Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 208 —

— Wiosna, co? — zauważył po chwili Józio.
— A wiosna, psiakrew! Wiosna!
Spojrzeli na siebie i oczy się ich rozbiegły, jak ptaki spłoszone, i chyłkiem, prawie kryjomo poniosły się nad pola szerokie, nad wsie, tonące w gąszczach jeszcze nagich drzew, nad bory, i opadały zmęczone, smutne a dziwnie rozognione.
— Idzie pan na obiad do grubego?
— Skórka nie starczyłaby na wyprawę! Słońce przygrzało, to i człowieka coś ciągnie w pole, aby chociaż powąchać wiatru; w domu trudno wysiedzieć…
Józio westchnął i pogonił oczami za sznurem dzikich gęsi, lecących tak nisko, że słychać było szum skrzydeł, a niekiedy przeciągły, ostrzegawczy krzyk gąsiorów.
— Jeszcze parę takich ciepłych dni, a wyjdą z pługami — odezwał się niespodzianie.
— Już nieraz o tej porze siałem groch!
— Chyba za wcześnie! Mogą jeszcze przyjść przymrozki.
— Jak Pana Boga kocham, siałem… i żaden z sąsiadów nie miał lepszego! Powiadam panu, że gęby rozdziawiali! A to próżniak, szelma! — wybuchnął, przystając nad jakiemś pólkiem zalanem. — Pszenica mu wygnije, a ten wałkoń nie spuszcza wody do rowów.
Pod lasem linja wchodziła w głęboki przekop. Wydostali się z niego na dosyć wysoki wał i przysiedli na kupie kamieni. Bór stał za nimi cichy,