Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 185 —

na ścianie, podarł ją w strzępy i skopał z nienawiścią, jakby najgorszego wroga…
Potem całe naręcze Baedeker’ów zwalił pod piec, poszarpał i cisnął w ogień.
Srożył się, jak burza, podniecał i z coraz większą nienawiścią rwał wszystko i niszczył. Ale kiedy przyszła kolej na albumy z widokami, zawahał się na mgnienie, i serce ścisnął straszny żal; przemógł się jednak i zaczął je tak samo drzeć i palić, tylko że już przez gęste łzy patrzał, jak płomienie ogarniały te lazurowe morza, jak ogniste fale pożerały jego wymarzone miasta, jak ginęły te wyśnione, dalekie lądy i te spowite serdeczną tęsknotą góry, jak obracały się w popiół i nicość, że chwilami wyrywał je z ognia, całował z uniesieniem, sycił po raz ostatni oczy i, modląc się do nich najcięższą z rezygnacyj, dawał nieubłaganie na zatratę.
— Nie będę przez was złodziejem, nie będę! — wołał z płaczem, waląc do pieca coraz to nowe góry książek, broszur, kart i rozkładów jazdy na wszystkie koleje świata.
I czuł, że po każdej kartce i po każdym zniszczonym widoku otwiera mu się niezagojona rana i spływa krwią serdeczną — że z każdym spalonym strzępem obumiera w nim jakaś cząstka jego duszy — że jest już, jak nagie, martwe drzewo, z którego burza odarła wszystkie zielone liście żywota; ale kiedy skończył, odetchnął z niezmierną ulgą, jakby po męczącym, długim śnie.