Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 242 —

w krytycznej chwili dla zgranych przyjaciół, gdy ci już rewolwery przykładają do skroni, zjawiają się z pugilaresem w ręku i mówią: Oto sto tysięcy franków, zapłać temu nędznikowi! — I odchodzą ze sceny, żegnani błogosławieństwem rodzin, ocalonych od hańby i łzami przecudnych Bert lub Maryj! A te majestatyczne margrabiny! te heroiny nieszczęsne i wyniosłe; te lwice półświata; te demony, siejące dokoła szały i zbrodnie; te występne, z niezatartem piętnem hańby na czole; te zdradzone i skazane na wieczny płacz i tęsknoty; a te córki, poświęcające się dla nikczemnych ojców, a te ciche anioły poddaszy, walczące z nędzą, chorobą i pokusami, — te cudne, święte, jasnowłose Iwony! Jakże je wszystkie wielbił i kochał w tej chwili, jakiemiż wdzięcznemi oczami obejmował ich twarze i postaci, snujące się dokoła! Niejedna z nich, dojrzawszy jego twarz piękną i rozpromienioną, patrzyła w niego kusząco, niejedna ogarniała go namiętnemi oczami, niejedna nawet wyraźnie dawała mu poznać, żeby poszedł za nią, ale on tego nie zauważył, bo wciąż odkrywał znajome postaci i niestrudzoną wyobraźnią zaludniał niemi bulwary i patrzał z rozkoszą, jak się snuli dokoła, tłoczyli się na trotuarach, jechali, zasiadali nawet przy jego stoliku. Cały ten świat, wysnuty z książek, zmartwychwstawał przed jego zgorączkowanemi oczami: starzy i młodzi, żebracy i książęta, słynni bogacze i jeszcze słynniejsi zbrodniarze, złota młodzież, przegrywająca w ciągu paru wierszy miljony, która wychodzi