem, i rzucał się na wszystkie strony, nie wiedząc, gdzie się schronić przed męką, jaka mu rozszarpywała duszę.
Zajrzał do swojego sanktuarjum, ale na widok resztek map i papierów, rozrzuconych na podłodze, zrobiło mu się jeszcze boleśniej, i postanowił lecieć do miasta.
Ale pani Zofja czuwała, wciągnęła go z sieni do przedpokoju, potem do saloniku, a ponieważ Soczka nie było, to wkońcu i dalej… Trafiła na dobrą chwilę, nie opierał się, było mu nawet rozkosznie oddawać się jej drapieżnej, namiętnej sile… Nie robiła mu żadnych wymówek, ale była taka rozkochana, wielbiąca i szczęśliwa, i pokorna zarazem, że wychodził od niej znacznie spokojniejszy i pełen głębokiej wdzięczności.
— Proszę się tylko nie spóźnić na obiad! Józiu!
Odwrócił się od drzwi, patrząc na nią jeszcze nieostygłemi oczami.
— Kocham cię, wiesz! — Znowu rzuciła mu się na szyję. — I nie będziesz się już gniewał na mnie?…
— Nie będę! — Aż się skurczył pod gradem jej namiętnych pocałunków.
— I będziesz mnie zawsze kochał? Zawsze? Zawsze?
— Zawsze! W każdem miejscu, o każdej porze i na każde zawołanie! — zawołał z uśmiechem i wyszedł.
Droga do miasta była czarną, lśniącą rzeką błota, zalewającego nawet trotuary, i zatłoczona wozami, że odechciało mu się cukierni i poszedł plantem kolejowym ku lasom niedalekim. Ogarnęła go przeogromna cisza pól, słońce wisiało nad nim płomienną kulą, gdzieś w przestrzeniach śpiewał skowronek, szrony spływały z drzew srebrzystemi kaskadami, pachniało wiosną. Szedł coraz wolniej, rozkoszując się ciszą, ciepłem i rzeźwem, upajającem powietrzem. Budził się jakby po długiem odrętwieniu, wlokąc zdumionemi oczami po polach, które jeszcze leżały ciche, pławiące się leniwie w słońcu, w brózdach polśniewały wody, gdzie niegdzie błyszczał jeszcze płat przybrudzonego śniegu, lub stokrotki otwierały zróżowione rzęsy, gdzieś od wiosek leciały krzykliwe gęgoty i wrzaski dzieci, czasem wiatr musnął pieszczotliwie zielone pióra zbóż i sine gładzie wód pomarszczył, niekiedy wymijały go pociągi, przesuwające się z chrzęstem, jak węże, wśród suchych liści.
Cicha radość pierwszej wiosny przenikała świat, radość zmartwychpowstania, święty dreszcz budzącego się znów życia…
Józio naraz się obejrzał — stacja już tonęła w mgłach oddalenia, tylko skłębione dymy wspinały się nad nią, wyciągając ku słońcu rosochate, białawe gałęzie, a linją szedł w jego stronę jakiś człowiek. Przystanął zaciekawiony i wkrótce rozpoznał Raciborskiego; szlachcic rozpuścił na wiatr bekieszę, siwą czapę zasunął na tył głowy i, wymachując kijem, leciał, jakby go kto gonił.
Przywitali się w milczeniu i poszli razem. Raciborski był jakiś zły i chmurny.
— Wiosna, co? — zauważył po chwili Józio.
— A wiosna, psiakrew! Wiosna!
Spojrzeli na siebie i oczy się ich rozbiegły, jak ptaki spłoszone, i chyłkiem, prawie kryjomo poniosły się nad pola szerokie, nad wsie, tonące w gąszczach jeszcze nagich drzew, nad bory, i opadały zmęczone, smutne a dziwnie rozognione.
— Idzie pan na obiad do grubego?
— Skórka nie starczyłaby na wyprawę! Słońce przygrzało, to i człowieka coś ciągnie w pole, aby chociaż powąchać wiatru; w domu trudno wysiedzieć…
Józio westchnął i pogonił oczami za sznurem dzikich gęsi, lecących tak nisko, że słychać było szum skrzydeł, a niekiedy przeciągły, ostrzegawczy krzyk gąsiorów.
— Jeszcze parę takich ciepłych dni, a wyjdą z pługami — odezwał się niespodzianie.
— Już nieraz o tej porze siałem groch!
— Chyba za wcześnie! Mogą jeszcze przyjść przymrozki.
— Jak Pana Boga kocham, siałem… i żaden z sąsiadów nie miał lepszego! Powiadam panu, że gęby rozdziawiali! A to próżniak, szelma! — wybuchnął, przystając nad jakiemś pólkiem zalanem. — Pszenica mu wygnije, a ten wałkoń nie spuszcza wody do rowów.
Pod lasem linja wchodziła w głęboki przekop. Wydostali się z niego na dosyć wysoki wał i przysiedli na kupie kamieni. Bór stał za nimi cichy, jakby zapatrzony w słońce i opity ciepłem — tylko z mrocznych głębin płynęły jakieś szumy, surowy, wilgotny chłód i głuche dudnienia przelatujących pociągów.
— Dawno pan „wyprzągł?” — zagadnął Józio, podając mu papierosa.
— Pięć lat temu! Urządzili mnie, psiekrwie, urządzili! — machnął ręką i splunął.
Zamilkli, rozmarzało ich ciepło, że nieco sennie błądzili cichemi oczami po polach; stacji nie było już widać — utonęła w modrych falach — tylko miasto szarzało spiętrzonym zwałem dachów, wież i złocistych kopuł, a kilkanaście fabrycznych kominów wynosiło się, niby czarne, groźnie zaciśnięte pięści, ale wszystko razem ginęło w ogromie pól, rozlewających się dokoła, jak szaro-liljowe morze, przysłonięte złotawym pyłem światła i poznaczone kępami drzew i srebrzystemi taflami stawów.
— To to bydlę mnie zjadło! — wykrzyknął naraz Raciborski, wskazując na miasto.
— Bo ono wkońcu pożre wszystkich i wszystko.
Wiatr zawiewał przedziwnie pieszczotliwy, słońce spływało ulewą rozkosznego ciepła, jakiś ptak, uczepiony gałęzi, śpiewał nad nimi, jak oszalały, a z pól nieobjętych, z borów, ze zrudziałych płacht ozimin, z każdego krzaka, i z każdego zagona, i z każdego źdźbła zaczynała się podnosić słoneczna pieśń wiosny i przejmowała ich serca rozmarzającym niepokojem i udręką niewypowiedzianie słodkiej tęsknicy.
Raciborski nie mógł już wysiedzieć, szarpał wąsy, prostował się, rozpinał bekieszę, oddychał pełną piersią, aż wreszcie zerwał się na nogi i zawołał:
— Chodźmy! Głupi czas. Już w kościach czuję tę wiosnę! Człowiekby gotów z radości, jak pierwsze lepsze cielę, zadrzeć ogona i lecieć w cały świat!
— To prawda! — szepnął Józio, goniąc oczami sznur gęsi, ledwie już dojrzanych na niebie.
— Polskie mazgajstwo… Kpię sobie z tego! — wykrzyknął drwiąco, ale zbyt pośpiesznie przecierał zaczerwienione oczy. — A skoro wygram proces, to, jak Pana Boga kocham, zaraz przeniosę się do Warszawy, i niech tam drzwi ścisną wszystkie wiosny! Nie głupim kisnąć w tej parszywej dziurze! Powiadał mi kiedyś dozorca, że i pan się wybiera na jakiś dłuższy wojaż?
— Ja? A tak, tak! Wyjadę z pewnością! — Tak mu się szarpnęło serce, że ledwie przemówił.
— Panu łatwo; cmoknie pan Zuga w brodę i forszus wyłoży na stół, kolej da bileciki, no i, hajda na bory i lasy! Czas mi już na obiad: trzecia. Ale, nie mógłby mnie pan przenocować?
— I owszem! Kanapa wprawdzie sfatygowana, bo jeszcze po moim dziadku senatorze, ale poskromiwszy zbyt wystające sprężyny, przespać się na niej można.
— Chwilowo znalazłem się w przykrej sytuacji; zwymyślałem dzisiaj rano mojego hotelarza, no i musiałem się wyprowadzić! Był zrozpaczony, posyłał za mną faktorów, ale nie zrobię szelmie tego honoru i nie wrócę do niego. Jutro obejrzę się za mieszkaniem, a tymczasem…
— Ależ, proszę pana, zmieścimy się; powiem zaraz służącej, klucz pod słomianką! — Zapraszał go bardzo szczerze, bo jego obecność w mieszkaniu broniła przed natarczywością pani Zofji.
— Zapraszał mnie do siebie grubas z linji, ale nie znoszę jego konceptów i kuchni… cuchną kożuchem i partyzantką; więc tembardziej dziękuję panu za przyjacielską pomoc!
Ucałował go serdecznie, i skoro tylko wrócili na stację, poleciał śpiesznie do miasta.
Józio zaczął spacerować po peronie, zaglądał ze znajomymi do bufetu, rozmawiał z zawiadowcą, kłaniał się uroczyście paniom, które z powodu święta i pogody garnirowały okna stacji na każdy osobowy, mówił o czemś z Soczkiem, powracającym do domu na obiad, przyglądał się nadzwyczajnym kufrom, wyładowywanym z pośpiesznego, kilka razy chodził za stację, prawie już w pole i, ukryty za budką dróżnika, odczytywał list Buczka; powracał i znowu kręcił się po stacji, absolutnie nie wiedząc, co robi, o czem rozmawia i na co patrzy! Był tak opętany myślą wyjazdu, potężniejącą aż do kategorycznego nakazu, że poruszał się automatycznie, głuchy już i ślepy na wszystko, co go otaczało. Nie burzył się już, nie walczył ze sobą, nie szarpał się, jak dawniej, w bezsilności, bo czuł to jedno i wiedział tylko jedno, że musi jechać, że musi rzucić wszystko i polecieć w świat, jak te ptaki, ciągnące wysoko, niewiadomo skąd i niewiadomo gdzie?…
— Choćby tylko na parę tygodni, choćby tylko odetchnąć innem powietrzem! — rozmarzał się słodko. — Tak, jutro podam się na urlop, pieniędzy pożyczę od Zuga i pojadę! Pojadę! — powtarzał z dziecinną radością, goniąc oczami dymy pociągów, wiszące nad lasami.
I naraz wszystko wydało mu się tak jasne, proste i niewątpliwe, że, już się nie namyślając dłużej, pojechał do Zuga załatwić kwestję pieniędzy.
Lichwiarz mieszkał na pierwszorzędnej ulicy, w nowym domu, tak starannie oblepionym sztukaterją, że wyglądał jakby przysłonięty brudnemi cycełesami. Józio bez wstrętu wszedł po straszliwie zabłoconych schodach i odważnie zadzwonił.
Uchyliła drzwi jakaś wyschnięta wiedźma w przekręconej peruce i ze złotemi manelami, opierającemi się aż na ramionach.
— Pan ma interes? Jaki interes? Pan z kolei? A może pan co przyniósł? — zaskrzeczała podartym głosem, osłaniając ręką ucho obwisłe i podobne do skrzydła nietoperza.
— Muszę się zaraz widzieć z panem Zugiem! — powiedział tak stanowczo, że, chociaż niechętnie, wpuściła go do mieszkania.
— Za małą minutkę przyjdzie! — zapewniała, nie spuszczając go z oka.
Znalazł się w ogromnej, prawie ciemnej izbie, literalnie zapchanej przeróżnemi fantami; na ścianach wisiały zgodnie obok siebie miedziane rondle i zegary, lustra i strzelby, zakurzone obrazy i pęki rzemieni, a wysokie, sięgające sufitu półki, gdzie niegdzie porozstawiane, uginały się pod ciężarem tobołów; nawet podłogę zalegały spiętrzone stosy mebli, żelazne piecyki, wózki dziecinne i kupy jakichś nierozpoznanych przedmiotów; pod okratowanem oknem, na stole, zarzuconym rupieciami, wygrzewał się w słońcu biały, wielki kot. Jakiś ohydny zapach — mieszanina cebuli, śledzi, brudu i skór, leżących w jednym kącie — przesycał powietrze.
W głębi mieszkania ktoś gwizdał zawzięcie.
Józio rozejrzał się uważnie i zaczął głaskać kota, lubieżnie prężącego grzbiet.
Wszedł cicho młody, szczupły Żyd w czarnym atłasowym chałacie, podpasanym czerwoną chustką, na tyle głowy miał czarną aksamitną jarmułkę, złote kędzierzawe włosy i brodę, twarz długą, gęsto obsypaną piegami, nos haczykowaty, wąskie, bardzo czerwone usta, oczy okrągłe, bursztynowe, obwiedzione czerwonemi powiekami, prawie bez rzęs i brwi. Szedł przygięty, trzymał w piegowatych rękach spodek, pełen herbaty, i chlipał z niego, jak kot, a w przerwach pogwizdywał, jakby zupełnie nie spostrzegając gościa.
— Mam do pana interes! — odezwał się Józio, nieco już zniecierpliwiony.
— Bardzo przepraszam, nie zauważyłem! Niech pan siada! Pan ma interes?
— Potrzebuję pieniędzy! — wyrzucił z ulgą, spoglądając w jastrzębie, złotawe oczy Żyda.
— Kto nie potrzebuje? — Zaśmiał się, popił herbaty i spacerował dalej. — Ile? — dodał po chwili.
— Pięćset rubli; naturalnie na spłaty miesięczne.
— Ładny grosz! Ewikcja…
— Jestem urzędnikiem na kolei. Miałby pan zabezpieczenie na pensji.
Żyd przystanął, zadarł głowę do góry i patrzył gdzieś w sufit.
— Pan jest dzięcioł? — zadzwonił paznokciem w spodek, naśladując kucie dzioba.
Józio, zdenerwowany jego drwiącym tonem, opowiedział opryskliwie, czem jest na kolei.
— To pan ma rocznie sześć, pięć i zero!
— Pensji etatowej, ale z dodatkami mam do tysiąca rubli rocznie.
— I my się jeszcze nie znamy? To mnie bardzo dziwi! Przecież ja znam się ze wszystkimi…
— Nie potrzebowałem pieniędzy; dopiero teraz tak mi gwałtownie wypadło, że muszę…
— Pan kawaler?
— Od samego urodzenia! — odpowiedział opryskliwie.
— To jest wielki feler! Bo co to kawaler? To jest taki puch… a kto jego złapie, jak on sobie poleci?… Żeby moje wrogi tyle zarobili, co ja już straciłem na kawalerach! A może pan ma bogatą ciocię?
— Nie mam, ale nie mam i długów.
— Za przeproszeniem, ale każdy porządny człowiek powinien mieć długi! Dlaczego on nie ma mieć długów, kiedy mu każdy pożyczy. Tylko kapcanom nikt nie da! Pewnie się pan żeni?…
— Ani mi się śni o żeniaczce!
— A ja znam śliczną panienkę, w sam raz dla pana! Zdrowa, tłusta, bogata i prawdziwa panienka!
— Nie zawracaj mi pan głowy panienkami! Potrzebuję pięciuset rubli!
— Niech mi pan wystawi weksel na sumę, to ja panu zaraz wyłożę całe sto rubli…
Józio porwał się oburzony.
— Ja żartowałem! Niech pan siada. W interesach niema gniewu! Weźmie pan pięćdziesiąt rubli?
Józio włożył kapelusz i, nie odezwawszy się ani słowa, szedł ku drzwiom.
— Pan się nazywa pan Pełka? Pan jest kasjerem na kolei? — pytał, zastępując mu drogę.
— Więc cóż z tego? — Wstrzymał się na chwilę.
— I pan potrzebuje pieniędzy? Całe pięćset rubli? I bardzo pilno?
— Chociażby natychmiast i na każdy procent! — Serce zabiło mu gwałtownie.
— Ja panu dam bez procentów! — wyrzekł ze wspaniałomyślnym uśmiechem. — Ale my potrzebujemy trochę się porozumieć!
Odstawił spodek i przysunął mu krzesło.
Józio usiadł, wpatrzył się w niego i czekał z radosnem drżeniem.
— Czy pan wie, że pan Kolankowski, na którego miejsce pan przyszedł, pożyczał mi pieniądze?
— Nie, nawet nie wiedziałem, że był taki zamożny!
— Pożyczał mi kolejowe pieniądze, a ja niemi obracałem! — szepnął, przysiadając się bliżej. — To była bankierska głowa. Ja zarobiłem, on miał dobry procent, nam się dobrze działo, i wszystko było cicho, sza, w porządku. Pan mnie rozumie? Wszyscy kasjerzy tak robią! Pan mi się bardzo podoba i jabym z panem robił takie same operacje… Ja pana nauczę, to łatwe…
— To ten sam Kolankowski, który siedzi w kryminale? — Przypomniał sobie kiedyś zasłyszaną historję.
— To nie kryminał, to było prawdziwe nieszczęście. Pan myśli, co jego wsadzili za te pieniądze? Niech Bóg broni. Kasa była w porządku, nie brakowało ani kopiejki! On był taki ambitny, że nie chciał się z nikim dzielić… to zrobili na niego denuncjację i taki gwałt, aż go trochę schowali, ale wyszedł czysty, jak szkło, i teraz służy w kaznaczejstwie.
— Właściwie czego pan chce ode mnie? — Już ledwie się hamował.
— Chodźmy do drugiego pokoju, to panu szczegółowo wytłumaczę! — Wziął go poufale pod rękę. — Ja panu mówię, co interes na sto procent, czyste złoto! Zrobimy cichą spółkę, i pan zaraz zobaczy swoje pieniądze. Gotowe. Daj pan rękę na zgodę.
— Mogę panu dać w pysk, parchu jeden! — krzyknął naraz z taką pasją, że Zug odskoczył.
— Złodziej! — syknął jeszcze Józio i wyleciał, niezmiernie wzburzony.
Ale w cukierni przy czarnej kawie ochłonął dosyć prędko i pamiętał tylko o jednem, że pieniędzy nie dostał, a wyjechać musi, reszta wywietrzała mu z głowy.
Spóźnił się na obiad, chociaż i tak przyjęli go radośnie, a Soczkowa zawołała:
— Czeka na pana niespodzianka!
Nim odpowiedział, wszedł Raciborski, wyświeżony, elegancki, pachnący, wyczerniony i z protekcjonalną uprzejmością witał się ze wszystkimi.
— Lokatorzy naszych lokatorów są naszymi lokatorami — wyrzekł Soczek, nalewając kieliszki.
Józio wiedział, że Raciborski umie się wszędzie wkręcić, więc się nie zdziwił, lecz tylko ze złośliwym uśmiechem obserwował, jak Soczkowie prześcigali się w uniżonych zabiegach koło niego. Imponował im, bo od pierwszej chwili zaczął nad nimi przewodzić, zachowując się z wielkopańską łaskawością i jakby we własnym domu.
Zgadało się coś o Buczku, i Józio przeczytał głośno jego list.
— Psia twarz, jakby z drukowanego! — wykrzyknął Soczek. — A mówili mi na linji, że nie umiał napisać porządnego raportu! Chyba, że mu ten list kto ułożył?
— Umiał pisywać śliczne listy, nawet wierszem! — Uśmiechnęła się bardzo domyślnie.
— Wielka mi sztuka! Miałem pisarczyka na folwarku, który pisywał do mojej kuzynki jeszcze lepsze, zupełnie jakby do druku; ale jakem skurczybykowi wytatarował skórę, to przestał, okradł mnie i uciekł do Ameryki! — opowiadał ze śmiechem Raciborski. Józio prawie się nie odzywał — i kiedy po obiedzie do czarnej kawy zaczęły zbyt gęsto krążyć kieliszki, wyniósł się cichaczem do mieszkania i poszedł spać.
Raciborski przyszedł dopiero o zmierzchu i w takim humorze, że go rozbudził, i rzucił mu się na szyję.
— Jeszcze raz panu dziękuję za mieszkanie, już sprowadziłem swoje graty! — Z dumą wskazał na strzelbę, torbę myśliwską i pudełko do kapelusza, spiętrzone na obwiązanej sznurami, prawiecznej skrzynce powozowej, stojącej pod ścianą. — Ale udali się panu ci Soczkowie, czy jak ich tam wabią. Frontowa baba! bucha od niej, jak z pieca; on głupi, chociaż poczciwy, a jadełko — i owszem! Obiecałem się u nich stołować!
— Prędko się pan zaprzyjaźnił z nim!
— Bo ja, panie dobrodziejski, nie mam żadnych głupich przesądów, tak samo mi smakuje u łyczka, jak i u szlachcica, jeśli tylko dadzą porządnie i z dobrą podlewą. Nie lubię ceregieli; kto tylko poczciwie zaprasza, to mój brat i kwita.
— Ależ uprzedzam, że Soczkowie, co do gotówki, są nieużyci jak kamienie…
Szlachcic się żachnął, zatargał wąsy i, przywoławszy Magdzię, zaczął się zakwaterowywać w drugim pokoju. Pani Zofja przysłała mu pościel, a potem i męża do pomocy.
Józio się przebrał i postanowił iść na wieczór do zawiadowcy. Wstąpił nadół po zapomniane kalosze i wpadł w roztęsknione ramiona Soczkowej, która mu zaczęła szeptać:
— Przyjdź, będę sama… on jedzie zaraz po dwunastej do Warszawy! Przyjdź, najdroższy… będę czekała… Musisz mnie przeprosić za ten straszny tydzień! Jaka ja byłam nieszczęśliwa! Umierałam z żalu i tęsknoty! Dotknij się… Nie czujesz, jak schudłam? Tylko się nie spóźniaj. Szkoda każdej straconej minuty! Wiesz, ten stary pieczeniarz przyda się nam za parawan i będzie mi na spacerach zastępował ciebie!
— Żeby tylko mnie nie zastąpił we wszystkiem! — zauważył uszczypliwie.
Dostał klapsa, pocałunek i znalazł się za drzwiami, bo ktoś schodził po schodach.
Noc już była na świecie, przymrozek wysrebrzył ziemię, księżyc płynął po wysokiem, czystem niebie, pociąg sapał na stacji, a na przejeździe biły sygnałowe dzwonki.
Józio przystawał co chwila, bo jakaś olśniewająca myśl rozrastała się w nim gwałtownie i uporczywie, myśl straszna i zarazem tak nęcąca, że się już przed nią nie wzdrygał, nie usiłował jej stłumić; uśmiechał się tylko do niej, jak do wybawienia…
— Tak, jutro poniedziałek, będą wykupywali węglowe frachty… duże wpływy… duże… ekspedytor chory… muszę go zastąpić na towarowej… — snuł lękliwie, wchodząc do zawiadowcy. Utonął prawie niepostrzeżenie w jakimś kącie, bo zebranie było liczne, gwarne i bardzo rozbawione. Panny i podloty fruwały po mieszkaniu, jak motyle, młodzież podpierała ściany, starsi radzili na środku salonu, damy obsiadły fotele i kanapy, jak wrony, iskając się nawzajem z codziennych utrapień, ale pulchna gospodyni dała znak, dzieci wyrzucono i zrobiła się cisza.
Jasna, blada panienka zaczęła się mocować z fortepianem i z brawurą mordowała Chopina. Potem młoda mężatka o zadartym nosku, szerokich ustach i biodrach, zaśpiewała tęskliwie: „Koteczku, chłopczyku, nie mrugaj oczkami!” Następnie jakiś student upozował się bohatersko na środku pokoju, rozpiął cztery środkowe guziki munduru, wsparł się rękami o poręcz krzesła, piersi wypiął i potężnym basem huczał „Hagar na pustyni”. Po nim Rudy Dzięcioł wypowiedział humorystyczny monolog Junoszy, przyjęty rzęsistem brawem, śmiechem i bisami.
A po tak obfitej duchowej strawie pulchna pani zapraszała na skromną przekąskę. Nastrój stał się podniosły, wódeczka krążyła kolejką, śledziki a kawiorek zniknęły jak marzenie; dziekan się przeżegnał i wszyscy zasiedli, bo już zapachniała potrawa z kur z ryżem, po niej nadciągnęła poważna polędwica z garniturem — i uroczysta cisza, pełna tylko mlaskań, szczęku noży i głębokich, sytych westchnień.
Młodzież sączyła piwko, a dla godniejszych znalazła się jedna i druga omszała butelczyna węgierskiego, które z wielkiem namaszczeniem rozlewał sam gospodarz. Naturalnie, było i wyrzucenie dzieci za drzwi, gdyż zbyt natarczywie darły się do lodów; była i heca z pieskami, bo w chwili wznoszenia zdrowia gospodyni, wszyscy naraz zaczęli chrząkać i gwałtownie wycierać nosy; był i wierszowany toast Rudego, trefne dowcipy grubego dozorcy i świątobliwe, zatęchłe anegdoty dziekana.
A po kolacji, kiedy podnoszono się od stołu, gramofon tak namiętnie zasyczał Marsyljankę, aż pulchna pani zawrzeszczała na męża:
— Jasiu, nie narażaj się! Pamiętaj, że masz żonę i dzieci! — i trwożliwie wyglądała na peron. Popisywała się również cała menażerja zawiadowcy, a wreszcie starsi zasiedli do preferansa, matrony znowu obsiadły kanapy, zaś młodzi wśród śmiechów i wrzawy zabawiali się w „chodzi lis koło drogi”, „piecu, piecu proszę cię w kumy”, w „zakonnicę” i w inne, również niewinne, gry i zabawy wielkopostne.
Tylko Józio nie brał w niczem udziału; siedział milczący, zatopiony w rozmyślaniach i — upatrzywszy stosowną chwilę, wyniósł się cichaczem i poszedł spać.
Soczkowa czekała napróżno do rana.


XIV.

Niebo jeszcze gorzało purpurą i czarniawe pola, kałuże, rowy pełne wody i błotniste drogi krwawiły się, jakby przysypane dogasającem zarzewiem, ale dzień już się obsuwał na dno modrych zmierzchów i tężał w słodkim uśmiechu zamierania. Surowy chłód zawiewał z pól i rozpościerał się nad światem wraz z głęboką cichością, w której coraz rozgłośniej dudniły przelatujące pociągi, coraz przeciąglej grały trąbki dróżnicze i coraz przenikliwiej rozlegały się świsty parowozów.
Na stacji wybłyskiwały światła i zapanował wielki ruch, bo „miasto“ ściągało na osobowy tak licznie, że zrobił się jakby raut pod gołem niebem, pełen wrzawy i śmiechów. I, jak zwykle, okna stacji były ugarnirowane twarzami pań i dzieci; jak zwykle, zawiadowca w czerwonej czapce i białych rękawiczkach, wyniosły, urzędowy, kłaniał się po wojskowemu znajomym i dostojnie spacerował od żandarma do żandarma, którzy stali na dwóch końcach peronu, jak dwa szare, nieruchome słupy; jak zwykle, czarny, chałatowy tłum niespokojnie się mrowił, przepychał i szwargotał; jak zwykle, uderzył dzwon sygnałowy, świsnęła maszyna, pociąg wleciał zadyszany, przystanął, i potok ludzi, tobołów i waliz i wrzasków uderzył w niego i rozlewał się po peronie; i, jak zwykle, ten sam garson we fraku, z gołą głową i z tacą na ramieniu biegał wzdłuż pociągu i wykrzykiwał:
— Kawa, herbata! Kawa, herbata!
A Józio też, jak zwykle w dni pogodne, zamknął wcześniej kasę, wyszedł na peron i, jak zwykle kłaniał się, uśmiechał, ściskał jakieś ręce, prowadził jakieś rozmowy, witał się z jakimiś znajomymi, dowcipkował złośliwie o jakichś paniach, zaglądał w okno wagonu, skąd jakieś rozbawione pasażerki robiły do niego oczy, ale wszystko to czynił jakoś machinalnie i zarazem sztucznie, a przytem był tak straszliwie mizerny i blady, że pani Zofja, spacerująca z Raciborskim, spotkawszy się z nim, prawie głośno wykrzyknęła:
— Co panu? Blady pan, jak płótno!
— Głowa mnie trochę boli. Napiję się czarnej kawy, to przejdzie.
— Jak pan przyjdzie na kolację, to sama zrobię kawy i dam panu antypiriny!
— Nie mogę przyjść, mam służbę aż do kurjera; zastępuję przecież ekspedytora…
— Niech pan wpadnie chociaż na chwilę! Przyjdzie, co? Zosia tak prosi!… — szepnęła cichutko. Obiecał, co tylko chciała, ale po odejściu pociągu, kiedy stacja opustoszała, wrócił do kasy, drzwi zamknął na klucz, rolety spuścił i zasiadł, aby przygotować kasę do wysyłki.
Roboty było sporo, gdyż tego dnia, jak przewidywał, zebrało się dosyć dużo pieniędzy, które musiał wysłać najbliższym osobowym do Warszawy; przeliczył je więc, starannie pogatunkował i, porozkładawszy przed sobą na stole, zaczął wpisywać do raportu poszczególne pozycje dochodów; ale po chwili odrzucił pióro, rozciągnął się na kanapie, zapalił papierosa i dał się ponieść marzeniom.
Godziny wlokły się za godzinami; przechodziły wolno, cicho, niepostrzeżenie, a każda śpiewała mu swoją czarowną pieśń o szczęściu, każda zdejmowała bielma z jego ślepych oczów, rozpalała coraz sroższe tęsknoty i pokazywała coraz inne, coraz bardziej kuszące, światy złud i mirażów, że rozkołysany niebiańską falą marzenia unosił się na skrzydłach tęsknoty w te wyśnione raje cudów i sam już śpiewał pieśń szczęścia!
Ale po tamtych, czarodziejskich godzinach śnienia, przywlokły się inne, stawały się zwolna i odchodziły ciężko, jak złowrogie mary, a każda z nich odsłaniała srogą twarz rzeczywistości, brutalnie zrywała bielma z jego oczów i mówiła twardym, okrutnym głosem bytu, pokazując mu bez obsłon i złud całą ohydną Gehennę żywota!…
Korowód dni, miesięcy i lat przesuwał się błyskawicznie przed jego oczami — straszny korowód życia i wszystka jego moc, nieubłagana i głupia.
— Nie, nie, lepiej zdechnąć! — jęknął w śmiertelnej trwodze i zerwał się na równe nogi.
Pieniądze mieniły się na stole, niby gęsty opad jesiennych liści.
— Trzy tysiące pięćset czterdzieści sześć! — przeliczył, zgarniając je na kupę.
Ktoś zastukał do okienka i krzyknął:
— Piętnastka dochodzi! Będzie poczta?
Huragan zwalił mu się na głowę, stał chwilę jakby zdruzgotany, tylko rozszalałe serce miotało się w straszliwej walce, krew biła w skroniach, jak młotem, a w mózgu zawyły wszystkie jędze strachów i wahań; ale naraz oczy rozbłysły stanowczością, sprężył się, jak wilk do skoku, i, odzyskawszy panowanie nad sobą, wiedział już, co robić.
— Będzie! — zawołał energicznie — przyjdź, to zaniesiemy pieniądze.
Pośpiesznie zesumował długie kolumny cyfr, wypełnił raport, podpisał go, dołączył różne dowody i wszystko razem zamknął do żelaznej kasetki, a pieniądze obwinął w jakąś gazetę i wrzucił do szuflady stolika, zaś drobne schował do kieszeni.
— Jakoś dzisiaj lekko! — zauważył woźny, niosąc za nim kasetkę do pociągu.
Józio drgnął i nieco przyśpieszył kroku, ale najspokojniej oddał przesyłkę bagażowemu, wziął pokwitowanie i, gdy pociąg ruszył, poszedł z nim bezwiednie aż do końca peronu, bijąc się oczami o rozświetlone, puste okna wymijających się wagonów.
— Stało się! — szepnął z niezmierną ulgą, patrząc na uciekające coraz szybciej czerwone światła.
A potem wracał wolno i często się oglądał na pociąg. Turkot kół rozlegał się coraz ciszej i coraz dalej, aż wreszcie roztopił się w nocnej ciszy.
— Stało się! — powtórzył, odetchnął głęboko i uśmiechał się bardzo radośnie.
Noc była widna, księżycowa, wszystkie okna już pogasły, stacja spała, czuwali tylko dyżurni w kancelarji zawiadowcy i jeszcze się świeciło w bufecie. Panna Marychna wraz z garsonami sprzątała ze stołów dekoracyjne bukiety, butelki i kwiaty.
Józiowi chciało się strasznie pić — język miał suchy, jak wiór, i żarła go gorączka.
— Wygląda pan, jak po miłej bardzo schadzce!
Patrzała z podziwem na jego rozradowaną twarz.
— Niestety, wracam tylko ze służby.
Roześmiał się naraz głośno i tak natarczywie zajrzał w jej oczy, że się zarumieniła, czekając z bijącem sercem jakichś cieplejszych słów; ale on raptem się odwrócił, i, nie tknąwszy nalanego już piwa, poleciał do mieszkania.
Raciborski, przyodziany w jego kożuszek, siedział w głębokim fotelu, z fają w zębach, i okryty kłębami dymu, jak obłokiem, czytał gazetę.
— Zrobię wam gorącej herbaty. Samowar jeszcze syczy! — proponował łaskawie.
— Ma pan łaski u Magdzi! Gorący samowar o tej porze! No, no!
— Bo ja mam na kobiety, panie dobrodziejski, niezawodną metodę: podchlebiam i obiecuję złote góry; tylko głupia oprze się temu!
Uśmiechnął się, podając mu herbatę.
Józio pił chciwie, a równocześnie błądził lękliwemi spojrzeniami po zakurzonych portretach praojców. Raciborski poszedł za jego oczami i odezwał się wesoło.
— Oglądałem je w dzień. Dużo warte, ja się znam na tem… Niejednemu bratu pomagałem spuścić antenatów, że teraz paradują u nowych, pejsatych potomków! Mógłbym je panu przehandlować! Każdy wart tak, łeb w łeb, po sto blatów! Pocóż się mają wędzić, sieroty?
Roześmiał się tak cynicznie, aż Józio się wzdrygnął.
— Panby sprzedał nawet rodzinne groby! — rzekł zamatowanym, złym głosem.
— Żeby tylko kto chciał kupić! Niestety, ale takich głupich niema! Wolę handlować nawet przodkami, niźli kraść! — dodał dobrodusznie, bez żadnej ubocznej myśli.
Józio tak silnie postawił szklankę na stole, aż pękł spodek i wypadła łyżeczka.
— Muszę wracać na służbę! — wyrzekł łagodnie, jakby wilgotnym głosem, zabrał z komody jakieś papiery, obejrzał się po mieszkaniu i wyszedł na palcach, gdyż u Soczków jeszcze się świeciło. Była już druga, gdy znowu się położył na kanapce w kasowym pokoju.
Godziny znowu przeciągały monotonnie, wolno i nieubłaganie, ale już mu nic nie mówiły, bo leżał w głuchym i ślepym bezwładzie wyczerpania, jak drzewo, wyrwane przez burzę. Ale gdy kurjer wchodził na stację, podniósł się prędko, pieniądze wyjął z szuflady i, pochowawszy je po kieszeniach, otworzył okienko i spokojnie czekał na pasażerów…
Nikt się nie zjawił, — hala była pusta i ciemna; przeczekał jednak do końca, pozamykał automatycznie wszystko, jak zwykle, i w chwili kiedy już kurjer miał ruszać, przesunął się niepostrzeżenie przez peron i skoczył do ostatniego wagonu. Chlusnął pstry świst, szczęknęły wagony i pociąg ruszał z coraz większą szybkością.
Józio splunął przez okno na stację z niewypowiedzianą wzgardą i nienawiścią i, usadowiwszy się na ławce w korytarzu, przymknął oczy i dał się porwać szalonej radości. Tak skończył się jego zły sen o życiu, a zaczęła się ta wytęskniona rzeczywistość!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

XV.

Pociąg leciał, jak huragan, ze świstem przelatywał małe, uśpione stacyjki, dudnił na mostach, przedzierał się z krzykiem przez czarne, groźne lasy, z dzikim tętentem huczał po równinach, czasem przystawał na mgnienie i, porwawszy ludzi i rzeczy, znowu pędził w obłokach dymów, skier i grzmotów, znowu rwał niepowstrzymanie gdzieś naprzód, jakby ku świtom, co się jęły rozsączać po zmętniałem niebie.
A Józio wciąż siedział na jednem miejscu, zasłuchany całą istnością w przesłodką melodję lotu, w dziki stalowy rytm świętej potęgi, unoszącej go w te wymarzone światy. Miał bardzo niejasne pojęcie co się z nim dzieje, i jak przez gęstą mgłę widział pasażerów, konduktorów i te stacje, na których się niekiedy zatrzymywali.
— Panie Józiu! — Ktoś trącił go w ramię. Podniósł zdumione oczy. Frania stała przed nim. — Już z pół godziny czekam, a pan ani mrumru! Gdzie pan jedzie?
— W świat! W cały świat! — powtórzył ze słodyczą, przesiąkniętą rozmarzeniem.
— Zawracanie! Pewnie na imieniny do granicy, co?
— Co się z tobą dzieje? Myślałem, że do mnie przyjedziesz…
— Niegłupiam! Żeby mnie Soczkowa znowu wylała! — Zaniosła się ostrym, suchym kaszlem. — Chodźmy do przedziału. Tu wieje, jak w psiarni!
Kaszlała nieustannie.
— Jeszcześ się nie wyleczyła? — szepnął, wchodząc za nią do pustego przedziału.
— Jak mnie oklepią łopatą, to się wyleczę! — Odjęła od ust skrwawioną chustkę i pokazała. — Gdzież się to będę leczyła? Od tygodnia ani jednej nocy nie spałam po ludzku, bo albo u faceta, albo gdzieś w drodze! Przecież nie mam nawet mieszkania! Cholera takie życie!
Józio gorączkowo wyjął garść banknotów i wetknął jej w rękę.
— Weź, Franiu! Mnie cię tak strasznie żal, weź! Będziesz się miała za co leczyć!
Dziewczyna ze zdumieniem spoglądała to na niego, to na pieniądze i, chociaż prosił z najszczerszą serdecznością, nie mogła uwierzyć i rzuciła je na ławkę.
— Także mądry szpas! — krzyknęła gniewnie. — Myślałam, że pan nie taki, jak inni, a pan…
— To twoje. Weź je Franiu. Nie żartuję. Proszę cię o to, weź!
Uwierzyła — i nagle łzy trysnęły z pod złotych rzęs i polały się strugami po wynędzniałej twarzy.
— Moje? Przeszło dwieście rubli! Moje? — zabełkotała wzruszona. — Mój ty królu złocisty, mój ty dobry, ty przenajświętszy! Przecież ja tego niewarta! Dlaczego mi dajesz? Chociaż mnie zbij, sponiewieraj, to prędzej uwierzę! Mój Boże! Mój Boże! — wołała, okrywając go namiętnemi pocałunkami. Ale naraz odsunęła się na drugi koniec kanapy i w najgłębszem skupieniu patrzyła w jego ciche, dobre oczy.
— Ale pan nie ma żadnego kiełbia, co? — Stuknęła się w czoło.
— Nie, Franiu; zdrowy jestem zupełnie i przytomny — odpowiedział z uśmiechem.
— To musiały przypłynąć grube hopy? — Przysunęła się znowu do niego.
— Tak, przysłała mi ciotka! — rzucił odniechcenia, odwracając oczy. — Ale, wiesz, co mi teraz przyszło do głowy? Jedź ze mną zagranicę!
— Ja z panem? Zagranicę? Naprawdę? I pan nie żartuje? — Coraz szerzej otwierała oczy. Musiała wkońcu uwierzyć i zgodziła się z radością, ale była tem wszystkiem tak niezmiernie oszołomiona, że co chwila ściskała sobie skronie, przecierała oczy, i zaczęła mu się przyglądać coraz uważniej i z jakąś lękliwie podejrzliwą ciekawością.
— I daleko pojedziemy? — spytała bardzo cicho, bo jakby drzemał.
— Gdzie nas oczy poniosą! — odpowiedział sennie.
— I na długo?
— Na zawsze, Franiu! Na zawsze! — skandował z lubością i przymknął oczy.
— Na zawsze! — powtórzyła, jak echo, wzdrygając się lodowatym dreszczem, i zrobiło się jej smutnie, jakby przed jakiemś wielkiem nieszczęściem.
Józio zasnął, siedziała więc cichutko a w coraz głębszym niepokoju, gdyż to wszystko, co ją spotkało, zaczęło ją naraz przejmować takim zabobonnym strachem, że postanowiła na pierwszym przystanku uciec z pociągu; ale gdy miała już wychodzić z przedziału, Józio otworzył na chwilę oczy i uśmiechnął się do niej z przedziwną słodyczą.
Porwał ją znowu kaszel. Wyszła na korytarz i tylko przez uchylone drzwi spoglądała na śpiącego. Patrzyła w niego z całą, dawną skrywaną, miłością, z najgłębszym podziwem, uwielbieniem i wdzięcznością, lecz pomimo tego, przejmował ją teraz jakimś niewytłumaczonym lękiem i bała go się coraz więcej.
Był już dzień, kiedy dojechali na granicę; drzewa stały w szronach, jakby w srebrno-błękitnawych obłokach, ale słońce się nie pokazywało, i niebo wisiało szare i mgliste.
Józio prędko załatwił kwestję przejazdu i prawie zaraz wsiedli do zagranicznego pociągu.
— Prędko odjeżdżamy? — spytała Frania, gorączkowo spacerując po korytarzu.
— Za dziesięć minut! — odpowiedział, przyglądając się najspokojniej żandarmom.
— Wezmę co z bufetu na drogę? — zaproponowała dosyć nieśmiało.
— Tylko się nie spóźnij! — rzucił przez ramię.
Pobiegła śpiesznie i już się więcej nie pokazała — tylko, gdy pociąg ruszył, mignęła mu w jednem z okien bufetu jej twarz, strasznie zapłakana.
— Baba z wozu, koniom lżej! — machnął ręką, położył się i spał do samego Wiednia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nazajutrz dzień był mglisty i zimny, padał deszcz i lepkie błoto pokrywało ulice, gdy Józio wyszedł z hotelu na miasto. Czuł się niesłychanie rzeźwy i wesoły, wyekwipował się też nadzwyczajnie w garderobę, kufry, bieliznę i przeróżne drobiazgi, potem wziął fiakra i kazał się obwieść po głównych ulicach. Wieczorem zwiedzał tingle i kawiarnie, a wszędzie tak sypał napiwkami, że służba tytułowała go hrabią. Miasto doskonale znał z Baedekera i przez parę dni z namaszczeniem zwiedzał wszystkie jego osobliwości — ale wszystko go zawiodło i wydawało mu się małem, płaskiem i nudnem!
— Inaczej to sobie wyobrażałem! Inaczej! — westchnął jakoś żałośnie.
I pojechał do Monachjum. Krajobrazom przyglądał się dosyć pobieżnie i apatycznie, znacznie więcej zwracając uwagę na stacje, kolejowych urzędników i pasażerów, wobec których przybierał pozy znudzonego arystokraty, włóczącego się po świecie dla przyjemności, chociaż z początku rozmawiał ze wszystkimi bardzo chętnie, ale dowiedziawszy się, że ci wspaniali panowie — to tylko jacyś kupcy, odsunął się od nich, milczał, lub uzbroiwszy oko w monokl, odpowiadał wyniosłemi monosylabami. Musiał im zaimponować, gdyż spoglądali na niego z pewną uniżonością, tak właściwą Niemcom wobec arystokracji.
Monachjum nie podobało mu się już od pierwszego kroku, całe bowiem miasto cuchnęło obrzydliwie mdłym zapachem słodu i zwietrzałego piwa. Tyle się jednak był naczytał o cudach jego architektury i sztuki, że po całych dniach szukał chociażby cienia, chociażby odblasku swoich wymarzeń. Nic mu jednak nie dało tego wytęsknionego dreszczu wniebowzięcia, nic go nie zajęło i nie porwało. Na sztuce się nie znał, ludzie wydali mu się wstrętni, a miasto nudne; właściwie to sam nie wiedział, czego szuka.
— To nie to, o czem myślałem, nie to! To szynk, a nie Ateny! — myślał z goryczą i pojechał do Paryża.
— Tam będzie inaczej! Inaczej! — śpiewało mu, rozkołatane nadzieją serce.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Po wielu, wielu godzinach medytacyj, zbudził go radosny krzyk.
— Paryż! — Józio rzucił się do okna i zmartwiał w słodkiem osłupieniu rozkoszy.
Gdzieś, w nieprzejrzanych mrokach wykwitały łuny, oceany ognistych fal chlustały w czarne, zadeszczone niebo, złocisty rozlew brzasków jaśniał, niby wyśniona, czarodziejska wyspa.
Pociąg leciał, nie przystawał nigdzie, nie zwalniał, lecz leciał coraz prędzej, leciał, jak oszalały — już majaczyły jakieś kominy, jakieś miasteczka, jakieś pałace wśród parków, jakieś wody, niby oczy, przysłonięte bielmami. Paryż się zbliżał, wyrastał, potężniał z każdą minutą i olbrzymiał, niby tajemnicze widmo.
— Jeszcze pół godziny! — jęknął w męce oczekiwań, serce tłukło mu się niespokojnie, leciał rozgorzałemi oczami z wichrem w zawody, unosił się, jak ptak, opity siłą własnego lotu, i śpiewał niemy hymn nieukojonej tęsknoty.
— Jeszcze dwadzieścia minut! — Prawie już omdlewał z niecierpliwości. — Jeszcze dziesięć… Wszyscy już się podnoszą… zdejmują walizy… tłoczą w korytarzach… tysiące oczów wpija się chciwie w mrowisko wyrastających murów… Jeszcze pięć… Trzęsie się już cały… ledwie oddycha… cały świat z nim wiruje… pociąg już zwalnia… słychać jakby szum morza i gruchoty fal nigdy niemilknących!…
— Nareszcie! Boże mój! Nareszcie!
Fala tłumów porwała go z pociągu, poniosła i rzuciła w oszałamiającą otchłań.
— Więc to Paryż? Ale dlaczego tak ciemno? Dlaczego tak pusto? Dlaczego tak smutnie?
Północ wydzwaniały zegary, mżył deszcz, było zimno, wicher targał drzewami, na ulicach lśniło błoto, rzędy domów ponurych, jak więzienia, ciągnęły się nieskończonemi groblami, czarne gardziele wąskich uliczek zionęły zgnilizną, pod ścianami tulili się jacyś ludzie w łachmanach, z szynków buchały dzikie wrzawy, policjanci przeprowadzali go podejrzliwemi oczami, że zrobiło mu się strasznie smutnie i źle.
— Pierwsze wrażenie często bywa fałszywe! Jutro… Jutro… — uspokajał strwożone serce.


XVI.

Dzień był ciepły, wilgotny i zasnuty przędzami wiosennych oparów, drzewa omgliły się pierwszą zielenią, niekiedy przebłyskiwało słońce, a niekiedy szemrał drobny deszczyk i lśniące, lepkie błoto pokrywało wielkie bulwary, ciągnące się niby wąska, kręta dolina, przesłonięta błękitnawem powietrzem; szare, ogromne domy dźwigały się nad nią niebotycznemi grzbietami, a dołem przewalał się zgiełkliwy, szumiący potok ludzki, wzbierał z coraz większym bełkotem i coraz burzliwiej miotał się między murami. Dochodziło bowiem już południe i ruch się wzmagał, potężniał i przechodził w huczący, nieustanny grzmot. Trotuary zapełniały się mrowiem ludzkiem, terasy kawiarń były już pełne i rozkrzyczane, a niezliczone automobile, powozy i omnibusy leciały z wrzaskiem na wszystkie strony. Zapach spalonej nafty i smarów rozwłóczył się ciężkim, duszącym obłokiem.
Józio czuł się nieco oszołomiony krzykiem bulwarów, ale wytrwale przepychał się wśród ciżb i szedł wciąż naprzód, z bijącem sercem i z wzrastającem oczekiwaniem, wypatrując głodnemi oczami rychłoli ukaże mu się ten Paryż wyśniony? Czekał jakby na cud, który mógł nagle rozewrzeć przed nim wrota wymarzonych rajów, na jakieś feeryczne panopticum wspaniałości wszelakiego rodzaju! Ale cóż, kiedy szara, posępna kurtyna murów nie podnosiła się wgórę, a te olbrzymie domy, niezliczone wystawy sklepów, szalony ruch, potoki samochodów i tłumy, ciżbiące się z głuchym, rozdygotanym szumem — wydawały mu się jakoś powszedniejsze, pospolitsze, brzydsze i nie takie, jakie powinny były być w Paryżu! W tym jego wymarzonym Paryżu! Obszedł jeszcze operę i, już dostatecznie znużony, skinął na automobil i kazał się przewieźć po głównych arterjach.
Szofer osadził się mocno, zakręcił kołem, puścił w ruch motor i popędził, wymijając tłumy z cudowną zręcznością, niekiedy zwalniał, jakby dla nabrania tchu, i potem rzucał się naoślep w przerażające zatory wozów i ludzi, przemykał się jak wąż pod kołami olbrzymich omnibusów, skręcił nagle jak kula odbita i leciał z wiatrem w zawody!
Józio siedział w niedbałej pozie obojętnego na wszystko, chociaż cały dygotał z rozkoszy szalonego biegu, i co chwila, co skręt, co jakiś gmach większy i co szersza ulica i dalsza perspektywa, prężył się w gorączkowem oczekiwaniu, że zaraz, że natychmiast wybłyśnie ten cud upragniony!
Przelecieli bulwary, plac Zgody, pola Elizejskie i jak wicher wpadli w cichy, prawie pusty lasek Buloński, podobny do strzępiastego obłoku bladej zieleni. Deszcz znowu się rozpadał, drogi leżały niby szare, przemiękłe płótna i tylko tu i owdzie zaczerniał jakiś samotny parasol. Samochód pędził ze zgrzytem i świstem po żwirach, obleciał jezioro, nad którem gdzie niegdzie paliły się klomby rozkwitłych tulipanów i przepadał jakby zbłąkany w mrocznych gąszczach, w deszczowej kurzawie i w nieskończonym labiryncie dróg.
Józio niespokojnemi oczyma wybiegał wciąż naprzód i krążył niestrudzenie, niby ptak, po nędznych, rachitycznych drzewach i karłowatych zarostach, aż wkońcu spytał szofera.
— Więc to jest lasek Buloński?
— Tak! Wspaniały, nieprawdaż? — rzucił Francuz, upewniając go z dumą, że czegoś podobnego niema w całym świecie.
— Nadzwyczajny! Niesłychany! — przytakiwał automatycznie, nie śmiejąc się przyznać nawet przed sobą, że wyobrażał go sobie tysiąc razy piękniejszym i wspanialszym. Westchnął tylko jakoś żałośnie, bo mu się przypomniały prawdziwe lasy, pełne drzew niebotycznych, pełne modlitewnego szumu, woni, krzyku ptaków i czaru niczem nieskrępowanej przyrody!
— Ale to nie Bois de Boulogne — pomyślał wyniośle i, otrząsnąwszy się z przypomnień, kazał jechać do Café de la Paix.
Bulwary były pokryte ruchomym dachem parasoli, padał bowiem drobny, przenikliwy deszcz, ale Józio zasiadł na ulicy pod ścianą kawiarni, przyglądając się z nabożeństwem zatłoczonej i rozkrzyczanej ulicy. Spiętrzone, rozchwiane i nabite ludźmi góry omnibusów, świszczące loty samochodów, tysiączne turkoty, wrzaski kamelotów i huczący, nieustanny gwar zalewały go raz po raz jakby spienioną, rozszumiałą falą, że chwilami cofał się bezwiednie do samej ściany przed tą nawałą ludzi, koni i pojazdów, bo mu się wydawało jako to wszystko zwala się na niego, tratuje po nim i pędzi dalej, niczem niepowstrzymane. Poczuł się naraz dziwnie obcym, samotnym i jakby zgubionym bez ratunku.
— Więc to jest Paryż! Paryż! — powtarzał, wodząc strwożonemi oczami po tłumach i długi czas siedział ogłuszony i upity tym ruchem szalonym i wrzaskami. Nie słyszał już nic i nie rozróżniał żadnej twarzy, gdyż w mózgu miał wstrząsający, nieustanny krzyk, a przed oczami snuło się jakieś upiorne rojowisko, błyskające tysiącami spojrzeń i pełzające nigdy nieskończonem cielskiem… Przerażały go te potworne skłębione tłumy, płynące niepowstrzymanie.
— Skąd? Gdzie? Co to za ludzie? Poco istnieją takie straszne mrowiska? Poco? — myślał z trwogą i z coraz głębszem uczuciem osamotnienia. Dopiero kiedy deszcz ustał i słońce rozbłysnęło nad bulwarami, wrócił do równowagi; napił się konjaku, przeczytał jakiś nadzwyczajny feljeton w Journal’u i, zapaliwszy papierosa, zaczął patrzeć na wszystko zgoła innemi oczami. Przypomniał mu się bowiem jakiś romans z życia paryskiego, jakiś stek niesłychanych nadzwyczajności, a potem przychodziły na pamięć te wszystkie, jakie był czytał kiedykolwiek. Jakby mu się nagle okno rozwarło na świat, wyjrzał skwapliwie i, dziw, nie krzyknął z radości! Znajomi dokoła, sami znajomi! Siedział teraz w odkrywczem skupieniu, boć oto przesuwał się przed nim bulwarami cały ten naród romansów, cały ten świat, z którym żył tak długo w samotności, a który tak kochał i za którym tak tęsknił! Poczuł się w swoim żywiole, bo mógł utęsknione marzenia realizować, mógł mieć taką rzeczywistość o jakiej marzył. Teraz, w tej chwili tamtych przypomnień, wiedział, gdzie pędzą te tłumy i poco! Rozumiał naraz każdy ich ruch, każde słowo, każde spojrzenie. Cała gra życia stanęła mu jasno przed oczami! Czytał wyraźnie ten jeden olbrzymi romans, zwany Paryżem. Głód i miłość, zło i dobro; wszystkie sploty intryg, zdrad i zbrodni, cnót pokrzywdzonych i krzywd nagrodzonych, miały teraz dla niego widome twarze w tym tłumie, mógł na każdą wskazać ręką i każdą nazwać po imieniu. Boże, jacyż oni podobni do swoich portretów! Jakże się ucieszył z tego niespodziewanego spotkania. Z niezmiernem zainteresowaniem rozglądał się wśród bohaterów i komparsów tych strasznych dramatów, jakie sobie w tej chwili przypominał. Jego chłonna wyobraźnia wyrzucała na powierzchnię świadomości coraz to nowe sceny, imiona, sprawy i coraz to nowych ludzi i nowe, zawikłane, sensacyjne historje!…
Przecież nawet ta para, która przed nim zasiadła, to nie był kto inny, tylko Armand i Blanka z jednej powieści Fevala! Coś szepczą do siebie tajemniczo! On dobrze wie o czem! Ona mu coś podaje ukradkiem! To klucz od furtki ogrodowej! Nieszczęśni, zaślepieni szałem, nie wiedzą co ich czeka? Nie wiedzą, że tam, za firankami okna, ktoś ich szpieguje! Ze szczerą nienawiścią spojrzał na jakiegoś jegomościa, siedzącego z drugiej strony okna, który właśnie ledwie dostrzegalnemi znakami porozumiewał się z ową mniemaną Blanką. A Józio trapił się ich dalszą dolą, już widział tę scenę ostatnią, gdy przed upojonymi szałem, staje ten okrutny mściciel z rewolwerem w ręku i grobowym głosem woła: Giń, nikczemny uwodzicielu!
Ale Blanka się poświęca, zasłania sobą kochanka i pada zabita! Cudowna, wstrząsająca scena, cudowna.
A ten młody, wytworny człowiek, popijający obok mazagran, jakże podobny do tych szlachetnych wicehrabiów z różnych komedyj, którzy zawsze w krytycznej chwili dla zgranych przyjaciół, gdy ci już rewolwery przykładają do skroni, zjawiają się z pugilaresem w ręku i mówią: Oto sto tysięcy franków, zapłać temu nędznikowi! — I odchodzą ze sceny, żegnani błogosławieństwem rodzin, ocalonych od hańby i łzami przecudnych Bert lub Maryj! A te majestatyczne margrabiny! te heroiny nieszczęsne i wyniosłe; te lwice półświata; te demony, siejące dokoła szały i zbrodnie; te występne, z niezatartem piętnem hańby na czole; te zdradzone i skazane na wieczny płacz i tęsknoty; a te córki, poświęcające się dla nikczemnych ojców, a te ciche anioły poddaszy, walczące z nędzą, chorobą i pokusami, — te cudne, święte, jasnowłose Iwony! Jakże je wszystkie wielbił i kochał w tej chwili, jakiemiż wdzięcznemi oczami obejmował ich twarze i postaci, snujące się dokoła! Niejedna z nich, dojrzawszy jego twarz piękną i rozpromienioną, patrzyła w niego kusząco, niejedna ogarniała go namiętnemi oczami, niejedna nawet wyraźnie dawała mu poznać, żeby poszedł za nią, ale on tego nie zauważył, bo wciąż odkrywał znajome postaci i niestrudzoną wyobraźnią zaludniał niemi bulwary i patrzał z rozkoszą, jak się snuli dokoła, tłoczyli się na trotuarach, jechali, zasiadali nawet przy jego stoliku. Cały ten świat, wysnuty z książek, zmartwychwstawał przed jego zgorączkowanemi oczami: starzy i młodzi, żebracy i książęta, słynni bogacze i jeszcze słynniejsi zbrodniarze, złota młodzież, przegrywająca w ciągu paru wierszy miljony, która wychodzi z klubów z piosenką na ustach i idzie sobie palnąć w łeb, rozgłośni policjanci i zwierzyna przez nich tropiona, Rocambole i Jan Valjean! Czuł się w tej chwili wszechmocnym i wszechwiedzącym, nic dla niego nie miało tajemnic, znał początek i koniec każdej sprawy i każdego żywota, wiedział nawet, co ukrywają wnętrza tych posępnych domów od suteren do poddaszy, znał całą grę życia, nieskończone falowania, wszystkie napięcia, wszystkie przypływy i odpływy, wszystkie katastrofy. Jak Bóg, wyłaniał ze siebie coraz to inne światy, i jak Bóg, unicestwiał je z najgłębszą rozkoszą!
Słońce już zaszło i w niebieskawych tumanach mroków jęły wybłyskiwać tysiączne światła, domy zdały się wyrastać i sięgać dachami nieba, bulwar jakby się zapadł głębiej i stawał się podobny przepaści, zalanej rozdygotanym hukiem i światłami.
Ale Józio nawet nie zauważył tego, pochłonięty wskrzeszaniem wyśnionych mar, dopiero, gdy ktoś, tuż za nim, odezwał się po rosyjsku, obejrzał się gwałtownie i oprzytomniał. Jakiś starszy pan o surowej twarzy rozmawiał głośno ze swoim towarzyszem. Józia przejął strach, gdyż starszy pan był podobny do znajomego oficera żandarmów, i to dziwne podobieństwo nasunęło mu takie trwożne myśli, że wszystkie fantastyczne rojenia prysnęły niby bańki mydlane, rzeczywistość zajrzała mu w oczy i znowu zobaczył dokoła tylko same obce i obojętne twarze!
— Czegóż się obawiam? Któż mnie tu zna? — rozmyślał, ale nie mogąc się pozbyć przywidzenia, że tamci przyglądają mu się coraz natarczywiej, wyszedł z kawiarni i śpiesznie zanurzył się w tłumy. Błądził czas jakiś bez celu, przyglądał się wystawom, wstępował na chwilę do najprzeróżniejszych kawiarń, gapił się wraz z tłumami na kinematograficzne ogłoszenia i wkońcu poczuł się tak obcy wśród tego mrowia, tak zagubiony i tak pragnący jakiejkolwiek rozmowy i widoku znajomej twarzy, że, nie namyślając się długo, pojechał do Buczka!
Wysiadł na jakiejś oddalonej ulicy przed ciemną sienią, zionącą zatęchłą wilgocią, i skierował się do konsierżki.
— Szóste, ze schodów na prawo! — odpowiedziała, nie podnosząc oczów od cerowanej pończochy.
Popędził jeleniemi skokami po śliskich i stromych, jak drabina, schodach, ale na czwartem przystanął raptem.
— A jeżeli on już wie o wszystkiem? — zagrzmiało mu nagle w mózgu.
Zrobił jeszcze dwa piętra i znowu wróciło to samo przypuszczenie.
— A jeżeli? Cóż ja mu powiem?
I wyobraził sobie natychmiast całą scenę, jak wchodzi, jak Buczek cofa się przed nim, jakby przed upiorem, i nie podaje mu ręki… Poczuł w ustach gorzki smak wstydu i zawahał się…
— Głupstwo! Niemożebne! — Otrząsnął się z przykrych przewidywań i śmiało ruszył w długi, ciemnawy korytarz, odszukał właściwe drzwi, wyciągnął rękę do dzwonka i nagle jakby skamieniał. Za drzwiami rozległ się głos Buczka, rozmowa stawała się coraz wyraźniejsza i bliższa, już ktoś brał za klamkę…
Józio odsunął się o parę kroków i czekał z bijącem sercem.
Drzwi się otwarły, ktoś wyszedł, a Buczek zawołał za nim.
— A nie zapomnijcie kupić cukru!
Jakiś niski, wielce kędzierzawy człowiek zajrzał mu w oczy i poszedł wolno, oglądając się co chwila na Józia, przeglądającego karty poprzybijane na drzwiach.
— Kogo pan szuka? Ja tu znam wszystkich.
Józio wymienił pierwsze lepsze nazwisko.
— Nie znam! pierwszy raz słyszę, Polak?
— Tak, ale widocznie źle zanotowałem adres — odpowiedział po polsku i, uradowany z tak niespodziewanego zaniechania odwiedzin, schodził nadół bardzo prędko. Kędzierzawy szedł nieco naprzód, przyglądając mu się na zakrętach schodów z niezmierną uwagą, i musiał go już nieźle otaksować, skoro w bramie odezwał się bardzo życzliwie.
— Możebym się mógł panu na co przydać? Znam Paryż jak własną kieszeń. Jestem Rożek!
Józio powiedział jakieś cudze nazwisko i uścisnął mu rękę.
— Dziękuję panu, Paryż znam, tylko w tej dzielnicy jestem pierwszy raz!
Rożek aż przystanął ze zdumienia.
— Jakto, pan nie znał Kartie? To nadzwyczajne!
— Więc jeśliby pan chciał być ciceronem… — rzekł wyszukanie.
— Ależ to mój obowiązek! Mieszkam tutaj od piętnastu lat i znam każdy kamień i każdego człowieka. Gdzie pan jada?
— Zwykle u siebie, ale dzisiaj tam, gdzie mnie pan zaprowadzi.
To u siebie tak zaimponowało Rożkowi, że z pewnym szacunkiem zaczął mu się przyglądać.
— Moglibyśmy iść na obiad do Panteonu; tam się wspaniale jada, tylko uprzedzam, że „Ludwiczek” pryśnie — ostrzegał badająco.
— Więc idźmy do Panteonu! Czy pan mieszka w tym domu, z którego idziemy? — pytał, chcąc się dowiedzieć o Buczka.
— Nie, byłem tam u faceta, który niedawno przyjechał na studja.
— Malarz?
— Naturalnie, ale szelma surowa jeszcze, jak niewygarbowana skóra!
— Cóżto za jeden?
— Były kolejarz z Królestwa! Ciekawy chłop, zaraz bowiem po wylądowaniu w Paryżu spuścił wszystkie swoje garniturki, kupił bluzę robociarską i saboty, zapuścił grzywę, wpisał się do Colina i na trzeci dzień już stanął do roboty. W pracowni zaczęli mu koledzy robić różne psikusy, jak zwykle nowicjuszowi, to sprał paru na kwaśne jabłko!
— No i wylali go ze szkoły!
— Gdzietam, jednych spoił na przeproszenie, a drugim zagroził pięścią, i teraz wszyscy go uwielbiają. Twardy chłop, a nawet przytem rzetelny i pluje na wszystko zapamiętale! Może wysoko skończyć! Wybitna indywidualność!
— Ma przynajmniej talent?
— Pytanie! Kto ma talent i któż go nie ma? Co to jest talent? Właściwie, jak pan sobie wyobraża talent?
— Nie mam nawet wyobrażenia o tem pojęciu! — odrzekł wesoło.
— Wolę taką szczerość, niźli mędrkowanie głupich inteligentów!
Wziął go poufale pod ramię.
— Bo widzi pan dobrodziej, przyjeżdża taki cham na zdobycie świata! No, i czasem to mu się udaje, ale częściej zdycha z głodu. I owszem, nie mam nic przeciwko temu, niech zdycha, przy takiem przeludnieniu to czysty zysk społeczny! A jeśli wygra, biję mu brawo! Kocham zwycięzców, bo to jedynie prawowita rasa ludzi! A gdybyśmy tak wstąpili na małe szkiełko konjaku? — zakończył niespodzianie.
— Chociażby na dwa duże!
— Taką mowę polską to rozumiem! Zaprowadzę pana do kawiarni, gdzie pan zobaczy kolonje nadzwyczajnych hebesów! Malarze, muzycy, poeci, rzeźbiarze, prorocy, matołki, i genjusze, jednem słowem całą polską menażerję artystyczno-intelektualną! Rajski ogródek analfabetyzmu!
— Nie znam nikogo i nie wiem, czy mi wypada…
— Knajpa, drogi panie, jest jak niebo, stoi otworem dla wszystkich, którzy mają chociaż na kawę.
— Nie lubię takich hurtownych znajomości!
— Wprowadzę pana incognito i będzie pan mógł spokojnie obejrzeć wszystkie te kukły.
— Czy sami Polacy się tutaj zbierają? — wahał się jeszcze.
— Ależ nie, cała Europa raczej! Zobaczy pan całe aryjsko-semickie nadczłowieczeństwo! Niech pan tylko nie rozumie po polsku, a zabawimy się wybornie.
Weszli do narożnej, wielkiej kawiarni, gęsto ugarnirowanej fantastycznemi kapeluszami dziewczyn, przyglądających się głodnemi oczami każdemu z wchodzących. Rożek zaśmiał się do nich przyjacielsko, uniżenie kłaniał się grubej damie, królującej za bufetem wysokim, niby bastjon, obitym mosiądzem, ściskał dłoń jakiegoś łysego jegomościa z serwetką pod pachą i pociągnął Józia przez wąską szyję, gdzie na wielu stołach trzaskały domina, do olbrzymiej sali, położonej o parę stopni niżej, a już pełnej dymu, stuku bilardów i wrzasku. Był to rodzaj podwórza, nakrytego płaskim, szklanym dachem, wspartym na żelaznych słupach, i pełnego zacisznych boksów, zagłębień, kątów i niespodzianych zakamarków. Tłumy zalegały wszystkie ławki, obsiadały stoliki, i roiły się po sali, a wszędzie panowały już niepodzielnie lwie, rozwichrzone grzywy, berety, aksamitne bluzy, zawadjackie miny i dziewice, artystycznie udekorowane w takie kapelusze, fryzury i stroje nie do uwierzenia, że można było dostać kolki ze zdumienia. Na trawiastych polach bilardów wrzała zacięta kanonada, kule biły nieustannie o siebie i bandy, a kilkunastu graczów, porozbieranych do koszuli, pracowało w pocie czoła. Brudni garsoni uwijali się z „czarną” i butelkami, podłoga, posypana żółtym piaskiem, skrzypiała pod nogami, kurząc niby gościniec; słodkawy, mdły zapach absyntu przesycał duszne, rozprażone powietrze.
Przeciskali się między gęsto rozstawionemi stolikami bardzo wolno, gdyż ze wszystkich stron wołano do Rożka.
— Servus Rożek! Jak się masz! Rożek, siadaj z nami, konjak czeka!
— Jesteśmy w samem sercu bohemy! — szepnął Józiowi.
Znaleźli wreszcie miejsce w jakimś kącie, garson przyniósł konjaki, Rożek wypił trzy jeden za drugim i poleciał do znajomych, a Józio, ośmielony, że nikt nie zwraca na niego uwagi, zaczął się z ciekawością rozglądać po rozkrzyczanem towarzystwie. Jakiś młodzian w pelerynie z taką precyzją udawał pianie koguta, ryki krów, beki owiec i zajadłe ujadanie psów, że cała sala zatrzęsła się od śmiechów i braw. Józio śmiał się również i nagle ścichnął, i tak gwałtownie pochylił głowę, aż uderzył się w czoło o butelkę, zobaczył bowiem Buczka na drugim końcu sali. Wchodził, rozglądając się za miejscem, ale Józio nie czekał na niego, zerwał się gwałtownie i prawie chyłkiem przedostał się do bufetu, i już płacił konjaki, gdy go dopadł wystraszony Rożek.
— Co się stało, czemu pan ucieka?
— Muszę, ktoś w domu na mnie czeka, zapomniałem na śmierć…
— Więc z naszej lumpki będą nici?
— Za godzinę będę czekał na pana w Café de la Paix, dobrze?
— Trochę daleko, a ja już konie odesłałem do remizy…
— A może panu chwilowo brak…
— Tego, co i owszem? Niestety, tak dawno po pierwszym i tak jeszcze daleko do następnego! — wołał z komicznym patosem.
Józio wcisnął mu w rękę dwadzieścia franków.
— Na ewentualność, gdyby pan musiał nieco dłużej czekać…
— I na pewność, że nie zrobi mi pan lapina!
— Więc do widzenia za godzinę! — zawołał jeszcze z dorożki, rozkazując jechać do hotelu. Naturalnie nikt tam na niego nie czekał, ale ujrzawszy Buczka, poczuł taki lęk przed nim, że za nic w świecie nie chciałby się z nim spotkać. Uciekał przed nim, miotany nagle zrodzoną nienawiścią i zarazem prawie zabobonną trwogą.
— Bosiak! Złodziej! Pasorzyt! — pluł wzgardliwie, sam nie wiedząc dlaczego, a równocześnie owładały nim z taką siłą przypomnienia niedawnej przeszłości, że odprawił dorożkę przy moście i poszedł nad Sekwanę. Oglądał się trwożnie i z uczuciem niezmiernej ulgi zanurzał się w ciemność i ciszę wybrzeży. Noc już była zupełna i znowu mżył drobny, gęsty deszczyk.
Czarna, wezbrana rzeka, potrząśnięta spienionemi grzywami, które jak białe mewy opadły na fale, toczyła się z głuchym bełkotem i gniewnie biła w kamienne ściany. Przez krwawe obręcze mostów przepełzały niekiedy statki, niby potworne stonogi, zbrojne żądłami świateł, wżerających się w ciemności. Jakieś gmachy, jakieś wieże, jakieś majaki wznosiły się czarnemi widmami nad mrowiem świateł i linją wybrzeży. A różnemi tunelami ulic spływał nieustanny, daleki huk miasta. Józio, wsparty o balustradę mostu, brodził oczami w nocy i myślał, co się tam stało nazajutrz po jego wyjeździe? Jakie tam osłupienie musiało zapanować? Jaka zgroza padła na wszystkich i rozlała się po całej linji, po stacjach, bufetach i peronach!
— Może już nawet ogłosili w gazetach!
Jakiś zegar wydzwonił ósmą, deszcz padał coraz gęstszy i zimniejszy, chłód go przejmował, że postawił kołnierz i włożył rękawiczki.
— Przyszedł pośpieszny od granicy! — myślał, widząc te codzienne tłumy, skłębione na peronie, są wszyscy z miasta, prawie słyszał, że mówią tylko o nim! Zawiadowca spaceruje uroczysty i od czasu do czasu mówi do kogoś, jak zawsze, gdy się coś stało:
— „A co, nie mówiłem! Byłem tego pewny!”
Żandarmi, niby dwa szare słupy, stoją na krańcach peronu.
Andrzej sterczy pod dzwonkiem z ręką na sznurze i z oczami wlepionemi w zawiadowcę; Żydzi z wrzaskiem tłoczą się do wagonów; panna Marychna w czerwonych jersey’ach wdzięczy się z za bufetu; Raciborski węszy rubla między znajomymi, a może nawet spaceruje z panią Zofją. Wszystko jest jak dawniej, jak zwykle i jak zawsze. Tylko Soczek, pijąc z grubym dozorcą, będzie teraz gadał:
— Psia twarz, ktoby się był spodziewał! Porządny chłopak, moja Zosia bardzo go lubiła! Panno Marychno, tego samego na drugą nóżkę!
Parsknął naraz wesołym, dźwięcznym śmiechem.
Policjant przeszedł raz i drugi, aż wreszcie przystanął i rzekł:
— Przeziębi się pan, niezdrowo na taki czas nad wodą!
Józio zajrzał mu w oczy i szepnął ze śmiechem:
— Zupełnie nie mam ochoty gruntować Sekwany, zupełnie! — Dał mu papierosa, zamienił jeszcze parę słów i poszedł do kawiarni.
Rożek czekał na niego już mocno zaniepokojony.
— Spotkałem się niespodzianie ze znajomymi — tłumaczył się przed Rożkiem i znowu wybuchnął śmiechem.
— Więc gdzie pan chce i czego pan chce dzisiaj? — zapytał Rożek.
— Bawić się, choćby nawet szaleć, a gdzie, to mi zupełnie obojętne.
— Skoro są dutki, to niema oczywiście żadnych przeszkód.
Zjedli pośpiesznie obiad i pojechali na Paryż.
Rożek istotnie znał nocne życie miasta i prawie wszystkie jego ogniska, więc woził go po najsławniejszych norach, specjalnie urządzonych dla cudzoziemców, żądnych prawdziwie paryskich uciech, sam przytem bawił się nadzwyczajnie i pił za dziesięciu, natomiast Józio stawał się coraz chmurniejszy i, patrząc na wszystko z nieukrywaną wzgardą, rzucał od czasu do czasu:
— Tylko tyle! To niewiele, niewiele!
Rożek wiózł go dalej, ale już był mocno niezadowolony.
— Jeszcze panu mało? Czegoż pan chce u djabła? Może bajki z tysiąca i jednej nocy, kinematograficznych cudów, czy co?
— Nie, szukam tylko prawdziwego Paryża!…
— Kobiety jak smoki, napitki wzniosłe, zabawa szampańska i panu jeszcze nie wystarcza? Toć przecież Paryż, prawdziwy Paryż!
— To tylko głupie, bezecne i nudne, ale jedźmy dalej, jedźmy, może gdzie znajdziemy jakąś baśń czarodziejską!
I jeździli wytrwale, lecz wszędzie było jedno i to samo: wrzask, pijane tłumy, wyuzdanie i dziewczyny, od których Józio odsuwał się ze źle maskowanym wstrętem i patrzał z przebolesnem uczuciem zawodu.
— To wszystko razem szynk i zamtuz dla zbogaconych parobków i dziewek publicznych! — wybuchnął wkońcu, aż Rożek poczerwieniał ze złości i znowu go powiózł gdzie indziej.
Ale nad ranem, przed wejściem do jakiegoś zakładu, ukrytego w głębi ogrodu, Rożek odezwał się wyzywająco.
— Jeżeli nie zostaniemy i tutaj, to będę musiał pana pożegnać…
— W ostateczności możemy skończyć w Halach u Burat’y.
— Prawda, zupa cebulowa, świeży homar i baranina z rusztu.
Otworzył im portjer w czerwonej liberji, wskazując szerokim gestem schody, wyłożone czerwonem suknem, zalane światłem, przybrane kwiatami a wiodące na pierwsze piętro. Służba, w czerwonych frakach i białych pończochach, wprowadziła ich do wyzłoconej, jak bonbonierka, sali niskiej i straszliwie zadymionej, gdzie grała cygańska muzyka naprzemian z bandą włoskich mandolinistów i gdzie tłoczyły się w rozwrzeszczanej ciżbie wszystkie kolory skóry i wszystkie rasy ludzkie. Było tam niezmiernie ciasno, gorąco i duszno; pijacki wrzask wybuchał co chwila i co chwila jakieś kolorowe dziewczyny przewalały się w dzikim, wyuzdanym tańcu wśród niesłychanego zamętu i krzyków. Sala trzęsła się od tupotów i wycia murzynek. Orkiestry nie przestawały ani na chwilę: cygańskie skrzypki lały takie wściekłe, rozdygotane i porywające wary melodji, aż krew się burzyła, oczy zachodziły mgłami upojenia, prężyły się grzbiety i wszyscy naraz, jakby owładnięci szaleństwem, zaczynali śpiewać, krzyczeć i tańczyć. Niekiedy mandoliny zaskowyczały szarpiącemi tonami, niekiedy zrywała się jakaś dzika, pijacka piosenka i cała sala wtórowała nieprzytomnemi głosami.
— Cudownie! Niesłychanie! To Paryż! — dyszał rozentuzjazmowany Rożek i, gdy usiedli, a butelka stanęła przed nimi, zaczął pić kieliszek za kieliszkiem, dolewać Józiowi i wołać mu do ucha, wskazując na oszalałą salę.
— Patrz pan, wszystkie narody, wszystkie rasy i wszystkie stany!
— A razem jeneralny rynsztok! — odburknął ironicznie.
— Nie, tysiąc razy nie, to rezerwuar świata, to azylum jednego człowieczeństwa, to świątynia wolnych i niezależnych duchów! Mówię o Paryżu, o całym Paryżu! — krzyczał patetycznie, ale widząc drwiący uśmiech Józia, uderzył w inny ton.
— Ma pan rację, że to jest ściek wszelakiej hołoty! Ruja wszechświatowej kanalji! Co za ryje, co za mordy, co za zwyrodnienia!
— Nalewaj pan, szkoda czasu! — przerwał mu Józio.
— Ważkie słowa! Garson, jeszcze jedną butelkę! To rzeczywiście cała menażerja! Patrz pan na tych jasnych, którzy piją z Malajkami, to Skandynawi, zbrzydły im w ojczyźnie niesolone śledzie i teraz oblizują musztardę. A łajdaki, we dwóch mają aż cztery Malajki. A tamci w rogu, na lewo, to na pewno ludzie z nad Newy, czy Wołgi. Bawią się za głośno i za wiele ciśnie się do nich dziewczyn, musi to być jakaś padlina, dałbym głowę, że spuszczają kazionne pieniążki. Dużo już podobnych widziałem w Paryżu. Cóż pan chce, znudzi się wkońcu takiemu rozprawianie o „principjalnościach” i „monopolówka”, to przy sposobności chapnie, co się gdzie da, i jazda do Paryża! Zabawi się przez parę tygodni, naużywa i potem: albo kula w łeb albo w kajdanach powrót do niewdzięcznej ojczyzny i chociaż w katordze, a znowu będzie mógł sobie filozofować i pluć na zgniły zachód.
Roześmiał się wesoło, a Józio poruszył się, niemile dotknięty jego słowami, i rzucał trwożne spojrzenia na tamtych, bawiących się coraz głośniej, bo już brzęczały rozbijane kieliszki.
— Pokażę panu i polaczków, muszą być, są przecież wszędzie, gdzie się używa! Tutaj zresztą zbiera się cały świat! Południe i Północ, Zachód i Wschód! Wszystkie ludzkie zgrzęzy i wszystka moralna padlina spływa do tej współczesnej Mekki! A jaki wybór kobiet! Przyjrzyj się pan tym cynamonowym tygrysicom: oczy gwiazdy, ciała — wiotkie trzciny, posmarowane musztardą! Ha! ha! ha! udało mi się określenie, co? A te niepokalane hebany!
Smoki, mięso pierwszego gatunku, mordy bydląt na torsach greckich bogiń — z każdej wargi obiad, z każdej piersi uczta dla dziesięciu, a w każdej fałdzie ich skóry dzika, trująca rozkosz dla wszystkich! Cudowne, pachną przytem, jak rozgrzane suki, a kwiczą niby kobyły! Słyszy pan ich rechoty? Przy nich nasze białe dziewczyny są tak obmierzłe, jakby były ze starego łoju. Ja twierdzę, że kobieta zaczyna się dopiero od kolorowej! Przekonam pana! Hej! czarne Wenery! do nas! — krzyknął na dwie murzynki, siedzące samotnie na drugim końcu sali.
Nim Józio zdecydował się na zaprotestowanie, przysiadły się do nich, a Rożek nalewał im szklanki. Obie były ubrane jaskrawo i w olbrzymich kapeluszach z białemi piórami. Obie ogromne, wspaniale rozwinięte, brzydkie i czarne, jak sagany.
Józio był nieco przerażony, pierwszy raz bowiem w życiu widział zbliska murzynki, ale gdy jedna zaczęła go całować, bełkocąc mu namiętnie: — Jakiś ty piękny! Jakiś ty piękny! — ożywił się, jakby mu kto ognia nalał do krwi, i zaczął pić nazabój. Czarne ręce opasywały go coraz namiętniej, a grube wargi wżerały się w niego z taką chciwą żarłocznością i przepaściste oczy tak hipnotyzowały, że prawie tracił przytomność.
— Pilnuj pan pugilaresu! — ostrzegał Rożek, pamiętający o wszystkiem.
Buchnął nagły, wstrząsający wrzask, wszyscy zerwali się z miejsc, bo cyganie urżnęli „Kamarińskiego“, a ludzie z nad Newy, już bez surdutów i kamizelek, puścili się w środku sali w tak wściekłe prysiudy i tak ogniście rypali obcasami, aż szyby w oknach zabrzęczały i przewracały się stoliki, a tłum, porwany dzikiem widowiskiem, bił zapamiętale brawa, ryczał w zachwycie i próbował ich naśladować. Bezprzytomny szał ogarnął wszystkich i zabawa stawała się tak burzliwa, że niektórych gości wyrzucano za drzwi lub wynoszono do dalszych pokojów.
Tylko Józio nie wiedział, co się dzieje dokoła, pił coraz więcej i śpiewał z murzynkami jakąś piosenkę tak jękliwą i żałosną, że Rożek zapłakał pijackiemi łzami, ale od czasu do czasu wołał:
— Panie, pilnuj pan pugilaresu!
Dzień się już robił i sala mocno opustoszała, gdy weszło parę nowych osób, a pomiędzy niemi ten stary pan z Café de la Paix ze swoim towarzyszem. Józio poznał go natychmiast i zerwał się, jakby do ucieczki, ale przytrzymany przez murzynkę, padł zpowrotem na kanapę i jęknął, wystraszony śmiertelnie.
— To po mnie! Szpicle!
— Gdzie! Kto? — dopytywał natarczywie Rożek, ale Józio zdołał już nad sobą zapanować, roześmiał się nerwowo i ziewnął.
— Urżnąłem się! Czas nam do domu! Garson, rachunek!
Zapłacił, dał coś odczepnego skamlącym murzynkom i, wychodząc, przyglądał się świeżo przybyłym, z ledwie ukrytym lękiem.
Już modry dzień zalewał Paryż i bulwary były jeszcze puste, tylko w bocznych uliczkach otwierano tu i ówdzie sklepy, myto wystawy i turkotały wózki mleczarzy pełne metalowych, nabrzmiałych wymion.
— Czy oni idą za nami? — spytał po jakimś czasie.
— Kto? zupełnie pusto, nigdzie żywej duszy.
— Coś mi się przywidziało! Za wiele dzisiaj piłem! — obejrzał się podejrzliwie. Czekam na pana w kawiarni o drugiej, dobrze?
— Przyjdę! Aleśmy się nareszcie zabawili? Szkoda mi tylko murzynek, myślałem… Wspaniałe bydlęta! — oblizywał się lubieżnie.
— Co się odwlecze, to nie uciecze! Strasznie jestem senny! Do jutra!
Wsiadł do dorożki, ale adres powiedział tak cicho, że Rożek, nie dosłyszawszy, popatrzył za nim niechętnie i szepnął:
— Ma grube franie, ale djabli wiedzą, co to za ananas!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przez cały tydzień zwiedzali Paryż i jego osobliwości; byli wszędzie i widzieli wszystko, gdyż Rożek całą duszę wkładał w to pokazywanie, aby w nim wzbudzić chociażby tylko zwykłą ciekawość, ale Józio prawie co godzina stawał się smutniejszy i na wszystko miał tylko jedną, apatyczną odpowiedź:
— To nie to, to jeszcze nie to…
I nic go nie porywało, ani dzieła sztuki, ani żadne dziwowiska, poruszał się bowiem pomiędzy niemi jak automat i lunatyk, śniący na jawie o cudach nigdy niedościgłych. Smutek zawodu pożerał mu duszę i coraz częściej nie mógł sypiać i, leżąc długie godziny, nasłuchiwał głosów z tamtej, dalekiej stacji! A jeśli, wyczerpany znużeniem, zasypiał wreszcie, to budził się w tej samej godzinie, jak tam, i nieraz bezwiednie czekał, jak tam, że za chwilę przyleci Andrzej i zawoła:
— Panie kasjerze, osobowy już wyszedł!
A potem wbiega Magdzia z herbatą, podłoga dygoce pod nią, gdy idzie podnieść roletę. Trzeba wstawać, a tak mu się nie chce. Klnie służbę i ten mus okropny, parzy się herbatą, nie może znaleźć czapki, zeskakuje ze schodów po dziesięć stopni naraz, wpada do kasy, podnosi okienko i sto rąk wyciąga się do niego i sto głosów bucha mu prosto w twarz. Śpieszy się, pracuje jak maszyna. Świst i łomot wpadającego pociągu, na peronie gwar i zamieszanie…
— Na szczęście, to wszystko już w przeszłości, nie wróci! — trzeźwił się, patrząc oknem na kamienne morze domów — przecież to Paryż! Paryż! — powtarzał uporczywie, ale wspomnienia powracały z jednaką wyrazistością, tyle bowiem lat żył tamtem życiem, że stało się ono już integralną cząstką jego istoty i nie pozwoliło się wyrwać z pamięci, nie dało się niczem zepchnąć na dno, między zapomnianą rupieć życia.
Szamotał się też z własną duszą coraz boleśniej, a każdy dzień zadawał mu nowe, śmiertelne rany, bo chociaż zwiedzał wszystko dokładnie, nie pomijając niczego, wciąż nie mógł odszukać Paryża swoich marzeń, a ten, na który patrzał, którego dotykał wszystkiemi zmysłami, był mu dziwnie obcy, obojętny i nawet wrogi. Przyglądał mu się z głęboką urazą i smutkiem. Po kilkunastu dniach rozstał się z Rożkiem, obrzydły mu jego cyniczne uwagi.
— Przysłania mi wszystko sobą, jak brudną szmatą — myślał, postanawiając zwiedzić wszystko sam i na nowo, w skupieniu i ciszy. Ale i to nie pomogło! Zaiste, dziwne rzeczy się w nim wyrabiały, bo ilekroć, zamknięty w swoim pokoju, zatapiał się w podręczniki, tyle razy ten wymarzony Paryż stawał przed jego oczyma, widział go wielkim, wspaniałym; miastem z bajki, takim, o jakim śnił długie lata i do jakiego rwała mu się dusza. A czemuż rzeczywistość była tak strasznie inna? Nie mógł tego pojąć i to go przejmowało trującą rozpaczą zawodu. Przecież z prawdziwem nabożeństwem zbliżał się po wiele razy, chociażby do takiego Łuku Triumfalnego, i zawsze widział w nim tylko olbrzymią, kamienną bramę, stojącą na środku placu niewiadomo dlaczego? Tak samo było ze wszystkiem; rozczytując się naprzykład w Nôtre Dame, prawie mdlał z zachwytu i na klęczkach uniesień pełzał w duszy jej wyniosłemi nawami, spowitemi w czarowne brzaski witrażów. A stanąwszy przed jej świętemi podwojami, nie poznawał, tak mu się zdała małą, nędzną i obcą. Nie przemówił do niego ten kamienny poemat pomarłych pokoleń i uczuć pomarłych, nudził się wśród naw, straszyły go posępnością, nie porwały mu duszy łuki, ni wieże, ni przypory. Patrzył, jak na księgę, w której nie mógł przeczytać ani jednej litery. Rozśmieszyły go tylko potwory, stróżujące z balkonów nad Paryżem, gdyż przypominały lepianki z gliny, jakie widywał na odpustach i jarmarcznych straganach. I tak było we wszystkiem i wszędzie, gdyż na wszystko patrzył oczami, przelśnionemi wizjami marzeń, przez których pryzmat cała rzeczywistość wydawała mu się mała, głupia i nędzna.
Ale nie wiedział o tem i męczył się coraz srożej.
— To wszystko kłamstwo! — myślał z goryczą. — Ale czy to możebne, żeby się wszyscy pozwalali oszukiwać? Czy to możebne?
Ale zamiast odpowiedzi, znalazł w sobie głęboką nienawiść do Paryża, zbudziła się nagle i gwałtownie rozsrożyła mu duszę.
— To przez ciebie, przez ciebie! — wybuchnął strasznym żalem, grożąc pięściami całemu miastu. — Zbogacone chamstwo! Złodzieje i oszuści! — syczał w dzikim paroksyzmie nienawiści. — Piekielna Sodoma! — pluł wzgardą na wszystkie swoje zawiedzione nadzieje. — Boże, jakże on kiedyś śnił czarownie o tem mieście, wyciągał do niego ręce, jakby do cudu, i modlił się tęsknotą, marzeniem i łzami.
— Ty podły złodzieju dusz! Zamtuzie świata, ścieku ohydy i zbrodni! — wołał teraz w szalonym gniewie i gdyby był mógł, podpaliłby go ze wszystkich rogów i zniszczył do ostatniego kamienia. Mścił się więc tylko, jak potrafił, zawiązywał bowiem rozmowy po kawiarniach i wygadywał na Paryż, co mu ślina przyniosła, i tak szydził gwarno, tak się natrząsał ze wszystkiego, że odsuwali się od niego, jakby od przykrego warjata.
Naturalnie, że już zaprzestał poszukiwań, włóczył się tylko po mieście bez myśli i celu, lub przesiadywał całe dnie w kawiarniach, apatycznie wpatrzony w przesuwające się tłumy.
Było mu bardzo źle, czuł się nieopowiedzianie nieszczęśliwym, ale nie wiedział, co zrobić ze sobą i nawet nie umiał o tem myśleć, a tylko w rzadkich chwilach wzmożonej energji planował wyjazd do Ameryki lub Londynu.
— Kto wie? może to tam? — rozmyślał przez pewien czas, nim zniechęcenie nie zwarzyło i tej ostatniej nadziei, że znowu błądził po ulicach obcy wszystkiemu, nieznany nikomu i nikomu na nic niepotrzebny, jak liść porwany wichurą i rzucony na zagładę. Wybierał się też niekiedy do Buczka, lecz na myśl, że on już wie o wszystkiem i może nie podać ręki, a nawet wyrzucić za drzwi, straszliwy wstyd chwytał go za gardło.
— Toby było zbyt okropne! Tegobym nie przeżył! — medytował.
Którejś nocy zbudziły go grzmoty; wyjrzał oknem, burza szalała nad Paryżem, błyskawice migotały olśniewającemi skrętami, biły pioruny, a potem spadła gwałtowna ulewa, że rozbełkotały się wszystkie rynny i rozdudniły się dachy.
— Zupełnie, jak u nas na wiosnę! — pomyślał i położył się zpowrotem, ale nie zasnął, bo rozbudzona tęsknota wślizgnęła mu się do serca i zaczęła je rwać ostremi kłami przypomnień.
— Tam już musi być wiosna! — jęknął, wijąc się w męce szalonej, i poleciał całą duszą tam, nad zielone, rozchwiane pola. — Drzewa w sadach stały rozkwitłe. Bociany łaziły po łąkach, pachniała zorana ziemia, jakieś śpiewki leciały z ugorów, pociągi migotały w oknach, dymy się snuły modre. Powietrze dyszało czarem, zapachami, upojeniem i rozkoszą.
— A ja już nigdy, nigdy, nigdy! — I zapłakał krwawemi łzami beznadziejnego żalu i rozpaczy.
Ale rano postanowił nieodwołalnie wyjechać do Ameryki. A dowiedziawszy się, kiedy odchodzi pierwszy statek, zaraz wymówił hotel i zaczął się gorączkowo pakować.
— Kiedy pan wyjeżdża? — spytał go garson.
— Jutro rano.
— Ja panu radzę, niech pan wyjeżdża natychmiast…
— Dlaczego?
Garson obejrzał się i szepnął mu tajemniczo a poufale.
— Policja szuka pana! Mogą przyjść w nocy! — dorzucił ostrzegawczo.
— To jakieś nieporozumienie — odpowiedział najspokojniej, dając mu suty napiwek. Poszedł, jak zwykle, do kawiarni, ale wydało mu się, że zwraca ogólną uwagę, i wyszedł na ulicę. Błąkał się bez celu i wciąż czuł, że ktoś za nim się skrada. Przyśpieszył kroków, policjantów wymijał zdaleka, uciekał prawie i, nie wiedząc kiedy, znalazł się za miastem, wśród pól zielonych.
Dzień był wiosenny, ciepły, a nieco przemglony; nad lśniącemi wodami chwiały się zielone pióropusze topoli, sady stały w kwiatach, śpiewały ptaki, a z czarniawych ról brzoskwinie wynosiły się różanemi obłokami. Wskróś sadów przeleciał zadyszany pociąg.
Józio przysiadł nad plantem i zapatrzył się w nadciągający zmierzch, brzoskwinie trzęsły na niego różany okwiat, wiatr pieścił mu zgorączkowaną twarz, a on siedział, jakby zmartwiały, pełen niewypłakanych łez i pełen strasznej, nieukojonej tęsknoty.
— Wszystko jest kłamstwem, nawet marzenie! — myślał przesmutnie i naraz drgnął, spojrzał i zesunął się na szyny… Nadbiegał jakiś pociąg, zamigotały ogniste ślepia, zadygotała ziemia… już było słychać warkot kół, zabrzęczały szyny — zbliżał się z szaloną szybkością… jeszcze jedno mgnienie… krótki, wstrząsający krzyk… przeleciał, jak grzmot, i zginął w mrokach, jakby go nigdy nie było…







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w numeracji: brak rozdziału VI.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.