Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 117 —

— Czekaj tatka latka, aż kobyłę wilcy zjedzą.
— Święta prawda! Wygrać juści wygram, jak amen w pacierzu, ale tymczasem już mi łeb pęka z kłopotów! Wiadomo przecież, że gdzie cienko, tam się rwie! Człowiek musi, jak piskorz, wywijać się przed temi pijawkami!
— Goły rozboju się nie boi, a przecież ze skóry pana nie obłupią!
Szlachcic przysunął się jeszcze bliżej i zaczął coraz serdeczniej skarżyć się na swoją dolę, sondując go przytem bardzo wytrawnie, na ile się da dzisiaj naciągnąć. Ale Józio jakby nie słyszał i, hipnotyzowany gwarem i stosami walizek, piętrzących się pod ścianami, z niezmierną uwagą przeglądał twarze pasażerów.
— Jak pan myśli, gdzie mogą jechać ci ludzie i poco? — pytał z nagłem ożywieniem.
— A djabeł z nimi dojdzie do ładu! Dawniej, to człowiek wiedział odrazu, że szlachcic jedzie w sąsiedztwo, Żyd za interesami, łyczek do Karlsbadu, a chłop na odpust; ale teraz, panie dobrodziejski, wszystko jak groch z kapustą! Każdy lata, jak pies za własnym ogonem, a nikt dobrze nie wie, gdzie i poco!
— Podróżowanie to zupełnie współczesna przyjemność!
— Pan to nazywa przyjemnością! Gnieść się, jak śledź w beczce, łykać kurz i dym, przepychać się, ganiać z wywieszonym ozorem, pamiętać o ba-