Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 207 —

ła go przeogromna cisza pól, słońce wisiało nad nim płomienną kulą, gdzieś w przestrzeniach śpiewał skowronek, szrony spływały z drzew srebrzystemi kaskadami, pachniało wiosną. Szedł coraz wolniej, rozkoszując się ciszą, ciepłem i rzeźwem, upajającem powietrzem. Budził się jakby po długiem odrętwieniu, wlokąc zdumionemi oczami po polach, które jeszcze leżały ciche, pławiące się leniwie w słońcu, w brózdach polśniewały wody, gdzie niegdzie błyszczał jeszcze płat przybrudzonego śniegu, lub stokrotki otwierały zróżowione rzęsy, gdzieś od wiosek leciały krzykliwe gęgoty i wrzaski dzieci, czasem wiatr musnął pieszczotliwie zielone pióra zbóż i sine gładzie wód pomarszczył, niekiedy wymijały go pociągi, przesuwające się z chrzęstem, jak węże, wśród suchych liści.
Cicha radość pierwszej wiosny przenikała świat, radość zmartwychpowstania, święty dreszcz budzącego się znów życia…
Józio naraz się obejrzał — stacja już tonęła w mgłach oddalenia, tylko skłębione dymy wspinały się nad nią, wyciągając ku słońcu rosochate, białawe gałęzie, a linją szedł w jego stronę jakiś człowiek. Przystanął zaciekawiony i wkrótce rozpoznał Raciborskiego; szlachcic rozpuścił na wiatr bekieszę, siwą czapę zasunął na tył głowy i, wymachując kijem, leciał, jakby go kto gonił.
Przywitali się w milczeniu i poszli razem. Raciborski był jakiś zły i chmurny.