Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 261 —

rąk wyciąga się do niego i sto głosów bucha mu prosto w twarz. Śpieszy się, pracuje jak maszyna. Świst i łomot wpadającego pociągu, na peronie gwar i zamieszanie…
— Na szczęście, to wszystko już w przeszłości, nie wróci! — trzeźwił się, patrząc oknem na kamienne morze domów — przecież to Paryż! Paryż! — powtarzał uporczywie, ale wspomnienia powracały z jednaką wyrazistością, tyle bowiem lat żył tamtem życiem, że stało się ono już integralną cząstką jego istoty i nie pozwoliło się wyrwać z pamięci, nie dało się niczem zepchnąć na dno, między zapomnianą rupieć życia.
Szamotał się też z własną duszą coraz boleśniej, a każdy dzień zadawał mu nowe, śmiertelne rany, bo chociaż zwiedzał wszystko dokładnie, nie pomijając niczego, wciąż nie mógł odszukać Paryża swoich marzeń, a ten, na który patrzał, którego dotykał wszystkiemi zmysłami, był mu dziwnie obcy, obojętny i nawet wrogi. Przyglądał mu się z głęboką urazą i smutkiem. Po kilkunastu dniach rozstał się z Rożkiem, obrzydły mu jego cyniczne uwagi.
— Przysłania mi wszystko sobą, jak brudną szmatą — myślał, postanawiając zwiedzić wszystko sam i na nowo, w skupieniu i ciszy. Ale i to nie pomogło! Zaiste, dziwne rzeczy się w nim wyrabiały, bo ilekroć, zamknięty w swoim pokoju, zatapiał się w podręczniki, tyle razy ten wymarzony Paryż stawał przed jego oczyma, widział go wiel-