Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 263 —

— To wszystko kłamstwo! — myślał z goryczą. — Ale czy to możebne, żeby się wszyscy pozwalali oszukiwać? Czy to możebne?
Ale zamiast odpowiedzi, znalazł w sobie głęboką nienawiść do Paryża, zbudziła się nagle i gwałtownie rozsrożyła mu duszę.
— To przez ciebie, przez ciebie! — wybuchnął strasznym żalem, grożąc pięściami całemu miastu. — Zbogacone chamstwo! Złodzieje i oszuści! — syczał w dzikim paroksyzmie nienawiści. — Piekielna Sodoma! — pluł wzgardą na wszystkie swoje zawiedzione nadzieje. — Boże, jakże on kiedyś śnił czarownie o tem mieście, wyciągał do niego ręce, jakby do cudu, i modlił się tęsknotą, marzeniem i łzami.
— Ty podły złodzieju dusz! Zamtuzie świata, ścieku ohydy i zbrodni! — wołał teraz w szalonym gniewie i gdyby był mógł, podpaliłby go ze wszystkich rogów i zniszczył do ostatniego kamienia. Mścił się więc tylko, jak potrafił, zawiązywał bowiem rozmowy po kawiarniach i wygadywał na Paryż, co mu ślina przyniosła, i tak szydził gwarno, tak się natrząsał ze wszystkiego, że odsuwali się od niego, jakby od przykrego warjata.
Naturalnie, że już zaprzestał poszukiwań, włóczył się tylko po mieście bez myśli i celu, lub przesiadywał całe dnie w kawiarniach, apatycznie wpatrzony w przesuwające się tłumy.
Było mu bardzo źle, czuł się nieopowiedzianie nieszczęśliwym, ale nie wiedział, co zrobić ze sobą i nawet nie umiał o tem myśleć, a tylko w rzadkich