Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 211 —

— Chwilowo znalazłem się w przykrej sytuacji; zwymyślałem dzisiaj rano mojego hotelarza, no i musiałem się wyprowadzić! Był zrozpaczony, posyłał za mną faktorów, ale nie zrobię szelmie tego honoru i nie wrócę do niego. Jutro obejrzę się za mieszkaniem, a tymczasem…
— Ależ, proszę pana, zmieścimy się; powiem zaraz służącej, klucz pod słomianką! — Zapraszał go bardzo szczerze, bo jego obecność w mieszkaniu broniła przed natarczywością pani Zofji.
— Zapraszał mnie do siebie grubas z linji, ale nie znoszę jego konceptów i kuchni… cuchną kożuchem i partyzantką; więc tembardziej dziękuję panu za przyjacielską pomoc!
Ucałował go serdecznie, i skoro tylko wrócili na stację, poleciał śpiesznie do miasta.
Józio zaczął spacerować po peronie, zaglądał ze znajomymi do bufetu, rozmawiał z zawiadowcą, kłaniał się uroczyście paniom, które z powodu święta i pogody garnirowały okna stacji na każdy osobowy, mówił o czemś z Soczkiem, powracającym do domu na obiad, przyglądał się nadzwyczajnym kufrom, wyładowywanym z pośpiesznego, kilka razy chodził za stację, prawie już w pole i, ukryty za budką dróżnika, odczytywał list Buczka; powracał i znowu kręcił się po stacji, absolutnie nie wiedząc, co robi, o czem rozmawia i na co patrzy! Był tak opętany myślą wyjazdu, potężniejącą aż do kategorycznego nakazu, że poruszał się automatycznie, głuchy już i ślepy na wszystko, co