Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 121 —

Nie przyznała się, że to całonocne wyglądanie na niego tak jej pogorszyło.
— Musisz się koniecznie leczyć. Dam ci bilet do naszego doktora.
— A niech mnie już raz cholera zatłucze! — wykrzyknęła namiętnie.
— Gdzie się wybierasz?
Podniósł na nią niewidzące oczy.
— A gdzie mnie oczy poniosą! Mało to na mnie czeka facetów…
Urwała, oczekując ze drżeniem, że może ją zatrzyma u siebie. Nie odezwał się jednak, myśląc z pewną ulgą o jej odjeździe, gdyż nudziła go i krępowała.
— Pojadę do swoich stałych gości. Dopiero po pierwszym, to jeszcze mają hopki. A nim obrobię wszystkie stacje do samej granicy, tylu przecież facetów… A niekażdy taki nieczuły, jak pan, niekażdy! — dokończyła już przez rzęsiste łzy i, wtuliwszy głowę w róg kanapy, wybuchnęła bolesnem łkaniem.
— Nie becz. Jeszcze kto wejdzie i powiedzą, że cię skrzywdziłem! — odezwał się ostro.
— Nie płaczę, tylko ścisnęło mnie coś pod piersiami — tłumaczyła się, śpiesznie wycierając oczy; i gdy otworzył kasę i zaczął sprzedawać bilety na pośpieszny, usiadła w kątku za kasą ogniotrwałą i wpatrywała się w niego z niewypowiedzianą czułością.