Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 176 —

strony i słuchał z wytężeniem. Noc była cicha, deszcz ustał, a natomiast polatywał gęsty, puszysty śnieg, roje białych motyli wirowały w ciemnościach niezliczonemi skrzydłami, zasypując świat rozdrganym, sinawym brzaskiem i zaledwie odczutym szelestem, tylko niekiedy jęknęły przeciągle druty telegraficzne, jakby trącone rozełkanem westchnieniem, lub nadpływały głuche dudnienia dalekich jeszcze pociągów.
A Józio chwiał się, niby nad przepaścią, w jakiejś niemej, a straszliwej rozmowie z własną duszą, czasem zajęczał rozpaczliwie, czasem wzdrygał się lodowatym dreszczem, i coraz niżej, i coraz pokorniej schylał głowę, aż wreszcie ugiął się przed nakazem sumienia i z bohaterską rezygnacją powrócił do Buczka… Szedł głośno i hałaśliwie, umyślnie nawet trzaskając drzwiami — wracał, aby mu rzucić pugilares wraz z tem jednem słowem: „Ukradłem!” I czekać spokojnie końca! I czekać, mój Boże, i czekać… i…
Spali jednak, jak zabici. Wołał na nich, szarpał — żadne się nie przebudziło. Wsunął pugilares na dawne miejsce i wyszedł prędko, ale na palcach… psy odprowadziły go na plant z jakiemś nieprzyjaznem warczeniem.
Nawet nie słyszał, wlokąc się ociężale i potykając na każdym kroku o szyny i podkłady… Bo i cóż, że skradzione pieniądze wrócił dobrowolnie i gotów się był oddać na łaskę i niełaskę Buczka, kiedy i tak podnosił się w nim srogi, karzący głos