Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 255 —

skiej i straszliwie zadymionej, gdzie grała cygańska muzyka naprzemian z bandą włoskich mandolinistów i gdzie tłoczyły się w rozwrzeszczanej ciżbie wszystkie kolory skóry i wszystkie rasy ludzkie. Było tam niezmiernie ciasno, gorąco i duszno; pijacki wrzask wybuchał co chwila i co chwila jakieś kolorowe dziewczyny przewalały się w dzikim, wyuzdanym tańcu wśród niesłychanego zamętu i krzyków. Sala trzęsła się od tupotów i wycia murzynek. Orkiestry nie przestawały ani na chwilę: cygańskie skrzypki lały takie wściekłe, rozdygotane i porywające wary melodji, aż krew się burzyła, oczy zachodziły mgłami upojenia, prężyły się grzbiety i wszyscy naraz, jakby owładnięci szaleństwem, zaczynali śpiewać, krzyczeć i tańczyć. Niekiedy mandoliny zaskowyczały szarpiącemi tonami, niekiedy zrywała się jakaś dzika, pijacka piosenka i cała sala wtórowała nieprzytomnemi głosami.
— Cudownie! Niesłychanie! To Paryż! — dyszał rozentuzjazmowany Rożek i, gdy usiedli, a butelka stanęła przed nimi, zaczął pić kieliszek za kieliszkiem, dolewać Józiowi i wołać mu do ucha, wskazując na oszalałą salę.
— Patrz pan, wszystkie narody, wszystkie rasy i wszystkie stany!
— A razem jeneralny rynsztok! — odburknął ironicznie.
— Nie, tysiąc razy nie, to rezerwuar świata, to azylum jednego człowieczeństwa, to świątynia wolnych i niezależnych duchów! Mówię o Paryżu,