Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 256 —

o całym Paryżu! — krzyczał patetycznie, ale widząc drwiący uśmiech Józia, uderzył w inny ton.
— Ma pan rację, że to jest ściek wszelakiej hołoty! Ruja wszechświatowej kanalji! Co za ryje, co za mordy, co za zwyrodnienia!
— Nalewaj pan, szkoda czasu! — przerwał mu Józio.
— Ważkie słowa! Garson, jeszcze jedną butelkę! To rzeczywiście cała menażerja! Patrz pan na tych jasnych, którzy piją z Malajkami, to Skandynawi, zbrzydły im w ojczyźnie niesolone śledzie i teraz oblizują musztardę. A łajdaki, we dwóch mają aż cztery Malajki. A tamci w rogu, na lewo, to na pewno ludzie z nad Newy, czy Wołgi. Bawią się za głośno i za wiele ciśnie się do nich dziewczyn, musi to być jakaś padlina, dałbym głowę, że spuszczają kazionne pieniążki. Dużo już podobnych widziałem w Paryżu. Cóż pan chce, znudzi się wkońcu takiemu rozprawianie o „principjalnościach” i „monopolówka”, to przy sposobności chapnie, co się gdzie da, i jazda do Paryża! Zabawi się przez parę tygodni, naużywa i potem: albo kula w łeb albo w kajdanach powrót do niewdzięcznej ojczyzny i chociaż w katordze, a znowu będzie mógł sobie filozofować i pluć na zgniły zachód.
Roześmiał się wesoło, a Józio poruszył się, niemile dotknięty jego słowami, i rzucał trwożne spojrzenia na tamtych, bawiących się coraz głośniej, bo już brzęczały rozbijane kieliszki.