Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 210 —

jącym niepokojem i udręką niewypowiedzianie słodkiej tęsknicy.
Raciborski nie mógł już wysiedzieć, szarpał wąsy, prostował się, rozpinał bekieszę, oddychał pełną piersią, aż wreszcie zerwał się na nogi i zawołał:
— Chodźmy! Głupi czas. Już w kościach czuję tę wiosnę! Człowiekby gotów z radości, jak pierwsze lepsze cielę, zadrzeć ogona i lecieć w cały świat!
— To prawda! — szepnął Józio, goniąc oczami sznur gęsi, ledwie już dojrzanych na niebie.
— Polskie mazgajstwo… Kpię sobie z tego! — wykrzyknął drwiąco, ale zbyt pośpiesznie przecierał zaczerwienione oczy. — A skoro wygram proces, to, jak Pana Boga kocham, zaraz przeniosę się do Warszawy, i niech tam drzwi ścisną wszystkie wiosny! Nie głupim kisnąć w tej parszywej dziurze! Powiadał mi kiedyś dozorca, że i pan się wybiera na jakiś dłuższy wojaż?
— Ja? A tak, tak! Wyjadę z pewnością! — Tak mu się szarpnęło serce, że ledwie przemówił.
— Panu łatwo; cmoknie pan Zuga w brodę i forszus wyłoży na stół, kolej da bileciki, no i, hajda na bory i lasy! Czas mi już na obiad: trzecia. Ale, nie mógłby mnie pan przenocować?
— I owszem! Kanapa wprawdzie sfatygowana, bo jeszcze po moim dziadku senatorze, ale poskromiwszy zbyt wystające sprężyny, przespać się na niej można.