— Panie Józefie, to okólnik dyrekcji! — ostrzegał, nieco zgorszony jego słowami.
— Właśnie dlatego taki głupi! Przecież cała dyrekcja — to patentowane osły!
Na szczęście, woźny przyniósł pocztę i położył ją przed zawiadowcą.
— Zagraniczne, to dla pana! — segregował, odsuwając sporą paczkę listów i gazet. — Ależ pan ma robotę — prowadzić taką rozległą korespondencję?…
— Jak się ma tylu znajomych po różnych kątach świata, to się musi, trudno!
— Niech pan żałuje wczorajszego preferka, dziekan wpadł na sześć rubli, panna Irena pytała się o pana, a pulardki były, że całować w kuperki! Jakże tam było u prezesów?
— Jak zwykle, dużo okolicy, dużo pięknych dam, i dużo wina! — kłamał bez zająknienia.
— Podobno z nimi krucho. Mówili mi Żydzi, że w mieście nie chcą im już kredytować, ale pan prezes robi wielką osobę, ludźmi pomiata i nadyma się, jak paw, aż którego dnia wezmą djabli całe jaśnie państwo i będzie trzeba wycierać różne przedpokoje i skamlać o posadkę, choćby na kolei! — mówił ze zjadliwą przyjemnością.
Józio, ledwie hamując rozdrażnienie, powiedział mu ściszonym głosem.
— Zły adres, panie naczelniku! Prezes mógłby zostać choćby nawet dyrektorem naszej drogi…
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/050
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 50 —