— Panno Marychno, cztery mocne z kroplami!
— I cztery małe piwa na przekąskę! — dorzucił jakiś grubszy głos.
Marychna zakręciła się przy bufecie, a pompując piwo, patrzyła w Józia, wzdychając przytem tak głęboko, aż pełny gors podnosił się jej pod samą brodę i trzeszczały wszystkie szwy i guziki, a po twarzy, omączonej pudrem i pełnej sinych pryszczów, przelatywały rumieńce.
Poniosła za szafy napoje i prawie w tej chwili zawrzeszczała piskliwie.
— No, jak mamę kocham, tak poprzetrącam! ręce przy sobie.
Buchnęły drwiące śmiechy, ktoś się zaszamotał, przewróciło się krzesło i wybiegła rozczerwieniona i zasapana, przygładzając rozburzone włosy. Brzydka była i śmieszna, głowę miała podobną do wytresowanego pudla: złote, ogromne koła w uszach, twarz okrągła, zadarty nosek, ukarminowane wargi i małe, podczernione oczki. Usiadła na dawnem miejscu z takiem westchnieniem, że aż pękła jakaś haftka przy staniku.
— Jak mamę kocham, ale z pana ciężki frajer — ozwała się z przekąsem.
— Że zawsze ręce trzymam przy sobie, co? — Irytowały go już te przymówki.
— Także coś! — Obraziła się, lecz po chwili, obrzucając go melancholijnem spojrzeniem, zaszeptała gorąco: — Pan — to jak drewno… ludzie giną
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/010
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 10 —