Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 209 —

jakby zapatrzony w słońce i opity ciepłem — tylko z mrocznych głębin płynęły jakieś szumy, surowy, wilgotny chłód i głuche dudnienia przelatujących pociągów.
— Dawno pan „wyprzągł?” — zagadnął Józio, podając mu papierosa.
— Pięć lat temu! Urządzili mnie, psiekrwie, urządzili! — machnął ręką i splunął.
Zamilkli, rozmarzało ich ciepło, że nieco sennie błądzili cichemi oczami po polach; stacji nie było już widać — utonęła w modrych falach — tylko miasto szarzało spiętrzonym zwałem dachów, wież i złocistych kopuł, a kilkanaście fabrycznych kominów wynosiło się, niby czarne, groźnie zaciśnięte pięści, ale wszystko razem ginęło w ogromie pól, rozlewających się dokoła, jak szaro-liljowe morze, przysłonięte złotawym pyłem światła i poznaczone kępami drzew i srebrzystemi taflami stawów.
— To to bydlę mnie zjadło! — wykrzyknął naraz Raciborski, wskazując na miasto.
— Bo ono wkońcu pożre wszystkich i wszystko.
Wiatr zawiewał przedziwnie pieszczotliwy, słońce spływało ulewą rozkosznego ciepła, jakiś ptak, uczepiony gałęzi, śpiewał nad nimi, jak oszalały, a z pól nieobjętych, z borów, ze zrudziałych płacht ozimin, z każdego krzaka, i z każdego zagona, i z każdego źdźbła zaczynała się podnosić słoneczna pieśń wiosny i przejmowała ich serca rozmarza-