Człowiek zmienia skórę/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Człowiek zmienia skórę
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Antiqua“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BRUNO JASIEŃSKI
CZŁOWIEK ZMIENIA
SKÓRĘ
POWIEŚĆ






TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „MEWA“
WARSZAWA, ULICA SIENNA 41



ROZDZIAŁ PIERWSZY.


Pociąg wolno zatrzymał się przed peronem. Ze wszystkich jego stron popłynął natychmiast potok ludzi, prześcigających się nawzajem, i potoczył się ku wyjściu. Clarke przeczekał, dopóki nie spłynie pierwsza fala, wziął w każdą rękę po walizce i wyszedł na platformę.
Duży zegar wskazywał dziesiątą rano.
Znalazłszy się na stopniach dworca, postawił walizki, niezbyt przyjaźnie spojrzał na kręcącego się w pobliżu wyrostka, olśnionego jaskrawo-żółtym kolorem skóry walizkowej (w wagonie uprzedzali, że na dworcach bezlitośnie okradają prostodusznych cudzoziemców) — i odpiąwszy palto, wyjął portmonetkę. Na arkusiku papieru napisany był rosyjskiemi literami adres hotelu. Clarke, nie odchodząc na krok od walizek, gestem zawołał tragarza i wręczywszy mu kartkę, wskazał na jedyną taksówkę.
Nim jednak tragaż zdążył, bardziej szczęśliwi zawładnęli już taksówką i dopiero minutę później tragarz wrócił na stopniu dorożki, zaprzężonej w chudego, rudego konia, podobnego do skrzypiec. Woźnica położył walizy na koźle i śmignął konia. Skrzypce wydały dziwny basowy dźwięk, machnęły kościstym gryfem i pokłusowały wdół placu.
Clarke, rozsiadłszy się w wązkim ekwipażu, zdjął kepi, podstawiając ciepłemu wiatrowi rudawe włosy, przyprasowane gładko do czaszki. Niedawna złość roztopiła się, nie zostawiwszy śladu i Clarke z wesołą ciekawością przyglądać się począł swemu fantastycznemu ekwipażowi, placowi, perspektywie mostu i cieniowi kamiennej arki tryumfalnej. Na arce cztery dęba stające konie, zaprzężone w kolaskę, jakby mknęły z miasta, już-już gotowe spaść na gładki bulwar.
Dorożka przecięła niespiesznie cień arki i Clarke, obrzuciwszy spojrzeniem swego kłusaka oraz uroczyście wznoszący się tyłek woźnicy, pomyślał, że jego dorożka, zaprzężona w skrzypce, nie jest niczem innem, jak ową podniebną kolaską, spadłą w rzeczywistość. Zaśmiał się na cały głos ku niemałemu zdziwieniu woźnicy, zastygłego z podniesionym do góry batem.
Wjechali do miasta.
Po obu stronach bulwaru biegły domy. Chodniki zawalone były materjałami budowlanymi i ludzie snuli się po chodnikach i rusztowaniach, opryskani słońcem jak wapnem.
Po szynach, wijących się wzdłuż bulwaru, ze śpiewnym dzwonem przebiegały tramwaje i z platform wagonów zwieszali się, nie mogący się dostać do wnętrza pasażerowie.
Clarke odwrócił głowę. Obok niego zaturkotał wielki lśniący autobus i ciężko przysiadł o sto kroków, u skraju szerokiego skweru.
Pośrodku placu, przy dwuch olbrzymich deskach, czarnej i czerwonej, z niezrozumiałemi napisami i cyframi, stali tłumem ludzie. Czarna deska przypominała wielkie czarne deski przed giełdami, na których notuje się ostatni kurs akcyj. Ale cisnący się do niej ludzie w roboczem ubraniu nie byli zupełnie podobni do rozgorączkowanych giełdziarzy.
Jeszcze u siebie w Nowym Yorku, Clarke wiele słyszał i czytał o współzawodnictwach socjalistycznych, o czerwonej i czarnej desce, o fabrykach, należących do robotników. Lecz dopiero tutaj, przejeżdżając obok tych olbrzymich desek i pchających się ku nim ludzi, po raz pierwszy pomyślał, że cały ten olbrzymi kraj, przez który mknie od wczorajszego wieczoru, — przedstawia właściwie, jakby jedno ogromne towarzystwo akcyjne zamieszkujących go ludzi. Aby nie zostać zmiażdżonym, musi on za wszelką cenę wyprzedzić wszystkie inne państwa-towarzystwa akcyjne kilku potężnych businessmenów, które podzieliły między siebie świat i nie znoszą konkurencji. Na tych czarnych i czerwonych deskach notowane były akcje niebywałego na świecie przedsiębiorstwa. Każdy napis na czarnej desce oznaczał, że akcje tego kraju spadły o jeden punkt. I gdyby czarna deska zapełniła się po brzegi, — oznaczałoby to śmierć kraju, byłby to nekrolog, gdyby zaś zapełniona była czerwona — oznaczałoby to zwycięstwo. Clarke zrozumiał, z jakiem naprężeniem musi na te deski spoglądać szalony kraj, który uzbroił przeciwko sobie wszystkie akcyjne towarzystwa globu ziemskiego. Czuł się podnieconym poczuciem hazardu gigantycznego wyścigu. Miał ochotę zatrzymać dorożkę, by przejrzeć dzisiejszy kurs akcyj, woźnica jednak smagnął batem konia i minął skwer.
Naprzeciw, wzdłuż bulwaru, miarowo odbijając kroki, szedł oddział czerwonogwardzistów bez karabinów w jasnozielonych czapkach. Czerwonogwardziści śpiewali żwawą piosenkę z powtarzającym się refrenem.
Woźnica, siedzący niezmącony na koźle, odwrócił się nagle, wskazał batem na żołnierzy i powiedział Clarkowi w języku międzynarodowym:
— Gepeu!
Clarke z ciekawością spojrzał zukosa na maszerujący obok niego oddział.
W odległości jednego kroku szli czwórkami młodzi niebieskoocy chłopcy w zielonych czapkach, podobni zdaleka do maszerującego trawnika. Śpiewali zgodnie i gorliwie. Oddział przypominał poniekąd drużynę sportową, wracającą z udanego matchu.
Clarke odwrócił się, aby raz jeszcze spojrzeć jak będzie przechodzić oddział pod czerwonym łukiem. Pod wpływem przebiegającego mrozem po ciele międzynarodowego słowa „Gepeu“, pod wpływem wiosennego trawnika czapek i żwawej wojskowej piosenki, zrobiło mu się niezwykle wesoło.
Wjechali na plac, przecinany bulwarem. Bulwar leżał u stóp, jak dolar, — zielony i szeleszczący. Na postumencie z bronzu stał bronzowy kędzierzawy człowiek w staromodnym surducie i niezdecydowany patrzał na wznoszącą się naprzeciw cerkiew koloru poziomek ze śmietaną. Po gzymsie cerkwi, na wysokości pierwszego piętra, jechała niewielka karetka automobilowa z napędem automatycznym. Była to widocznie reklama sowieckiej firmy samochodowej. Clarkowi spodobała się reklama. Obliczył, na ile taniej wypadłoby Citroënʻowi, gdyby zamiast wypisywać żarówkami elektrycznemi swe nazwisko poprzez całą wysokość wieży Eiffla, — poprostu postawić swój samochód na szczycie Notre-Dame. Byłoby to znacznie efektowniejsze! I Clarke zaśmiał się już po raz trzeci.
Dorożka ponownie wjechała na bulwar, przecięty czerwonemi płótnami plakatów. Naprzeciw rozlegały się dźwięki dętej kapeli, minorowe, powolne, nie harmonizujące ani z wiosenną dziarskością dnia słonecznego, ani z troskliwym pośpiechem przechodniów. Wzdłuż trotuaru posuwał się czerwony katafalk, zaprzeżony parą koni. Na katafalku ustawiona była trumna jaskrawo-czerwonego koloru. Był to niechybnie pogrzeb, aczkolwiek czerwona skrzynia podobna była raczej do dużej zabawki, której wieko odskoczy naraz i pokaże brodacza na sprężynce.
Za trumną kroczyło jakichś piętnastu muzykantów, z wyglądu robotników. Muzykanci gryźli olbrzymie złote naustniki trąb i trąby huczały minorowemi dźwiękami marsza.
Za orkiestrą równemi czwórkami, jak na demonstracji szli robotnicy. Było ich wielu, utworzyli oni długi pochód. Jeden z robotników pierwszego szeregu niósł model żarówki elektrycznej dużych rozmiarów. Drugi — czerwoną deszczułkę z jakiemiś cyframi, których Clarke nie mógł rozeznać. Sądząc po czerwonej deszczułce z cyframi, można było się zorjentować, że grzebią robotnika, widocznie fabryki elektrotechnicznej, jednego z tych, których nazywają tu szturmowcami.
Zrównawszy się z robotnikiem, niosącym model żarówki, Clarke przypomniał sobie, że w tym kraju niema już na mogiłach krzyży i, niechybnie, robotnikowi temu, który dał swemu krajowi rekordową ilość żarówek, postawią zamiast pomnika model jego produkcji. Pomysł ten wydał się Clarkowi słusznym. Stawiają wszak na grobie strąconego lotnika skrzydła rozbitego jego samolotu. W kraju tym cmentarze winny wyglądać, jak warsztaty po ukończeniu dnia roboczego, z wywieszonemi na deszczułkach wskaźnikami współzawodnictwa.
Robotnicy przechodzili długą kolumną. Clarke zdziwił się, że zwykłego robotnika grzebią z takimi honorami, jak wybitnego dowódcę, za katafalkiem którego noszą adjutanci na poduszkach jego szablę i ordery, zdobyte w walkach. Lecz natychmiast sam sobie odpowiedział: kraj ten, dla którego słowo „nie zwyciężyć“ — to synonim słowa „umrzeć“, jest jednem nieograniczonem polem walki. Każdego, który wniósł choćby jedną kreseczkę na czerwoną deskę zwycięstwa, ma on prawo uważać za swego bohatera.
Clarke nie wierzył w socjalizm. Uważał on bogactwo za jedyny bodziec ludzkiej pomysłowości i energji. Był on jednak sportsmenem. Podobał mu się ten kraj, który wymyślił niebywały eksperyment i walczy o niego naprzekór całemu światu. Dlatego przyjechał tu pracować, brać udział w urzeczywistnieniu eksperymentu, w który nie wierzył. Pociągała go piękność niebywałego wyścigu jednego ze wszystkimi i w tych zawodach nie chciał on stanąć po stronie wszystkich.
(Tak myślał on, Clarke. Podobało mu się czuć się niezależnym, bez przesądów. Nie brał pod uwagę niektórych powszednich szczegółów, które, w miarę oddalenia od Ameryki, poczęły mu się wydawać drugorzędnemi. Takim szczegółem było to, że oto już cztery miesiące, jak stracił pracę i daremnie ofiarowywał swe usługi licznym firmom. W Ameryce panował kryzys. Pisano o tem we wszystkich gazetach. Pisali o tem mądrzy uczeni i filozofowie. Nie pisali oni o Jimmy Clarku, który nie może znaleźć zajęcia, pisali językiem naukowym, a to w języku nauki nazywało się nadprodukcją technicznej inteligencji. Pisali oni całe traktaty, jak można uniknąć tej i innych nadprodukcyj, albowiem istniały również i inne: nadprodukcja robotników, nadprodukcja towarów. Towary palono i topiono w morzu, — było to, naturalnie, nader proste rozwiązanie. Lecz robotników nie można ani spalić, ani utopić, —- było ich zadużo. Nie można ich było nawet eksportować. I uczeni nie widzieli wyjścia. Jimmy Clarke również go nie widział. Wiedział, że można się samemu utopić. Byłoby to, naturalnie, nader prostem rozwiązaniem. Ale Jimmy Clarke nie chciał siebie przyrównywać do towaru. Dlatego, przy pierwszej nadarzającej się sposobności, uznał on za bardziej wskazane wyeksportować siebie na drugą półkulę, do kraju, gdzie nie było nadprodukcji technicznej inteligencji, nadprodukcji robotników i nadprodukcji towarów i na który przez to gniewali się amerykańscy uczeni, filozofowie i pisma).
Dorożka wjechała na czworokątny plac. Nad niewielkim czerwonym domem, wysuwającym, jak pancernik, czarne lufy głośników, powiewał czerwony sztandar. Po drugiej stronie placu Clark zobaczył ciemnoszary trzypiętrowy sześcian, na którego szczycie widniało rosyjskiemi literami słowo „Lenin“, jedyne słowo rosyjskie, znajome Clarkowi z wyglądu. Geometryczny ten blok z wyrzniętem na nim słowem, jednakowo brzmiącem we wszystkich językach świata (na obu półkulach niema ludzkich ust, któreby choć raz w życiu nie wypowiedziały tego słowa), — było to bardziej majestatyczne niż wszystkie posągi i pomniki z marmuru i metalu.
W pamięci Clarka wyrył się szary dom z wielkim geograficznym globusem nad wejściem. Przemknęła mu myśl, że dla większości mieszkańców świata ta szósta część globu ziemskiego pozostaje tak samo niezbadaną, jak lewa półkula księżyca: mało jest prawdopodobnem, aby o tej stronie księżyca pisano więcej fantastycznych bredni.
Przecinali szeroki bulwar. Oczom Clarka ukazała się ściana Kremlu i ostre wzniesienie, prowadzące na niezmierzony plac, z którym tylko plac Zgody mógłby konkurować. Plac urywał się na horyzoncie, jak długi uroczysty stół prezydjalny, wznoszącym się na końcu samotnym pięciopłomiennym kandelabrem Wasyla Błogosławionego. Clarke poznał go z reprodukcji.
Dorożka zakręciła nagle i za rogiem zatrzymała się. Stanęli przed hotelem.
W Moskwie Clarke niedługo się zatrzymał. W hotelu zastał Barkera oraz jeszcze jednego inżyniera. Obaj czekali na niego, aby razem polecieć jutrzejszym samolotem.
Barkera Clarke znał jeszcze z Ameryki. Pracowali razem w Kalifornji, gdzie Barker kierował układaniem gudronowej szosy. Barker słynął jako zawzięty leniuch. Uważał, że ludzie wogóle daremnie włóczą się nazbyt wiele po świecie, zamiast siedzieć w domu; budować dla nich drogi — to znaczy przyuczać ich do włóczęgostwa.
Clarke nie lubił Barkera. Podczas pracy w Kalifornji wyniknął między nimi konflikt. Barker zmienił nierentowny zawód i specjalizował się w dziedzinie ekskawatorów[1]. Do Z. S. R. R. przyjechał w charakterze przedstawiciela firmy Bewsirus, która podjęła się dostawy partji ekskawatorów dla jednego ze środkowo azjatyckich przedsiębiorstw. Clarke zdziwił się — dokąd też zajechał ten wygodniś, przypomniał sobie jednak po chwili kryzys i więcej się nie dziwił.
Drugi inżynier nazywał się Murri. Włosy miał szare, jakby na nich osiadł dym tytoniowy, wolno płynący z fajki. Murri wydawał się milczącym, rzeczowym i odrazu Clarkowi się spodobał.
Kraj, dokąd jechali, nazywał się Tad-ży-ki-stan i oddalony był od Moskwy o pięć tysięcy kilometrów. Clarke nigdy nie słyszał o tym kraju, wiedział tylko, że musieli jechać do Azji. Kraj ten, jak wyjaśnił Murri, leżał na granicy Afganistanu i Indji, na dachu świata i stanowił jedną z narodowych republik, wchodzących w skład Związku Sowieckiego.
Barker dorzucił, że w kraju tym wogóle niema żadnych dróg i jeździ się na osłach lub samolotami. Że są tam tylko góry i dżungle, gdzie żyją tygrysy i bandyci, których dla egzotyki nazywają basmaczami. Że basmacze polują specjalnie na europejczyków i zabijają ich przeciętnie po dwadzieścia sztuk dziennie. Że kobiety chodzą tam zawoalowane i odsłaniać ich nie wolno, jeżeli nie chcesz dostać nożem między żebra od byle jakiego wyznawcy Koranu. Że dla szanującego się amerykanina niema nawet, jak w Turcji, ani kawy, ani domów publicznych, niema nic oprócz 80 stopniowych upałów, przy których whisky poczyna kipieć w butelce, i malarycznych komarów specjalnego gatunku, wynalezionych przez włoskiego lekarza Popatacci. I wogóle, djabli ich wiedzą, po co potrzebna im tam była bawełna, kiedy mogą ją zakupywać w Ameryce.
W dzień spacerował Clarke z Murrim po mieście, zaszedł do jednego z narkomatów[2] i wieczorem wrócił do hotelu głody i zmęczony. W hotelu powiedzieli, że auto z lotniska przyjedzie po nich o trzeciej w nocy.
Berker zdecydował, że spać już nie warto i zaproponował zejść do restauracji, zjeść kolację, potańczyć i posłuchać muzyki. Przebrali się i zeszli nadół.
W dużej sali restauracyjnej przy białych sześcianach stolików, siedziało dużo ludzi: mężczyźni w czarnych garniturach i kobiety w wieczorowych toaletach. Mówiono przeważnie po niemiecku, tu i owdzie słychać było mowę angielską. Kobiety miały rybie oczy. Otwierały, jak ryby, usta, wypuszczając dym papierosów a dym pierścieniami podnosił się do sufitu.
Orkiestra grała tango. Pośrodku sali, między stolikami, bujało się kilka par. Barker zamówił wino i poszedł tańczyć.
Clarkowi wydała się ta sala i publiczność dziwnie rażąca na tle tego miasta i zapytał Murriego, czy wszystkie restauracje tutejsze tak wyglądają.
Murri roześmiał się i powiedział, że jest to restauracja dla cudzoziemców. Miejscowi mieszkańcy nie zaglądają tu prawie, — mają oni swe fabryki-kuchnie, swe stołownie i swe kluby. Restauracja ta została urządzona dla cudzoziemskich specjalistów i turystów, którzy są tu potrzebni (jedni wwożą swą wiedzę techniczną, inni — walutę obcą). Dlatego traktuje się ich uprzedzająco grzecznie, jednak z ledwie widoczną pogardą, — w przybliżeniu tak, jak amerykańscy przedsiębiorcy Kafrów, przywiezionych do nowojorskiego ogrodu zoologicznego i nieprzyzwyczajonych do kamiennych pudeł mieszkalnych: aby nie uciekli, buduje się im na wolnem powietrzu, w ogrodzie, specjalne namioty, jak w ojczyźnie, w Afryce.
Clarke zauważył, że porównanie nie jest zupełnie trafne: Kafrów zmusza się, by mieszkali w namiotach słomianych, — czy chcą czy nie chcą, — nie dlatego, że nie mogą przywyknąć do mieszkań amerykańskich, a dlatego, że publiczność za tę egzotykę płaci.
Murri z tem się zgodził, dodał jednak, że są i tacy, którzy wolą mieszkać w namiocie.
— Otóż właśnie, restauracja ta jest naszym namiotem, zbudowanym dla nas, jako przybyłych z burżuazyjnego klimatu i nie pragnących przyzwyczaić się do miejscowego. Zarezerwowali dla nas sto metrów kwadratowych posadzki i sto metrów sześciennych przetangowanego, alkoholowego powietrza i powiedzieli: „Oto wasz rodzimy grunt i europejski klimat, jeżeli bez niego obejść się nie możecie. Oddychajcie nim wieczorami dowoli, jeśli za to będziecie lepiej pracować, a za walutę waszą kupimy kilka maszyn“. W ten sposób więc, żyjemy w tym hotelu, jakby pod szklanym kloszem, chronieni od nagłych przemian miejscowego klimatu. Należy dodać: tutejsi ludzie są natyle taktowni, że nie przychodzą patrzeć na nas i na nasz namiot.
Clarke rzucił wzrokiem na tańczące pary. Wydało mu się dziwnem to, co mówił Murri i ze zdziwieniem zapytał, czy nie próbuje się tutaj prowadzić propagandy wśród cudzoziemskich specjalistów. Mówią wszak w New Yorku, że wielu z amerykan zostaje w Z. S. R. R. a nawet wstępuje do partji.
— Propagandy? — powiedział Murri, nie wyjmując z ust fajki. — Nie, bardzo umiarkowanie. Pokazują wszystko, co pan zechce, oprowadzają po fabrykach, klubach. Jeżeli się pan zainteresuje, pomagają chętnie zaznajomić się z daną sprawą. Może pan wejść, gdzie się panu podoba, — wszędzie wejście otwarte. W tem, zdaje się, zawarta jest cała propaganda. Robotnicy szybko wchodzą w tryb tutejszego życia: przyzwyczają się i czują się, jak u siebie w domu. Nawet majstrowie... Rozmawiałem z wieloma tutaj, — nie myślą wcale wracać. Cóż pan chce — to kraj robotników. My — z innego ciasta. Reprezentanci wrogiej klasy, jak tu się mówi. Trzeba długo żyć i pracować, aby uzyskać prawo do życia prywatnego. Ale oceniać i opłacać pracę umieją i człowiek wiedzy cieszy się u nich dużym szacunkiem.
Muzyka przestała grać. Zjawił się Barker i z miejsca oświadczył, że okrągła blondynka zaproponowała mu, by odprowadził ją do domu, — niechybnie cośby wyszło, gdyby nie ten przeklęty Tadżykistan, dokąd ich djabli niosą.
Murri cicho śmiał się w fajkę. Clark uczuł nagle wstręt do zadowolonej twarzy Barkera, do jego głosu i całej tej sali. Wstał, oświadczył, że pójdzie się wyspać i szybko opuścił restaurację.
W pokoju było nieprzytulnie i duszno, wiało nudą hotelową i Clarke wyszedł na balkon. Naprzeciwko wznosił się trzypiętrowy budynek z palonej cegły, z półokrągłemi otworami okien, z którego szły światła reflektorów. Na fasadzie nad wejściem widniał napis. „Rewolucja — to wicher, odrzucający wtył wszystkich, co jej się przeciwstawiają“. Napis ten przetłomaczył Clarkowi Murri tego rana, gdy wyszli na spacer. Naprawo, przy wzniesieniu, prowadzącem na olbrzymi plac, wznosił się dziwaczny gmach, podobny do średniowiecznego zamku z dwiema ostro zakończonemi wieżami. Zamek zagradzał sobą napierający na niego zgóry olbrzymi plac. Samego placu nie było widać, jaśniało stamtąd białe polarne światło reflektorów.
Nadole, w restauracji muzyka grała tango, tęsknie miauczyło banjo...
Clarke zamknął drzwi balkonu.
— Afrykański namiot u podnóża lodowca — pomyślał głośno i szybko rozebrawszy się, wsunął się głową w nakrochmalone prześcieradła.
Gdy go obudzili, na dworze panował jeszcze ten sam mrok, co poprzednio. Barker i Murri, ubrani do podróży, kończyli układanie rzeczy do waliz. Clarka bolała głowa, wobec czego oblał ją dzbanem zimnej wody, szybko się ubrał i zeszedł nadół.
U przedsionka czekał autobus z portu lotniczego, który uwiózł ich wzdłuż znajomego już bulwaru. Na skrzyżowaniach prawie pustych ulic samotni milicjanci w zielonych hełmach widocznie postawieni byli tu na noc, aby wskazywać drogę.
Podczas, gdy w kancelarji aerostacji ważono walizki i pasażerów, wyjaśniło się, że do Taszkientu leci ich czworo: czwarty pasażer był rosjaninem nader rozmownym o jasnych wąsach.
Dowiedziawszy się, że jego towarzysze podróży są cudzoziemcami i inżynierami, rosjanin wszelkiemi sposobami usiłował wyrazić im swą życzliwość. Poprowadził ich natychmiast w stronę wielkich trójmotorowych samolotów, uszeregowanych rzędem na skraju olbrzymiego pola. Objaśniał im coś po rosyjsku, wstawiając do każdego zdania jedno niemieckie słowo, które ze szczególnym uporem powtarzał kilka razy.
Barker nabrał przekonania, że jest to przedstawiciel firmy lotniczej, który wziął ich za przemysłowców cudzoziemskich i namawia do kupienia u niego aeroplanu.
Dla Clarka było jasnem, że Barker prawi głupstwa, nie chciał jednak mieszać się do pogawędki. Doświadczenia jego podróży od Niegorełoje do Moskwy już go pouczyły, że rosjanin zoczywszy cudzoziemca, nawet gdyby nie znał jego języka, bezwarunkowo zechce mu pokazać zdobycze swego kraju. Ten, niechybnie, starał się im wyjaśnić, jakich samolotów nauczył się budować jego kraj.
Nadszedł człowiek z chorągiewką i poprowadził za sobą pasażerów. Jednomotorowy aeroplan czekał, gotowy do lotu. Był to także samolot konstrukcji sowieckiej.
Barker zrzędził, wyrażając swe niedowierzanie sowieckim maszynom i żałował, że nie pojechali pociągiem. Śmigło opisało koło i zamieniło się w huczący dysk.
Po usadowieniu się w kabinie, człowiek na dole machnął chorągiewką i samolot lekkim wstrząsem ruszył w kierunku startu. Barker mruknął, że aczkolwiek nie jest nawet wierzącym, nie zaszkodzi się przeżegnać: na tych rosyjskich maszynach nigdy nie należy...
Samolot począł ostro wznosić się ku górze i wnet miasto wdole zakołysało się. Maszyna kierowała się na południo-wschód. Rosjanin krzyczał coś Clarkowi do ucha, wskazując palcem w okno, lecz słowa jego, nie dochodząc Clarka uszu, tonęły w szumie motoru.
Miasto pełzło powoli wtył. Clarke wyraźnie odróżniał kawałki pasiastego szewiotu ogrodów, zieloną gabardinę zbóż. Im dalej od Moskwy, tem działki ziemi stawały się coraz większe. Rosjanin nieustannie coś krzyczał, wskazując palcem w okno. Clarke złowił słowo „kołchoz“. Uważnie spojrzał przez okno i nic nie zobaczywszy, wywnioskował, że prawdopodobnie te wielkie działki ziemi są właśnie kołchozami.
Krajobraz stawał się monotonnym. Murri rozłożył sobie gazetę i pogrążył się w czytanie. Clarke zamierzał już uczynić to samo, gdy naraz ziemia pod nimi zadygotała, jak rozfalowane morze. W kilka chwil później aeroplan skacząc, toczył się po równej łące i zatrzymał się w pobliżu niepozornej drewnianej budki.
Był to Riazań. Właściwie Riazania nie było, nie był on widoczny. Była duża zielona łąka. Na skraju łąki, u budki stał samotny czerwonogwardzista, oparłszy się o karabin.
Clarke z Murrim wyszli na zieloną łąkę. Chciało im się palić. Dwoje ludzi napełniało samolot benzyną z wiader. Maszyna, nasycona benzyną zawarczała, gotując się do odlotu. Clarke i Murri pośpieszyli zpowrotem.
W dwie godziny później, w dużym pokoju lotniska w Penzie, przy podłużnym stole chciwie spożywali jajka po wiedeńsku i wypalili na zapas po trzy papierosy. Barker, którego mdliło przez całą drogę, poczynając od Riazania, ponuro łykał herbatę. Na stopień samolotu wszedł, jak na krzesło elektryczne: ze stoickim spokojem. Gdy tylko wznieśli się w powietrze poczęło go znowu nudzić.
Wdole, długą wstęgą centymetra wiła się Wołga. Niezliczone dyski wody wydawały się zgóry wielkiemi guzikami z perłowej masy. Ten magazyn przyborów krawieckich ciągnął się do samej Samary.
W Samarze dowiedzieli się, że naskutek silnego wiatru przeciwnego samolot się spóźnił i nie zdąży już dolecieć do następnej stacji w Orenburgu. W Orenburgu zmierzch zapada o szóstej. Przenocują w Samarze — do nocnych lotów w tym roku linja nie jest jeszcze przystosowana. Dowiedzieli się, o tem, od szarookiego lotnika, mającego ich jutro zawieźć na drugiej maszynie. Lotnik mówił po angielsku.
Wzięli prysznic, zmienili kołnierzyki i zasiedli do kolacji. Przy końcu kolacji zjawił się szarooki lotnik.
Clarke i Murri zasypali go pytaniami.
Lotnik opowiedział, że przelecieli już przeszło jedną trzecią część drogi: od Moskwy do Taszkientu razem 3.500 kilometrów. Prace przy organizowaniu linji przeprowadzone były w ciągu sześciu miesięcy. Po krótkiej przerwie z przyjaznym uśmiechem dodał, że w Ameryce organizacja linji takiej długości ciągnie się trzy lata.
Clarke i Murri uśmiechnęli się.
Lotnik, przyjąwszy ich uśmiech jako wyraz niedowierzania, wymienił niezwłocznie amerykańską linję powietrzną, ścisłą długość w kilometrach, firmę lotniczej kompanji, nazwisko opracowywującego linję inżyniera i dokładne daty początku i ukończenia robót. Mówił o tem z uprzejmym, cokolwiek jakby poczuwającym się do winy uśmiechem, jakby tłomacząc się: „Rozumiem, — jest to nietakt ze strony sowieckich inżynierów i robotników, że zrobili oni to samo sześć razy szybciej, ale cóż robić, jeżeli to jednak tak jest!...“
Opowiedział, z tym samym uśmiechem, że z wiosną przyszłego roku linja będzie przystosowana już do nocnych lotów. Przelot dokonywany będzie wówczas bez przenocowania: Moskwa-Taszkient — osiemnaście godzin. Droga jest tem interesująca, że daje możność obejrzeć z lotu ptaka kartę wielkich prac dokonywanych dla zmiany koryta Wołgi. Co się tyczy pustyni, nad którą będą przelatywać jutro, to opracowywane są projekty jej zawodnienia, aczkolwiek nie są jeszcze zatwierdzone. A propos, czy słyszeli coś o autorze tych kolosalnych projektów?
Nie, nic nie słyszeli o nim.
Więc tak, autor ich, inżynier i niewątpliwie genialny inżynier, — opracował kilka swych projektów jeszcze przed rewolucją i w 1915 roku przedstawił je rządowi carskiemu. Projekty były ocenione jako wymysły obłąkanego, a ponieważ autor dobijał się ich urzeczywistnienia, posadzili go na wszelki wypadek do zakładu dla umysłowo chorych, gdzie zresztą niedługo go trzymali i wypuścili jako nieszkodliwego manjaka.
Przyszła następnie rewolucja, po niej wojna domowa, głód, zniszczenie. Inżynier kontynuował opracowywanie swych projektów: nawadniał pustynie, zmieniał kierunek rzek, osuszał morza, przerabiał klimat. Sowiecka władza w kleszczach blokady, ze sparaliżowanym transportem, walczyła o to, by obsiać chociażby część swoich ziem. Inżynier proponował nawodnić pod siew setki tysięcy hektarów bezwodnych pustyń.
Usiłowano wytłomaczyć inżynierowi nieaktualność jego prac, przełączyć go na rozwiązywanie bieżących palących zadań. Inżynier upierał się przy swoim. Wówczas, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie dostał pomieszania zmysłów, odesłano go do lecznicy psychjatrycznej. Lekarze wysłuchali gigantycznych projektów i doszli do przekonania, że inżynier cierpi na manję wielkich zamiarów, ale manja ta nie jest szkodliwą dla otoczenia.
Inżynier nie przestał pisać dokładnych memorjałów, w których wykładał istotę swych projektów. Z notatek tych uwydatniało się z wstrząsającą jasnością, że odwrócić tę czy inną rzekę ogonem do góry, nietylko jest możliwem, lecz całkowicie niezbędnem i wydawało się wogóle niezrozumiałem, dlaczego nie zrobiono tego do tej pory. Dokładne swe notatki inżynier powielał na hektografie i rozsyłał do wszystkich sowieckich instytucji.
Tak przeszedł okres destrukcji i Kraj Sowietów wszedł w okres rekonstrukcji. Piętnasty zjazd partji głosował za planem wielkich prac, za bezzwłocznem zbudowaniem fundamentów socjalizmu. Inżynier miał szczęście żyć w epoce wielkiego przesiedlenia narodów z kapitalizmu na socjalizm.
Wezwano inżyniera do Stalina. Inżynier, denerwując się, wyłożył swe nader proste, bardzo jasne projekty. Projekty włączone były do wykonania na drugą piatiletkę.
Inżynier wracał z Kremlu ze skroniami, huczącymi, jak radjoodbiornik. Po raz pierwszy zrozumiał: do tego, aby wykonać jego całkiem proste, zupełnie jasne projekty, potrzeba było nudnego grzechotu karabinów maszynowych, przeszkadzającego mu pracować po nocach, tych lat niedojadania w komórce, ogrzewanej krzesłami, tych piętnastu lat upartego naprężonego wysiłku całego kraju, w którym on nie brał żadnego udziału.
Oddano inżynierowi do dyspozycji obszerny budynek. Odkomenderowali asystentów, dali techników, kreślarzy, specjalistów z dziedziny hydrauliki. Puste sale budynku zapełniły się stołami kreślarskimi, kulomiotowym trzaskiem szturmowego plutonu maszynistek. Z budynku — wgórę, do państwowych organów i planowych wdół, ku spokojnie śpiącym w swych wiekowych korytach rzek, pobiegły druty przewodów.
W wielkiej sali, po posadzce, od dużej tablicy do stołu z rozwiniętemi na nim planami, w szarej roboczej kurtce, spaceruje inżynier, kreskami kredy na tablicy zmienia kierunek rzek, linjami kanałów przerzyna bezwodne pustynie, poruszeniem ręki rozprasza chmury i zmienia położenie ogromnych powietrznych mas. Bezsilny manjak w ramach kapitalizmu; bezowocny fantasta w oderwaniu od mas, robiących rewolucję; potężny zwycięzca przyrody od czasu, gdy stał się lewarem klasy, przerabiającej świat...
Tak mniej więcej mówił szarooki lotnik. Wreszcie zapytał:
— No, a jak tam u was, w Ameryce? Jak kryzys?
Chwilę wszyscy milczeli. Odpowiedział Barker:
— Macie tutaj wyolbrzymione wyobrażenie o amerykańskim kryzysie. Naturalnie, państwo nasze przechodzi w danym momencie pewne trudności, nikt temu nie zaprzecza. Ale Stany Zjednoczone — to nazbyt solidne i bogate przedsiębiorstwo i niema podstawy do obaw, że nie dadzą sobie rady z temi trudnościami w najkrótszym terminie. I wogóle daremnie raduje was ten „kryzys“. Kiedy w waszem państwie był chaos i ludność umierała z głodu, Stany Zjednoczone, zamiast tego, by złośliwie się cieszyć, pomagały waszym głodującym. Teraz, kiedy dzięki naszej pomocy pozbyliśmy się waszych trudności, — zapomniawszy o tem, cieszycie się złośliwie nad nami.
Lotnik wciąż jeszcze się uśmiechał.
— Zdaje mi się, że w obecnej chwili, troszeczkę wyolbrzymiacie, — powiedział wreszcie. — Jesteśmy bardzo wdzięczni panu Hooverowi i obywatelom amerykańskim za pomoc, okazaną przez nich naszym głodnym, rozmiary jednak tej pomocy były całkiem nieznaczne i prawdopodobnie sami nie wierzycie poważnie, żeśmy zlikwidowali głód tylko dzięki Ameryce. Obywatele naszego kraju pomagali zkolei, jak panom wiadomo, głodującym górnikom Anglji podczas ich strajku. Bezwątpienia jeśli wasi robotnicy i farmerzy znajdą się w podobnej sytuacji, robotnicy naszego kraju okażą im wielką pomoc. Czyż bezrobocie w Ameryce nie powiększyłoby się, gdyby przemysł poszczególnych waszych stanów nie pracował, wyłącznie prawie dla wypełnienia naszych obstalunków? Jak pan widzi, państwo nasze — ten jedyny znaczny odbiorca waszego ciężkiego przemysłu, płacący złotem, — ratuje dziesiątki i setki tysięcy amerykańskich robotników od bezrobocia. Czyż nie tak?
Clarkowi wydało się, że lotnik chce dodać: „A bezrobotni inżynierzy, przyjeżdżający do nas pracować?...“ Ale ten nic więcej nie dodał.
— Przyjechałem tutaj pracować według mej specjalności, a nie dyskutować o polityce, to się mnie nie tyczy, — oświadczył z irytacją Barker. — Myślę, że trzeba pójść już spać. Dobranoc, panowie.
Murri, słuchający z zainteresowaniem opowiadania lotnika, odezwał się z przekonaniem:
— Partja wiele traci, trzymając pana przy tej pracy. Jest pan doskonałym opowiadaczem i urodzonym agitatorem. Jest to niesprawiedliwe, by miał pan całe życie spędzać w powietrzu, gdzie jest pan skazany na przymusowe milczenie.
Lotnik stał się naraz poważny:
— Pan się myli. Przedewszystkiem, jestem bezpartyjny...
Murri i Clarke niedowierzająco spojrzeli na siebie.
— Pan nie wierzy? Co za sens miałoby, bym się ukrywał? Rozumiem, u was w Ameryce... Ale u nas partja, jak panu wiadomo, jest legalną. Upewniam pana, jestem bezpartyjny. I być może, sam przez to cierpię. Podczas wojny domowej do partji nie wstąpiłem, sam nie wiem dlaczego. Uważałem, że za władzę sowiecką można walczyć także i poza partją. A obecnie... wie pan, jak trudno wpuszczają do naszej partji inteligentów, nie mających przed rewolucją jakichkolwiek większych zasług. Ja zaś, no, jakież tam mogę mieć zasługi? Partja z tego powodu, że znajduję się poza jej szeregami, nic nie traci. Nie jestem mówcą, nie mam poważnego wykształcenia politycznego, przytem zaś zawód mój skazuje mnie, zupełnie zrozumiałe, na chroniczne oderwanie od mas. A zmieniać w moim wieku zawód jest zapóźno. Polatam sobie więc jeszcze dwa-trzy lata. Pewnego pięknego dnia komisja lekarska orzeknie, że jestem niezdolny... serce szybko się psuje... Zrobią mnie wtedy gdzieś naczelnikiem lotniska. Będzie dużo swobodnego czasu, wezmę się do nauki.
Kiedy budzono Clarka, było jeszcze prawie ciemno. Samolot warczał, gotując się do odlotu.
Murri, Barker i rosjanin stali już przy maszynie, zziębnięci, z podniesionymi kołnierzami płaszczy. Lotnik, podobny w swym kostjumie do nurka, zabiegał koło motoru.
Po chwili aeroplan leciał już nad śpiącym miastem. Na horyzoncie zapowiadał się zbliżający się świt. Jednostajny huk motoru kołysał do snu i Clarke nie zauważył sam, jak zdrzemnął się, oparłszy głowę o ścianę kabiny.
Gdy się obudził, był już dzień. Clarke spojrzał na swych towarzyszy. Murri, wcisnąwszy się w kąt, patrzał w zamyśleniu na niekończące się białe pola. Barker wymiotował, nachylony nad kubłem. Rosjanin spał mocnym snem, opuściwszy głowę na piersi.
Clarke ze zdziwieniem przekonał się, że altymetr na motorze wskazywał 1800 metrów. Spojrzał jeszcze raz przez okno. Lecieli nad ławą chmur.
Szczeliny między chmurami pozwalały dojrzeć zieloną skorupę ziemi. Clarke zobaczył wdole wązką linijkę rzeki, przyczajoną między plamami drzew.
Jakiś czas samolot latał nad jednostajną zieloną równiną, poczem powoli począł się opuszczać. Clarke poczuł, jak mu żołądek podsuwa się do gardła. Zaczęło go nudzić.
Zobaczył pod sobą miasto, rozpościerające się starannie, jak pasjans na obracającym się stoliku. Zakręciło mu się w głowie. Zdecydował więcej nie patrzeć i otworzył oczy dopiero wówczas, gdy aeroplan dotknął się ziemi.
Przez otwarte drzwi kabiny wtargnął świeży wiatr. Clarke ciężko zeskoczył na trawę. Przeszedł kilka kroków, rozstawiając szeroko nogi i ciężko siadł na ziemię.
Chwilę leżał, nie myśląc o niczem, dopóki go nie ocknął okrzyk Murri’ego. Clarkowi zrobiło się nieswojo: Murri i lotnik mogli pomyśleć, że go zamdliło. Przypomniał sobie współczujące docinki pod adresem Barkera. Za nic, nie chciał wydać się śmiesznym. Szybko wstał, zapalił papierosa i niedbale skierował się ku maszynie.
Murri i rosyjski towarzysz podróży zajadali się już z apetytem jajkami. Barkerowi współczująca gospodyni przyrządziła sałatkę z pomidora. Clarke chętniej obstalowałby sobie takąż sałatkę, poprosił jednak o jajka i połknął je z obrzydzeniem.
Nadszedł lotnik i zaproponował uprzejmie tampony z waty, nasyconej parafiną, chroniące uszy od szumu motoru. Poradził żartobliwie pasażerom, by się pożegnali z Europą, albowiem Orenburg jest ostatnią stacją w tej części świata. Za Orenburgiem zaczynała się Azja.
Za Orenburgiem zaczynała się Azja. Clarkowi, mimo jego bacznej uwagi, nie udało się zauważyć żadnej wyraźnej granicy, żadnego słupa pogranicznego, oddzielającego od siebie dwie części świata. Rozrzucone tylko po niezmierzonych równinach rzadkiemi kupkami czarne koła jurt i pierwsze wielbłądy, podobne do rosyjskich czajników, majestatycznie potrząsające wierzchołkami swych garbów, przekonały Clarka, że Europa została już za nimi.
Pejzaż i znużenie z poprzedniego etapu działały usypiająco. Clarke, idąc za przykładem rosjanina, chrapiącego od samego Orenburga, zasnął tym razem twardo i spał widocznie długo, gdyż obudził się świeży i dziarski.
Żółta równina wyglądała jeszcze bardziej pustą. Wdole niekończącym się wyginającym się kablem ciągnął się tor drogi żelaznej.
Ale oto znajoma kupa pudełek od zapałek — miasto, a za miastem — białe ratunkowe koło dla zabłąkanych samolotów — aerodrom.
W Aktiubińsku rosjanin zeszedł. Na lotnisku czekał na niego samochód. Żegnając się ze wszystkimi, ze szczególnem uznaniem ściskał rękę pilota, wsiadł do czekającego nań forda i odjechał, machając życzliwie czapką.
— Mówi, że w ciągu trzech miesięcy po raz pierwszy należycie się wyspał — wyjaśnił Clarkowi pilot.
— To czerwony dyrektor Aktiubstroja, wielkiej fabryki wznoszonej tutaj w stepie.
Clarke nie mógł zrozumieć, w jakim celu budowano na tej pustyni fabrykę i co ona będzie tu produkować. Pilot, do którego zwrócił się z tem pytaniem, zaznaczył, że pustynia jest dopiero przed nimi. Aktiubińsk — centrum jednego z najbardziej urodzajnych rejonów zbożowych Kazakstanu. Ziemia leżała tu nietknięta wiekami, a poczęto w niej dłubać — znaleziono pokłady fosforów, azbest, mikę, rudy miedzi, — wszystko, co pan chce...
Weszli do budynku lotniska, gdzie oczekiwał już nakryty stół. Siadło ich pięcioro. Piąty był cywilem, w średnim wieku, z roztwartym kołnierzem rosyjskiej koszuli. Twarz jego i szyja opalone były na bronzowo.
Pilot wziął z framugi okna kawałek wapniaka, rozbił, powąchał i podał Clarkowi. Z wapniaka unosił się cierpki zapach nafty. Pilot śmiejąc się zaczął coś mówić naczelnikowi lotniska. Clarke chwycił kilkakrotnie powtarzające się słowo „fakir“.


PRZERWA PIERWSZA.
O FAKIRACH.

Szerokim wylewem płynie step. Czarnemi meduzamni płyną po jej powierzchni samotne jurty.
Szeroką piaszczystą deltą rozłożyło się miasto Aktiubińsk. Piaszczystemi strumieniami płyną ulice w niskich glinianych brzegach. Wolno przepływają środkiem ulicy naładowane fury, zaprzężone w wielbłądy. Żwawo mkną po niej trzy rejonowe samochody. Szeroką deltą wychodzi miasto w step, w ciszę, w żółty miraż.
Przebiegli po stepie samotni kosmaci jeźdźcy, w spazmach wielkiego strachu zajechali przed swe auły. Zjawił się niewidziany nad stepem ptak. Cień jego olbrzymich skrzydeł pełza, zakrywając jeźdzca z koniem, a jego gardłowy klekot, przeganiając konie, dolatuje do oddalonych aułów.
Przyleciał ptak do miasta Aktiubińska. Trzy razy je obleciał dookoła i usiadł w stepie. I ujrzeli pastuchowie, zaczajeni w trawie, jak zeszedł z ptaka niewysoki człowiek, jak zabrał go samochód i zawiózł do miasta...
Lotnik cały dzień unosił się nad stepem. Za pół roku miała tędy przejść wielka linja powietrzna. Wślad za lotnikiem szli ludzie, aby ogolić w stepie okrągłe łysiny placów i lotnisk. Lotnik latał cały dzień i zmęczył się jak koń. Chciało mu się spać, a nie było gdzie przenocować. Wówczas do samolotu podjechał sekretarz rajkoma[3] i zabrał lotnika do siebie na noc.
Sekretarz był kawalerem. W domu jego wiało samotnością: i czajnik emaljowany i szklanki i zakurzone szyby okien patrzały niegościnnie, nietknięte ręką kobiecą. Sekretarz trzy lata bez przerwy przesiedział w stepie, zżółkł i porósł szczeciną. Przez całą drogę milczał i cichutko sobie pogwizdywał.
Przy kolacji sekretarz stał się nagle rozmownym i pilotowi zrobiło się przyjemnie, że trzeba siedzieć i słuchać, nie przerywać i nie mówić samemu: słowa, nagromadzone przez trzy lata, szły syczącą strugą, wypchnąwszy korek milczenia. Sekretarz opowiadał o swoim rejonie, mówił cyframi, a były to cyfry astronomiczne. Wynikało, że fosforytów jego rejonu starczy na cały Związek, że naftą można zalać cały świat.
Pilot w milczeniu oglądał pokój. Cały pokój zawalony był książkami — i wszystkie o nafcie. Skąd w pustyni nafta? Nie oszalał przypadkiem chłopak na bezludziu?
Nie wytrzymał lotnik i pyta:
— To pan czyta?
— Ja, — mówi sekretarz i patrzy na lotnika uparcie i surowo.
Lotnikowi pod wpływem tego spojrzenia mróz przeleciał po krzyżu.
— No i co, wszystko pan przeczytał? — mówi, aby przerwać nieprzyjemną ciszę.
— Tak, wszystko przeczytałem, lecz mi to mało pomaga.
I począł się sekretarz skarżyć: centrum mu nie pomaga, chce poszukiwania w jego rejonie przerwać, on zaś twierdzi uporczywie, że nafta jest.
Rozmawiali tak ze dwie godziny. Ze zmęczenia dwoi się lotnikowi w oczach. Sekretarz widocznie zauważył i tłomaczy się:
— Zamęczyłem pana zupełnie.... No, niech się pan kładzie...
I sam układa się w tymże pokoju do snu.
Położyli się. Lotnik począł już zasypiać, gdy nagle słyszy okrzyk sekretarza:
— Czy pan śpi?
Ten westchnął i mówi: — Nie.
Sam myśli sobie: „Widocznie nie sądzone mi jest spać, bardzo nerwowy musi być mój gospodarz“.
Sekretarz podniósł się nieco na pościeli, słychać — skrzypią deski.
— Przeklęci fakirzy nie dają mi spokoju — mówi.
— Fakirzy? Dlaczego fakirzy?
— Interesuję się ich wiedzą. Obserwowałem jednego w cyrku. Ciekawy typ. Kłuł się po całym ciele szpilkami, gwóźdź sobie wbił w dłoń, igłę sobie wetknął w język — i nic, rozumie pan, nic! Dlaczego to tak?
— Właściwie, — usiłował sennie wytłomaczyć lotnik, — sprawa jest zupełnie prosta: siła sugestji, powiadają. Zapewniają, że człowiek może się zmusić, by nie czuł żadnego ukłucia. Najstraszniejsze wszak zwykle, to widok krwi, który wzmaga uczucie bólu. Cała wszak sztuka fakirów polega na tem, że zgóry wiedzą, gdzie i jak kłuć, aby krew nie występowała.
Słyszy, sąsiad szuka coś po framudze okna.
— Ma pan, — mówi, wyciągając coś w ciemności.
— Co?
— Ma pan szydło. Niech pan spróbuje ukłuć się, albo też, lepiej, ja pana ukłuję, zobaczymy — wystąpi czy nie.
Lotnik również uniósł się na posłaniu.
— Zlituj się pan, nim się kłuje, należy wiedzieć gdzie, — nie jestem wszak fakirem.
Wyjął zapałki i zapalił, chociaż nie miał ochoty do palenia.
I do rana nie spał. Słyszy: sąsiad również nie śpi, przewraca się. Djabeł go wie, co mu jeszcze do głowy przyjdzie.
Rankiem sekretarz osobiście odwiózł lotnika na pole. Żegna się, potrząsa mu rękę:
— W Moskwie bezwarunkowo pana odszukam. Po zasiewach natychmiast przyjadę.
Poleciał lotnik swoją drogą i zapomniał o Aktiubinsku, o fakirach i o sekretarzu.
Pół roku później, nową linją z Moskwy do Taszkientu wyleciał pierwszy aeroplan pasażerski. Prowadził samolot ten sam pilot: step znał na pamięć, nie zabłądzi w drodze. Gdy aparat opuścił się w Aktiubinsku, przypomniał sobie pilot pierwszą swą znajomość z temi krajami. Przy obiedzie rozgadał się z naczelnikiem lotniska. Tak i siak, co tam słychać w rejonie.
— Wie pan, — mówi naczelnik, — znaleźli u nas tej wiosny naftę. Olbrzymie bogactwa!
— Nie może być!
— Słowo honoru!
Akurat musiał lotnik przenocować w Aktiubińsku. Dowiedział się, że sekretarz rajkomu jest ten sam. Wziął konia i pojechał do niego do miasta, prosto do mieszkania.
Zobaczył go sekretarz, potrząsa rękę, krzyczy:
— Jest nafta!
— Niech pan opowiada, mówi lotnik, — do rzeczy, co i jak.
Opowiada:
Pojechał on wówczas po zasiewach do Moskwy. Zpoczątku go tam słuchać nie chcieli. I tak naskutek jego nalegań trzy razy już przyjeżdżali do Aktiubińska inżynierowie przeprowadzać poszukiwania, szukali, wiercili i nic nie znaleźli. Mówią mu w centrum: „Przyśniła się panu nafta i rozpyla pan tylko państwowe pieniądze na niepotrzebne poszukiwania. Z równym skutkiem może pan dziurkę dłubać na biegunie Północnym. Grosza więcej nie damy“.
I odszedł z niczem. Ale nie ustąpił. Dwa tygodnie sterczał w Moskwie, do samego prezesa WSNH[4] dostał się.
— Nafta jest i już! Zróbcie ostatnią próbę: dajcie mi dwuch inżynierów — nafciarzy według mego wyboru, a udowodnię wam, że nafta będzie.
Odesłaliby go prawdopodobnie z niczem, ale w sprawę tę wmieszał się czerwony dyrektor Aktiubstroja. Akurat wyznaczyli go wtedy na budowę. Ten zainteresował się, poparł gdzie należy. Koniec końców udzielili swej zgody.
Wybrał sekretarz jednego inżyniera — nafciarza rosjanina i pewnego studenta Akademji Górniczej — kozaka. Przywiózł ich ze sobą do Aktiubinska.
Posiedzieli chłopcy na miejscu, obliczyli, wymierzyli, poczęli wiercić. Nafta trysnęła fontanną.
Okazało się, że poprzedni inżynierowie byli szkodnikami, wszyscy do jednej szajki należeli. Umówili się: wiercić tam, gdzie nafty nie mogło być.
— Pamięta pan, — mówi lotnik, — pytał mnie pan wtedy w nocy o fakirach? Wziąłem pana wtedy za obłąkanego i bałem się z panem w jednym pokoju spać.
Roześmiał się sekretarz:
— Ale tyś mi, bracie, tej nocy cały sekret odkryć pomógł. Wiedzą, powiadasz zgóry, gdzie i jak należy kłuć, aby nie wystąpiła krew. Tu mi zajaśniało. Już i przedtem domyślałem się, że sprawa jest niejasna, pewności jednak nie miałem. A tyś mnie tej nocy zupełnie przekonał...


ROZDZIAŁ PIERWSZY. (Ciąg dalszy).

Sadowiąc się w kabinie, amerykanie zauważyli, że miejsce rosjanina, który zeszedł w Aktiubińsku, zajął cywil w rosyjskiej koszuli z otwartym kołnierzem.
Pilot zapytał ich, czy nie chcieliby przejechać się „powietrznym samochodem“. Wszyscy się zgodzili, aczkolwiek nikt nie wiedział, co to właściwie jest.
Samolot wzniósł się w powietrze i jakiś czas leciał na zwykłej wysokości, poczem zaczął się szybko zniżać. Clarke pomyślał, że motor się zepsuł i będą zmuszeni wysiąść w stepie. Samolot dotykał prawie ziemi, lecz nie lądował. Aparat leciał nad stepem. Zrzadka spotykane grupy wielbłądów rzucały się w przerażeniu wskok, ogłuszone hukiem motoru. Pastuch w futrzanej, ostro zakończonej czapie na widok lecącego nad ziemią aparatu w panice począł uciekać, prześladowany olbrzymim cieniem ścigającej go maszyny i naraz, czując ją nad sobą, wyciągnął się plackiem na ziemi.
Teraz dopiero Clarke zrozumiał, dlaczego lotnik nazywał ten lot powietrznym samochodem.
Z rozpędem nalecieli na maleńkie miasteczko. W miasteczku był zjazd. Na placu stały fury, zaprzężone w wielbłądy i cisnął się tłum ludzi w śpiczastych czapkach. Na widok nadciągającego samolotu wielbłądy pomknęły z furami w step, pieniąc się w szaleństwie. Strach w mgnieniu oka zmiótł tłum z placu.
Znowu mignął step i miasto zniknęło w zielonej oddali.
Po upływie dwuch godzin szalonej jazdy opuścili się na biały krąg lotniska. Tutaj mieli przenocować. Przyszedł lotnik. Wysłuchawszy entuzjastycznych okrzyków Clarka i Murri’ego, zaznaczył żartobliwie, że według prawa należy go oddać pod sąd za niestosowanie się do regulaminu lotu.
Za Czełkarem ciągnąć się poczęło martwe trzęsawisko piasków, z wznoszącemi się tu i owdzie małemi pagórkami. Były to piaski lotne — barchany, które zasypują całe karawany i osiedla. Gdy nadlatuje huragan, piaski te momentalnie wznoszą się do góry i lecą przed siebie, jak stado oszalałych baranów.
Godzinę później samolot unosił się nad nieruchomą gładką posadzką z niebieskiej majoliki. Było to morze Aralskie. Morze w swej martwocie wydawało się nienaturalnem. Woda rozciągała się ku południowi do samego widnokręgu, niebieska i nienaturalna.
Znowu białe piaski, niezmierzone i nudne, jak opera. W korek pustyni, zamykający całą Azję, wświdrowała się kręta Syr - Darja.
Przeleciawszy jeszcze dwa etapy, aparat około południa począł przybliżać się do celu. Zieloną wyspą śród żółtego oceanu pustyni wychyliła się na widnokręgu taszkentska oaza. Oko, znużone jednostajnym żółtym kolorem, zapamiętało zielone kwadraty ogrodów, obrębione obwódką aryków, jak powtarzający się wzór wspaniałego wschodniego chałatu. Clarke odłożył książkę i z ulgą spoglądał w okno.
W kancelarji aeroportu oczekiwał na amerykanów pracownik tadżyckiego urzędu gminnego, mówiący jako tako po angielsku. Otwarty automobil wiózł ich wzdłuż szerokich alei, wybrukowanych kurzem i obwiedzionych szpalerami topól, podobnych do cyprysów. U podnóża topól po obu stronach alei szemrzały wesoło aryki.[5] Natrętne szpalery zieleni, rosnące na każdej ulicy i aryki nieodłącznie biegnące po obydwu stronach samochodu, przypominały, że całe to miasto zbudowane na piasku, wywalczone zostało u pustyni rękami wielu pokoleń. Kurz ciągnął się długą wstęgą za napotykanymi samochodami, wiozącymi śniadych azjatów z tekami, wypchanemi jak walizki.
Wolno wlokąca się arba, na której drzemał woźnica w barwnym chałacie, ogromnemi swemi kołami wzbijała kłęby kurzu.
Na skrzyżowaniu droga była zatamowana. Po ulicy wolno sunęła karawana naładowanych wielbłądów.
Potem, za barjerą topól, ciągnęły się domy ze szkła i betonu, podobne do oranżeryj. Za szklanemi ścianami zamiast palm zieleniły się zwisające z sufitu klosze lamp i kołysały się różnokolorowe kwiaty na wzorzystych tiubetejkach[6] ludzi, nachylonych nad stołami.
Clarke pomyślał, że w tych oranżeryjnych instytucjach z niezrozumiałemi nazwami, jak szyfr: KP (b), Uz, OGPU, — kierujących potokiem wielbłądzich karawan, aryków i stad, za biurkami z rozpostartymi na nich mapami opracowywuje się plany strategiczne generalnej ofenzywy na pustynię.
Domy urywały się i zjawiały się znowu. Wiele nie wyzwoliło się jeszcze z więzów drewnianych rusztowań. Przewidywane było długie oblężenie i główna kwatera utwierdzała się i wzmacniała na wywalczonych pozycjach według wszelkich prawideł wojny oblężniczej.
Wieczorem, po odpoczynku w hotelu, zapobiegliwy urzędnik zawiózł amerykanów obejrzeć miasto. Samochód robił pętle po zaułkach, śród glinianych domów-szuflad bez okien (okna wychodziły na podwórza).
Właściwie, nie było to miasto, — była to raczej makieta miasta, wylepiona z gliny przez pracowitych pradziadów architektów. Patrząc na nie, stawało się jasnem, dlaczego właśnie azjaci, nie znający bardziej trwałego materjału, niż glina, wymyślali legendę o bogu, który z gliny ulepił człowieka.

O świcie zajechała maszyna z portu lotniczego. W maleńkiej kancelarji amerykanie zastali już rosjanina, ich towarzysza podróży z Aktiubińska.
Przyszedł nowy pilot, zajrzał do dziennika pokładowego i nawiązał jakiś spór z naczelnikiem. Zwrócił się potem do pasażerów, wskazując na rosjanina, Murri’ego i Clarka i gestem polecił im iść za sobą. Wszyscy czterej podnieśli się. Pilot wskazał Barkerowi krzesło, dając do zrozumienia, że musi się zostać i pokazał trzy palce. Clarke zrozumiał, że może ich lecieć tylko troje.
Urzędnik tadżycki nie przyjechał, a nikt z obecnych rosjan nie mówił po angielsku.
Barker także zrozumiał polecenie pilota i zaczerwieniwszy się z oburzenia, gestukulacją dał naczelnikowi pojąć, że nie myśli się zostać.
Wyczerpawszy cały zapas środków mimicznych, rzucił się na Clarka i Murri’ego i oświadczył, że on sam jeden tutaj nie zostanie. Jeżeli oni nie mogą lecieć razem, to powinni na znak protestu zrezygnować wszyscy trzej z lotu i nauczyć tę bandę za ich dzikie porządki, możliwe tylko w tym wschodnim kraju. Uparcie wtykał pod nos zakłopotanemu naczelnikowi swój bilet pasażerski, i wskazując na rosjanina, krzyczał po angielsku, że jeżeli ktoś z nich musi się zostać, to niech zostanie ta świnia, a rozłączać ich, komisję amerykańskich specjalistów, nikt nie ma prawa.
Pilot z wyraźnem zainteresowaniem patrzał prosto w usta Barkerowi, a spocony naczelnik nie przestawał uprzejmie rozkładać rąk.
Wówczas, nieoczekiwanie dla wszystkich, milczący dotąd rosjanin odezwał się w poprawnej angielszczyźnie:
— Proszę pana, niech się pan nie denerwuje. Ustąpiłbym chętnie panu miejsca i żadnej ochoty latać nie mam. Mam jednak odpowiedni rozkaz, muszę lecieć i to lecieć poza wszelką kolejką. Ani pan, ani moje życzenie nic tutaj nie zmieni. Samolot może wziąć tylko trzech. Jeden z panów, musi zostać i odleci pojutrze następnym aparatem.
Ze zdziwienia Barker na kilka sekund zaniemówił, lecz gdy odzyskał już równowagę, jeszcze raz oświadczył, że sam jeden nie zostanie.
Spór się przeciągał. Pilot, czekający cierpliwie końca, spojrzał na zegarek, machnął ręką, powiedział coś do naczelnika i kazał wszystkim iść za sobą.
— Dlaczego przedtem nie można było wziąć czterech, a teraz nagle można? — tryumfując zapytał rosjanina Barker.
— Mówi, że weźmie mniej paliwa i jakoś dowiezie. Normalnie ponad trzech nie bierze. Ciężki przelot, nad górami, odpowiedział rosjanin.
Barker cofnął się nieco.
— A może rzeczywiście zrezygnujemy z dzisiejszego lotu? — zaproponował Murri’emu. — Naraz zbraknie mu paliwa...
— Wszak proponowano to panu z samego początku.
Barker umilkł, ale powlókł się ulegle ze wszystkimi, ku oczekującemu samolotowi.
— Ten rosjanin, widocznie, to jakaś wpływowa osoba, — zwrócił się półgłosem do Murri’ego Clarke. Prawdopodobnie, ktoś z członków rządu.
— Może z Gepeu? — zmrużył oko Murri.
— Chyba nie. Musi to być jakaś popularna osobistość. Zauważył pan, jak na wszystkich przystankach od Aktiubińska znali go i witali się, jak ze starym znajomym?
Murri kiwnął głową.
...W Termezie wydało się amerykanom po wyjściu na lotnisko, że upadli na rozpaloną płytę. Termometr na skrzydle samolotu wskazywał 70°. Gorące powietrze przylgnęło do twarzy, jak ręcznik, umoczony we wrzątku.
Rosjanina, tak samo jak w Samarkandzie, spotkali tu jak starego znajomego. Clarke zamienił z Murrim znaczące spojrzenie.
Gdy wsiedli ponownie do samolotu, rosjanin oznajmił, że będą musieli przez niego zboczyć cokolwiek z drogi, przedłuży to ich podróż na pół godziny. Samolot musi go wysadzić w Saraj-Kamarze i dopiero potem poleci do Stalinabadu.
Clarke i Murri uprzejmie odpowiedzieli, że to nie ma znaczenia, — chętnie się przejadą.
Za Termezem samolot latał, nie zbaczając, wzdłuż koryta Amu-Darji. Wdole rozpościerał się kraj z bajki dziecinnej. Ziemia leżała napęczniała i czekoladowa, jak piernik. W rzece płynęła kawa z mlekiem. Kawa poczynała się już gotować, świadczyły o tem niezmierzone wysepki mielizn.
Była to południowa granica Związku. Na lewym brzegu ciągnął się Afganistan. Była to istotnie szósta część świata, naprzekór konserwatywnej geografji, która liczyła ich tylko pięć...
Na lotnisku Saraj-Kamarskim, samolot spotkała grupa ludzi, śród nich kilku wojskowych w zielonych czapkach: dowódcy pogranicznych oddziałów. Zoczywszy rosjanina, wykrzyknęli dźwięcznie „ura“, okrążyli go i poczęli potrząsać jego ręką. Na amerykanów nie zwrócili żadnej uwagi.
Od grupy oddzielił się śniady tubylec w tiubetejce i białej rosyjskiej koszuli, oraz wojskowy. Chwilę rozmawiali o czemś z pilotem, poczem skierowali się ku amerykanom. Wojskowy zasalutował i powiedział w nazbyt poprawnej angielszczyźnie, jak mu jest niezmiernie przykro, że nie będą mogli kontynuować dzisiaj swej podróży. W rejonie zdarzyło się nieszczęście. Woda zniszczyła główny aryk i zatopiła zasiewy bawełny. Są poważnie ranni i trzeba będzie mobilizować samolot dla przewiezienia do Stalinabadu tych, którzy potrzebują natychmiastowej pomocy chirurgicznej. Pasażerowie będą mogli kontynuować swą podróż za dzień-dwa, jeżeli zaś nie chcą czekać, to się ich odwiezie do Stalinabadu samochodem.
Ani Clarke ani Murri, ani nawet Barker nic nie odpowiedzieli. Stali w niezdecydowaniu z oczami zmrużonemi od niemożliwego słońca, które obuchem padało im na głowy. Wojskowy i tubylec w tiubetejce zaproponowali im iść za sobą. Poszli po rozżarzonej płycie aerodromu.
W białym otynkowanym wapnem domku cienko dzwoniły muchy. W porównaniu z polem było tu chłodno. Wojskowy i tubylec wyszli, zostawiając amerykanów samych. Po kilku minutach przyszedł czerwonogwardzista, postawił na stole trzy szklanki, dzban z bronzowawym płynem i wyszedł. Chciwie wypili po szklance zimnej kwaśno-słodkiej wilgoci i usiedli przy stole, spoglądając w okno.
Na lotnisku snuli się ludzie. Na skraju pola pojawiło się dwuch czerwonogwardzistów z noszami. Zabandażowanego człowieka pieczołowicie umieszczono w kabinie samolotu. Wślad za pierwszymi, pojawiły się drugie nosze.
Wszedł znajomy wojskowy i zaproponował amerykanom umycie się i prysznic; czerwonogwardzista odprowadzi ich do łaźni — niedaleko.
Murri wtrącił, że chcieliby jednakże jaknajszybciej dostać się na budowę. Czy nie możnaby wystarać się o samochód i natychmiast tam pojechać?
Wojskowy zmartwił się: niestety, wszystkie maszyny zmobilizowane są do likwidacji niedoborów.
Clarka poczęła bawić ta niespodziewana sytuacja. Uspokoił wojskowego: nic nie szkodzi — będą bardzo radzi zaznajomić się z okolicą.
Wojskowy zapewniał, że chętnie im w tem pomoże; przytem, zdaje się, że wszyscy trzej są inżynierami-hydraulikami, to akurat na czasie: brakuje wykwalifikowanych sił technicznych, a koniecznem jest likwidować niedobory w ciągu kilku dni, inaczej grozi zasiewom zguba. Bezwątpienia zechcą zapoznać się z pracami prowadzonemi dla przywrócenia zniszczonego systemu wodnego i pomóc cennem swem doświadczeniem.
Clarke i Murri bąknęli coś niewyraźnie, co było podobne do „rozumie się samo przez się“.
Za oknem rosjanin z Aktiubińska krzyczał coś rosjaninowi w białej rubaszce.
— Czy nie może pan powiedzieć, kto to taki? — zapytał Clarke wojskowego, wskazując na aktiubińskiego towarzysza podróży.
— Ten? to nasz tutejszy główny inżynier-hydraulik. Zadziwiający pracownik. Miał takie zdarzenie. Sterczał tu dwa lata. Rodzina jego w Moskwie. Pracował, istotnie, jak koń, złapał w dodatku malarję. W zeszłym roku była nieprzewidziana praca, — zrezygnował z urlopu. W tym roku wreszcie, sześć dni temu, ukończywszy swe prace, wziął dwumiesięczny urlop i wyleciał do Moskwy. Jak na złość, na drugi dzień po jego odlocie zdarzyło się nieszczęście z głównym arykiem. Nikt z inżynierów nie podejmował się likwidować tej sprawy w kilka dni, a nienaprawienie pociągnie unicestwienie całego planu zasiewów. Wszak rejon nasz — to centralna baza nasion bawełny egipskiej na cały Związek. On przeprowadzał ten aryk, on jeden może sobie z nim dać radę. Posłali mu w pogoń „błyskawicę“. Mówi, że depesza dogoniła go dopiero na trzeci dzień w Aktiubińsku, w połowie drogi do Moskwy. Przeczytał telegram, zaklął nieprzyzwoitemi słowami, zdjął swą walizę z samolotu i za godzinę na powrotnym aparacie wyleciał zpowrotem do Saraj-Kamara. Znowu urlop przepadł. Klnie. Cóż w tem dziwnego. Dwa lata nie widział człowiek rodziny. Sam jest z miasta. Wracać z połowy drogi z urlopowymi dokumentami w kieszeni, — średnia przyjemność.
Clarke roześmiał się.
Wszedł czerwonogwardzista i zaraportował coś wojskowemu.
— Pokój jest już dla panów przygotowany. Mogą panowie umyć się i przebrać. Idziemy, wskażę panom drogę.
Po drodze przyłączył się do nich rosyjski inżynier.
— Proszę pana, czy to prawda, że pan z urlopem w kieszeni wrócił tutaj z połowy drogi? — zwrócił się do niego Barker, zamykający pochód. — Mógł pan wszak wsunąć depeszę do kieszeni i nikt by nie wiedział, czy ona do pana doszła czy nie.
Rosjanin spojrzał na Barkera i nic nie odpowiedział.
Na środku lotniska zatrzymało ich dwuch zdyszanych ludzi. Obaj mówili gorączkowo, przerywając jeden drugiemu, od czasu do czasu ścierając zakurzoną dłonią pot, ściekający kroplami z czoła.
— Zaraz dam panom maszynę, — powiedział po angielsku wojskowy, zwracając się do rosyjskiego inżyniera. — Panowie amerykanie chcą także wziąć udział w likwidacji przerwy. Czy tak?
— Bardzo zobowiązani, narazie jednak obejdę się bez pomocy — urwał rosjanin. — Dajcie mi lepiej dziesięciu czerwonogwardzistów.
Clarke, Murri i Barker zostali sami ze swemi walizami śród szczerego pola. O nich widocznie zapomniano. Stali zmieszani, nasunąwszy kepi na nos.
Samolot zawarczał gniewnie i podskakując przeciął pole, zostawiając wtyle puste nosze.
Cudacznie wyglądając w swych sportowych ubraniach, podobni do zwyciężonych championów golfa na polu nieudanego matchu, ciężko opuścili się na walizy.
Gdzieś wdali trąbka przeraźliwie rozbrzmiała na zbiórkę. Po rudem polu biegł oddział żołnierzy z narzędziami na plecach.


ROZDZIAŁ DRUGI.

Zakurzony ford, dysząc i chrapiąc, żuł suchą drogę. Na przewodnikach telegraficznych rozsiadły się symetrycznie jaskrawo-zielone ptaki. Na przodzie ciągnęło się niekończące się nagie płaskowzgórze, obrębione równemi łańcuchami gór.
Po ogolonem płaskowzgórzu, ścigając się z samochodem, pędziły niewielkie stada miejscowych antylop — dżajranów na cienkich nóżkach. Wyścigi dżajranów z autem trwały tak długo, dopóki zwierzęta, obegnawszy maszynę, nie przebiegły przed jej nosem na drugą stronę drogi.
Przy wjeździe do miasta, utknąwszy w aryku, samochód ciężarowy zagrodził drogę. Sześć osób, stękając i klnąc z natężenia, daremnie usiłowało wyciągnąć go na drogę. Dopiero w dwie godziny później uparty fordzik wdarł się do miasta z tryumfalnym rykiem klaksonu.
Ślepe lepianki obstąpiły drogę, jak milczący żebracy. W lepiankach nie było okien, na płaskich dachach nie było kominów, a wydłubane w dachach wązkie otwory podobne były raczej do dziurki w skarbonce, przez którą litościwy Allah rzuca prawowiernym dziurawą monetę swej łaski. Żebraczy wygląd domostw nie świadczył o hojności wszechmocnego.
W pokojach domów europejskich, gdzie rozmieszczono Clarka, Barkera i Murri’ego, umeblowanie składało się z łóżka polowego, stołu i dwuch taburetów.
W stołowym pokoju personelu technicznego gęsto brzęczały muchy.
Pokój z wyheblowaną podłogą przyjął Clarka przyjemnym chłodem. Po dusznem powietrzu jadalni, wydał mu się sosnowem pudełkiem, przywiezionem tu z dalekiej iglastej Północy.
Do pudełka zapukano. Wszedł przystojny Tadżyk, z polerowaną twarzą i biała dziewczyna w białej odzieży. Na głowie dziewczyny leżała śpiczasta tiubetejka.
Dziewczyna pierwsza przemówiła po angielsku:
— To jest towarzysz Urtabajew, zastępca głównego inżyniera naszej budowy, pierwszy sowiecki inżynier Tadżyk, a moje nazwisko — Połozowa, jestem studentką WTUZa[7], przyjechałam tutaj na roczną praktykę. Czasowo odkomenderowana do pana w charakterze tłomaczki i techpoma[8]. Jeżeli pan nie bardzo jest zmęczony podróżą, towarzysz Urtabajew będzie mógł zapoznać pana w ogólnych zarysach z sytuacją naszej budowy.
— Proszę bardzo, — zatroszczył się Clarke, przysuwając gościom taburety, a sam siadając na łóżko. — Będę bardzo rad cokolwiek bodaj zaznajomić się z budową. Niestety, przed mym wyjazdem w te strony, otrzymałem tylko nader powierzchowne wiadomości.
— Towarzysz Urtabajew przyszedł właśnie zaprosić pana, mister...
— Clarke.
— ...mister Clarke, na produkcyjną naradę inżynierów. Posiedzenie odbędzie się za dwie godziny. Będą tam szczegółowo rozpatrywać wszystkie kolejne zagadnienia budowy. Towarzysz Urtabajew chciał pana uprzedzić, aby pan nie wpadł w przygnębienie, zaznajamiając się z sytuacją spraw po dzień dzisiejszy. W ojczyźnie swej, pan zapewne nie pracował w tak ciężkich warunkach. Sto dwadzieścia kilometrów od najbliższej stacji kolei żelaznej, sto dwadzieścia pięć kilometrów od przystani, brak jakichkolwiek znośnych dróg. Dopiero w tym roku zaczniemy układać wązkotorową kolejkę do przystani. Narazie jedyne środki transportu — to koń, wielbłąd i ciężarowy samochód, który na tutejszych drogach szybko się zużywa.
Mówiła szybko, z przyjemnym rosyjskim akcentem. Słuchając jej rzeczowego sprawozdania, Clarke pomyślał całkiem nie w porę, że piegi na jej niewielkim zadartym nosku podobne są do ziarenek złotego piasku.
— Jeżeli pan weźmie pod uwagę, że w tych warunkach będziemy musieli tutaj przerzucić 26 ekskawatorów, — więcej, niż ich pracowało u was przy Panamskim kanale, — to może pan sobie wyobrazić, z jakiemi trudnościami jest to związane.
— Wiem z doświadczenia innych waszych prac, że rosjanie umieją wykonać rzeczy niemożliwe, powiedział z galanterją Clarke.
— Tutaj nie Rosja, a Tadżykistan i budują nie rosjanie, a tadżycy. Rosjanie tylko pomagają tadżykom.
Clarke pomyślał, że właściwie, piegi nie są wcale upiększeniem, i że dziewczęta z czystą cerą są zawsze przyjemniejsze.
— U nas w Ameryce wszystkich sowieckich obywateli nazywają rosjanami, dlatego zechce pani wybaczyć mi mą omyłkę, — powiedział ze sztuczną uprzejmością. — Żyjąc u was w Z. S. R. R., bezwątpienia nauczę się orjentować lepiej w waszych zagadnieniach. A tadżyckiemu inżynierowi zechce pani powiedzieć: wyjeżdżając z Ameryki, wiedziałem, że napewno będzie wam trudno samym budować, bez pomocy cudzoziemskich kapitałów, i będę się starał wszelkim sposobem pomóc wam w waszej pracy.
Dziewczyna nader uważnie spojrzała na Clarka, następnie odwróciła się i przetłomaczyła Urtabajewowi. Urtabajew wstał, uścisnął mocno rękę amerykaninowi i obaj wesoło się roześmieli. Roześmiała się również i dziewczyna.
— No, więc dobrze. Będziemy razem pracować. Myślę, że i ja coś niecoś się od was nauczę.
Zwrócił się do Urtabajewa, poprosił go, by mu opowiedział bliższe szczegóły o budowie i nie czekając odpowiedzi wyszedł zawołać Barkera i Murri’ego.
Po chwili wrócił z Murrim. Barker nie chciał przyjść, dopóki się nie ogoli.
Urtabajew gestem gospodarza, ścielącego przed gośćmi dastarchan[9], rozłożył na stole niebieską mapę.
Okna wychodziły na drewnianą werandę. Na werandzie krzątała się blondynka z rozpuszczonemi mokremi włosami, w przezroczystym jak deszcz chałacie. Chałat, opadając, obnażał ramię. Kobieta trzymała w rękach miskę z pieniącemi się mydlinami. Przegiąwszy się przez poręcz, wylała mydliny na drogę.
Clarke z zadowoleniem zauważył, że kobieta na werandzie, jest znacznie ładniejsza od Połozowej.
— Dolina nasza, jak pan widział, — tłomaczyła słowa Urtabajewa Połozowa, — jest ogromnem pustem płaskowzgórzem, ciągnącem się między dwoma łańcuchami górskimi i zajmująca przestrzeń około 200.000 ha. Jeśli pan zauważył, na płaskowzgórzu znajdują się jeszcze ślady starożytnego nawodnienia. Według legend, za czasów Aleksandra Macedońskiego cała ta dolina była nawodniona i gęsto zaludniona. Rzeka Wachsz, która dziesięć kilometrów stąd przebija się przez góry i wyrywa się na równinę, płynie na przestrzeni 25 kilometrów w prostej linji, następnie skręca na południe, i zlewając się z Piandżem, tworzy Amu-Darję...
...Kobieta na werandzie pochyliła głowę i ręką poprawiła włosy. Włosy gęstą strugą spłynęły na twarz a twarz znikła pod złotym czaczwanem[10].
— Wachsz, silnie uderzając, z właściwością górskich rzek lodowcowych, w lewy brzeg, unosił corocznie odłamki skał, zmywając główne urządzenia aryków. W obecnej chwili z 200.000 ha. doliny, miejscowa sieć nawadniająca, obejmuje nie więcej niż 16 procent. Cała pozostała dolina z biegiem stuleci zamieniła się w spaloną słońcem bezwodną pustynię...
...Kobieta na werandzie kończyła rozczesywać włosy i odrzuciła je wtył. Usiadłszy lekko na poręczy, podstawiła rozsypaną grzywę włosów pod skośne promienie zachodzącego słońca...
— Zasłonięta górami dolina swemi warunkami klimatycznemi i temperaturą (od 70 do 80 stopni) podobna jest do Północnej Afryki i Mezopotamji. Doświadczenia, przeprowadzone przez agronoma Artemowa, dowiodły, że w pasie tym doskonale można uprawiać bawełnę egipską. Zacząwszy się z jednej czwartej hektara, zasiewy bawełny egipskiej w południowym Tadżykistanie przewyższyły w danym czasie 16.000 ha. Z 200.000 ha. doliny — 110.000 nadają się do nawodnienia. 80 procent tych ziem będzie zdatne pod bawełnę egipską, co da corocznie przeszło trzy i pół miljona pudów wysokogatunkowego włókna...
...Kobieta na werandzie potrząsnęła głową. Włosy jak jaszczurki pobiegły po obnażonych plecach. Odwróciła się profilem, odrzuciła głowę i aby utrzymać równowagę, objęła rękoma nagie kolano.
Clarke chwycił na sobie spojrzenie Połozowej i zmieszany odwrócił się, starając się więcej nie patrzeć w okno. Ze skupieniem zwrócił uwagę na fioletowe wargi Urtabajewa, skąd wychodziły miękkie niezrozumiałe słowa.
— Należy przyjąć pod uwagę, że rozwiązanie tego problemu uwalnia Z. S. R. R. całkowicie od zależności w zdobywaniu bawełny i pozwala złoto, wydatkowane dotąd na import włókna, włożyć w nasz ciężki przemysł. Oto dlaczego rząd Związku Sowieckiego włączył nasz problem do planu swych pierwszych wielkich prac. Aby nawodnić olbrzymią tą połać ziemi, niezbędnem jest wyryć wzdłuż płaskowzgórza kanał magistralny długości 45 kilometrów i pokryć płaskowzgórze siecią kanałów o długości łącznej przewyższającej 150 kilometrów. Początek kanału magistralnego przypada o cztery kilometry od wyjścia rzeki z gór. Głębokość, w zależności od profilu, od osiemnastu do sześciu metrów...
...Po drodze z hukiem przebiegł samochód ciężarowy, ciągnąc za sobą pawi ogon kurzu. Kobieta zeskoczyła z poręczy i otrząsając się, wbiegła do domu.
— Dwadzieścia pięć kilometrów od początku kanału, płaskowzgórze ostro opada. Wysokość spadku — 42 metry. Budujemy w tem miejscu odpływ kroksztynowy. W Ameryce macie podobne urządzenia, lecz nie na szczególnie wielkie odpływy wód. Maximum na trzydzieści metrów sześciennych. Nasz kroksztynowy odpływ — jedyny na świecie, obliczony jest na odpływ stu dwuch metrów sześciennych wody. Przewidziana jest tutaj budowa hydrostacji o sile 40.000 HP. Energja naszych hydrostacyj (będzie ich razem cztery) da nam możność przeprowadzić mechaniczne nawodnienie wysoko położonych reljefów, pozwoli nam w przyszłości zastosować elektryczną orkę i elektryczne podgrzewanie bawełny, wreszcie uruchomi fabryki oczyszczające bawełnę i wyrabiające masło...
...Na werandę wszedł mężczyzna w białej kamizelce. Mężczyzna podszedł do wiadra z wodą, zaczerpnął kwartą i podniósł do ust.
— Sasza, Sasza, nie pij, z tej kwarty pił uzbek! — wykrzyknął z pokoju kobiecy głos.
Urtabajew ostro zwrócił się do okna.
— Zamilcz, — spokojnie powiedział mężczyzna, postawił kwartę i otarłszy twarz chustką, wszedł do domu...
— Więc, jednem słowem, będziemy tu mieli największy na świecie agrokombinat bawełniany. Aby dać panu pojęcie o rozmiarach prac, wystarczy powiedzieć, że to wszystko wymagać będzie robót ziemnych na dziesięć miljonów kubometrów, urządzeń obywatelskich na trzysta sześćdziesiąt tysięcy kubometrów, dwudziestu pięciu tysięcy kubometrów betonowych oraz przeprowadzenia wązkotorówki od przystani na Piandże długości stupięćdziesięciu kilometrów. Na rozmiary, z naszym irygacyjnym systemem mierzyć się mogą tylko dwa systemy światowe: Imperial-Villey i Indyjski, z tą różnicą, że nasz, zaczęty bez niezbędnych robót przygotowawczych, w przyszłym roku winien być zasadniczo ukończony. Dlatego musimy wyjmować co miesiąc, nie mniej niż dwa miljony kubometrów ziemi.
Urtabajew złożył mapę.
Po ulicy ciągnął się sznur osiołków, szarych jak kurz. Na osiołkach siedzieli starcy w pasiastych chałatach. Na głowach starców kołysały się białe zawoje, ogromne, jak kopuły.
Urtabajew zeszedł z drogi. Opalone słońcem twarze dechkan przypominały odlane z bronzu maski. Pewna twarz wydała się Urtabajewowi znajomą.
„Krzywy, bez lewego oka... Gdzie to go widziałem?“
Doszedłszy do domu, zatrzymał się u drzwi, machinalnie wtykając klucz na chybił trafił.
— Said!
Urtabajew obejrzał się. U wejścia na werandę stała Sinicyna. Stała wdole w czerwonym sarafanie, odsłaniając słońcu swe czekoladowe plecy. Czarne jej włosy, spadające na czoło zpod czerwonej chustki, mieniły się niebiesko.
— Said, z kim to pan przechodził na ulicy obok partkomu?[11] Tacy śmieszni mężczyźni, w pończochach, jeden z fajką.
— To amerykańscy inżynierowie. Przyjechali do nas na robotę.
— Interesujący?
— Nie wiem. Zdaje się, rozsądni. Jaka pani dzisiaj ładna!
— Tylko dzisiaj? To nie komplement.
— Dla mnie zawsze. Kocham panią.
— Nie należy oświadczać się o każdej porze dnia, Said. O miłości należy mówić kobiecie wieczorem, niekoniecznie przy księżycu, ale bezwarunkowo w chłodzie, a przynajmniej już, w cieniu. Mówić o miłości na upale, gdy człowiek się poci i ledwie dyszy z żaru, jest głupie i nie na miejscu.
— Moja miłość jest gęstą, jak cień kwitnącego cyprysu, w którym może się pani schronić.
— Miłość nie może być jak cień. Miłość jest gorącą a nie chłodną. Wczoraj mi pan mówił, że pana miłość jest jak słońce i w jej promieniach rozkwitnę jeszcze ładniej. Być może, żem poplątała, ale w każdym razie, coś w tym rodzaju. Jutro kupię notes i będę zapisywać wynurzenia pana.
— Jeżeli nie lubi pani słońca, niech pani nie stoi pod żarem. Niech pani zajdzie do mnie, do pokoju, u mnie chłodno.
— Nie mogę, spieszy mi się. No, niech pan nie robi obrażonej miny, posiedzę u pana chwilkę na werandzie, lecz pod jednym warunkiem: jeśli opowie pan coś ciekawego.
— Kocham panią.
— To słyszę codziennie. To nie ciekawe i nie nowe.
— Kocham panią dzisiaj więcej, niż wczoraj. Dla mnie to zawsze nowe.
— Dla mnie nie. Niech pan powie coś rzeczywiście ciekawego.
— Niech się pani rozwiedzie z mężem...
— To już też słyszałam. Mogę powiedzieć dalej napamięć: niech pani zostanie moją żoną; niech pani zostanie nazawsze w Tadżykistanie; losy świata decydować się będą na Wschodzie; Tadżykistan to okno do Indji; będziemy razem siedzieć przy tem okienku...
— Tego ja już nie mówię, lecz pani.
— Co do okienka? A tak, prawda, pan nie uznaje małych rozmiarów. U pana jest wszystko wyolbrzymione. Nie okienko, a bezwarunkowo brama. Ja nigdy nie patrzę na cudze wrota, a poprostu je otwieram i wchodzę.
— Dlaczego zaraz cudze? Czy Indje — to cudze wrota? W Indjach żyje miljon tadżyków...
— Wiem, wiem, a w Afganistanie cztery.
— Nie wierzy pani, że wkrótce wejdziemy w te wrota?
— Daleko do jutra. Niech pan już wchodzi jakoś beze mnie. Przyśle pan depeszę z Bombaju — bezwarunkowo przyjadę popatrzeć. Kiedyś Kipling nie dawał mi po nocach spać. Jest pan wszak analfabetą, oprócz poetów wschodnich i literatury politycznej nic pan nie czyta. Niech pan przeczyta Kiplinga, opowiada on o Indjach daleko lepiej od pana. A on wszak tam mieszkał i urodził się, podczas gdy pan chciałby tam tylko wpaść.
— Pani zawsze żartuje.
— A czy nie wolno?
— Z miłością nie nie wolno. Nikt pani jeszcze prawdziwie nie kochał.
— Jakżeż, jakżeż! Rosjanie wszak nie umieją wogóle kochać, tylko tadżycy. I to już słyszałam. Dlatego tadżycy kupowali ukochaną, jak kota w worku, i z wielkiej miłości nie dawali jej przez całe życie wyleźć z tego worka. Główna rzecz — tanio i pewnie.
— My — to zacofany kraj, i nieładnie jest z nas szydzić.
— Obraził się pan? Nie można nawet pożartować. No, nie będę. Przestań się pan dąsać. Chce pan, opowiem panu nowość? Organizujemy plac sportowy, dogadaliśmy się już z Jereminym. Będziemy mieli kort tenisowy. Nauczę pana grać w tenisa. Duży, szeroki plac. Nie cieszy się pan?
— Jeżeli masz ciasne pantofle, co ci po szerokim świecie?
— Pantofle — to, widocznie, ja?
— To starożytne przysłowie tadżyckie.
— Kiepskie przysłowie. Jeśli masz ciasne pantofle, kup sobie inne.
— A jeżeli innych nie chcesz lub nie możesz kupić?
— Więc cierp i nie skarż się.
— Czyżby pani mnie wcale, wcale nie kochała? Niekiedy jest pani taka dobra, a dzisiaj znowu pani zemną rozmawia, jak z obcym.
— Wie pan, jak powiedziano w Koranie: Nie bądźcie nazbyt dobrzy w słowach waszych, aby ten, czyje serce jest chore, nie pragnął was! Dobrze pamiętam, co?
— Od kiedy poczęła pani w swych postępkach kierować się Koranem?
— Od wczoraj. Kryger podarował mi Koran w rosyjskim przekładzie, czytam do drugiej w nocy. Nudna książka. Zna pan dobrze Koran?
— Znam, uczyłem się wszak w Medressie[12]. Niech pani powie, czy pani kocha męża? Wszak go pani nie kocha.
— „Tych, którzy będą oczerniać zamężne niewiasty i nie przedstawią czterech świadków, ukarać osiemdziesięciu uderzeniami“.
— Ma pani dobrą pamięć. Czy konstatowanie faktu jest oszczerstwem? Dlaczego pani się z nim nie rozwiedzie? To tylko u nas mężowie zatrzymują i zabijają żony, jeśli chcą odejść. Jest on wszak mądrym, członek partji, nie będzie panią zatrzymywać. Dlaczego nie chce pani zostać moją żoną?
— „Zabroniony jest ślub z kobietą zamężną, z wyjątkiem tej, którą owładnęła prawica wasza“.
— O ten wyjątek proszę panią wszak już dawno. Niech pani pozwoli mojej prawicy nią owładnąć.
— Proszący może w najlepszym wypadku otrzymać, ale nigdy zawładnąć. Są to pojęcia wręcz przeciwległe.
— Jak mam to rozumieć?
— Czego więc uczyli pana w Medressie, jeżeli każde zdanie trzeba panu tłomaczyć! No, na mnie już czas. Chce pan, niech pan przyjdzie dzisiaj do Krygiera, zbiorą się chłopaki, odprowadzi mnie pan potem do domu.
— Nie, nie mogę, mam dzisiaj wieczorem posiedzenie. I nie znoszę tego Krygiera. Co pani ma z nim wspólnego?
— Interesujący bardzo człowiek. Nie może pan — nie trzeba. Jeśli będę jutro w humorze, przyjdę do pana słuchać wiersze perskie, tylko jeśli będą ładne. Niekoniecznie Saadi’ego i niekoniecznie o miłości.

Na podwórzu stołowni personelu technicznego ustawione były rzędem dwa długie stoły na kozłach. Przy stołach siedziało ze dwudziestu mężczyzn z purpurowemi piersiami, wyglądającemi zza otwartych rubaszek. W powietrzu dzwoniły komary, witając zbliżanie się wieczoru.
Podniósł się wysoki mężczyzna o długiej szyji, podobny do zdziwionego ptaka.
— To główny inżynier, towarzysz Czetwiertiakow — wyjaśniła Połozowa.
— Towarzysze, gdy powstał pomysł naszej budowy, sprowadzony do Tadżykistanu, celem konsultacji wybitny inżynier amerykański Horton, zapoznawszy się z warunkami lokalnemi, orzekł, że ukończyć budowę w tak krótkim terminie jest niemożliwem. Oświadczył wtedy ironicznie, że nie będzie miał słuszności w jednym wypadku, — jeżeli nasza miejscowa ręczna praca okaże się bardziej produktywną od maszynowej. Znamy, towarzysze, nie jeden wypadek, gdy cudzoziemscy konsultanci mylili się, oświadczając o niemożliwości wypełnienia tej czy innej z naszych budowli w przepisanych terminach. Dlatego, będąc wyznaczonym tutaj głównym inżynierem, nie trzymałem się punktu widzenia inżyniera Hortona. Oświadczyłem, że, nie bacząc na wyjątkowe trudności, będzie można ukończyć budowę pod dwoma warunkami: przy stuprocentowej mechanizacji pracy i pod warunkiem zabezpieczenia budowie niezbędnego transportu...
Zmierzchało się. Po niebie ślizgała się samotna chmura, szybko, jak gąbka, wchłaniając cień.
...Niestety, wykonanie tego planu w praktyce nie było zabezpieczone. Prasa nasza wiele i pięknie pisała o dwudziestu sześciu ekskawatorach, o stalowej armji, przywołanej dla zwyciężenia pustyni, lecz bardzo mało zdziałała w tym kierunku, aby te ekskawatory istotnie w najkrótszym czasie znalazły się na naszej budowie, nie zalegając na węzłowych stacjach i abyśmy mieli możność przerzucić je na potrzebne odcinki. Niedawne postanowienie Sownarkomu żąda od nas do wiosny przyszłego roku nawodnienia 80.000 ha. nowych ziem oraz przerobienia istniejących tubylczych systemów na inżynieryjny kanał magistralny. W ten sposób, musimy dać pod zasiew do wiosny 100.000 ha...
Mówiący w binoklach, ułożywszy zapisane kartki w wachlarz, szybko wyciągnął potrzebny atut.
...Dla przeprowadzenia niezbędnych robót, potrzeba przewozić z przystani przeciętnie około czterdziestu wagonów dziennie. Do budowy wązkotorówki od przystani do centrum kanału magistralnego nie możemy dotąd przystąpić, albowiem firma belgijska, u której zamówione były szyny, wbrew umowie, obiecuje dostarczyć je o miesiąc później od ustanowionego terminu. Razem z przerzucaniem ładunków na samą budowę potrzebne są środki przewozowe, przeciętnie sto wagonów dziennie. Do tego celu potrzebowaliśmy według planu około 250 ciężarowych półtoratonówek, 150 gąsienicowych traktorów - Kletraków, około 50 Katerpillerów, łańcuchowego transportu na 1200 koni i 4000 wielbłądów w ciągu jednego miesiąca...
Clark uważnie zapisywał do notesu.
— ...Więc tak, zamiast 250 ciężarówek otrzymaliśmy po dzień dzisiejszy równo 50 i ani jednego Kletraka. Czy można się dziwić wobec tego, że zamiast 26 ekskawatorów na główny odcinek przerzucono zaledwie dwa, z których pracuje tylko jeden a nawet ten ustawicznie jest nieczynny naskutek niepunktualnego dowozu paliwa? W porównaniu z planem niedobory rosną do potwornych rozmiarów miesięcznych przewozów, z któremi później żadna wąskotorówka nie da sobie rady...
Czetwiertiakow zakasłał i wytarł czoło. W przerwę wtargnęła cisza, dzwoniąca jak kamerton, cienkim trelem komarowego fletu.
...Można zamienić brakujące półtoratonówki i Kletraki transportem zwierzęcym. W tym celu trzeba mieć 8.700 koni i 5.000 wielbłądów. Takiej ilości koni i wielbłądów, naturalnie, nie możemy otrzymać, zresztą nie miałoby się ich czem tu karmić. W ten sposób, nie mamy transportu, niema i mechanizacji robót, gdyż maszyny, otrzymywane z potwornem opóźnieniem, nie mogą być w odpowiednim czasie przerzucone na odcinki...
— Okazuje się, że Horton miał rację! — wtrącił po angielsku Barker.
Zdanie uderzyło, jak kamień. Czetwiertiakow zainteresował się:
— Co powiedział amerykański inżynier? Proszę mi przetłomaczyć!
— Inżynier, nie znam nazwiska, zdaje się, Barker, powiada: z tego, co pan mówi, wynika, że Horton miał rację.
Powstała niewielka pauza.
— Kolega amerykański inżynier źle mnie zrozumiał — wycelował na Barkera szkła swych binokli Czetwiertiakow. — Mowa jest nie o fizycznej niemożliwości, którą skonstatował inżynier Horton i którą myśmy odrzucali i wciąż odrzucamy. Mowa jest tylko o związku przyczyn objektywnych, które, nie bacząc na zasadnicze możliwości budowy, uniemożliwiły nam w danym wypadku jej wykonanie. Zechce pani przetłomaczyć... Tak... Ale, być może, można brakujące maszyny istotnie zamienić ręczną pracą? Stosownie do planu, przy stuprocentowej mechanizacji potrzebujemy w różnych miesiącach od czterech do jedenastu tysięcy robotników. To cyfra minimalna. Na Turksibie do wykonania takich samych proc ziemnych zajętych było 40.000 robotników. Iluż mamy w dniu dzisiejszym robotników? Czterysta osiemnastu! Dziesięć procent tej roboczej siły, która jest nam niezbędna w ciągu najmniej naprężonych miesięcy. Nie będę w tej chwili mówił o jakości tej siły roboczej. Sądzę, że ta jedna cyfra jest dostatecznie jasnym dowodem, że brać się do rozwiązania naszego problemu z takiemi siłami — nie można. A milczeć, udając, że rozwiązujemy to zadanie — także nie można. To znaczyłoby oszukiwać partję, oszukiwać organa gospodarcze, oszukiwać opinję społeczną. Należy głośno powiedzieć: bez mechanizacji, bez transportu i bez siły roboczej — systemu nawadniania nie zbudujemy tutaj.
Zakasłał i podwyższył głos:
— Towarzysze, jestem inżynierem, a nie kuglarzem. Jestem odpowiedzialny za tę budowę i określiłem warunki jej wykonania. Żaden z tych warunków nie został zrealizowany. Krzyczeć wobec tego, że postanowienie partji i Sownarkomu będzie wykonane bez względu na przeszkody, jak o tem pisze jedna z naszych gazet, znaczy mydlić oczy sobie i innym. Maksimum, co możemy uczynić przy obecnej sytuacji robót, jest to nawodnić do wiosny 20.000 ha. i wtedy tylko, gdy odpowiednie organizacje gospodarcze dotrzymają wobec nas swych zobowiązań...
Inżynierowie z odcinków mówili krótko, często przerywając jeden drugiemu, gorączkowali się, pchali komuś pod nos jakieś papierki. Połozowa ledwie dążyła tłomaczyć. Clarke uważnie słuchał, rozpytywał, zapisywał poszczególne cyfry.
Inżynier, którego Clarke widział już dzisiaj na werandzie i którego Połozowa nazywała Niemirowskim, cytował według kartki długi sznur cyfr. Zmienił go następny. Wszyscy mówili jedno: niema maszyn, niema części zapasowych, maszyny psują się z potwornego kurzu i po kilku dniach pracy idą do remontu, niema jakichkolwiek znośnych pomieszczeń dla robotników, robotnicy uciekają, źle z aprowizacją, wczoraj cała zmiana odmówiła pracy, na odcinkach brak wody do picia, mnożą się wypadki zachorowania na malarję, niema materjałów budowlanych, nie przywieziono paliwa, wykonano osiem procent planu...
— Proszę o głos! — podniósł się mężczyzna, wielki jak przesada.
— To kierownik budowy, Jeremin — wyjaśniła amerykanom Połozowa.
— Słucham was towarzysze i dziwię się, że jeszcze nikt nie zaproponował unieruchomienia całej budowy. Jeden ma zadużo kurzu, drugiemu gorąco, trzeci nie ma gdzie wody się napić. Jakto, istotnie administracja nie domyśliła się zamiast ekskawatorów przywieźć tutaj najpierw elektroluxy i rozstawić na odcinkach kjoski z lemoniadą! Wstyd słuchać. Czetwiertiakow, przynajmniej, mówi do końca, co myśli: „Nie dali środków transportowych tyle, ile żądałem, bez transportu nie zrobię“. A może będzie dla panów interesującem wiedzieć, ile z tych 50 półtoratonówek, które nam istotnie dano, znajduje się w eksploatacji? O tem towarzysz Czetwiertiakow nie mówił, ja więc powiem. Połowa stoi połamana, w remoncie. Co trzy dni jedna maszyna wychodzi z ruchu. Szoferzy jakby zawarli ze sobą umowę na zawody — kto szybciej połamie swoją maszynę. Materjałami budowlanemi nie załadowuje się maszyn, natomiast przeładowywuje się je pasażerami. Proszę wyjść na drogę i popatrzeć — nie ciężarówki, a jakieś autobusy. Benzyny wam nie podwożą, a oto spirytus podwożą punktualnie. Gdybyśmy mieli 250 maszyn, to po upływie tygodnia otworzylibyśmy tutaj cmentarz samochodowy...
— To jest sprawa mechanizacji!
— To sprawa każdego z nas! Czetwiertiakow powiada — brak robotników, dziesięć procent siły roboczej. A ile ich uciekło przez ten czas? Nie rachowaliście? Przy takiej dbałości o robotników nie cztery, a z czterdziestu tysięcy też po tygodniu ani jednego nie zostanie.
— Zaopatrujcie jak należy, a nie będą wówczas uciekać!
— Czyście się postarali na odcinkach chociaż mieszkania ludzkie dla nich pobudować? Każdy z was, nim tu przyjechał, trzy razy upewnił się obietnicą, że otrzyma mieszkanie.
— Dajcie brezent, niema brezentu, niema czem kryć namiotów!
— Niema brezentu, to jest trzcina. Dlaczego na drugim odcinku zbudowano baraki z gliny i trzciny, a na pierwszym towarzysze inżynierowie wciąż jeszcze na brezent czekają?
— Robotnik rosyjski nie chce mieszkać w lepiankach. Wszyscy żądają namiotów.
Dopóki niema namiotów, będą mieszkać w szałasie. Człowiek musi mieć kawałek cienia, a wy ich smażycie na upale. A tuziemców robotników mało wam przysłali?
— Z taką siłą roboczą można aryk zbudować, a nie kanał. I ci nie wytrzymali.
— Nie wytrzymali? — rzucił z miejsca Urtabajew. — Ja wiem, jak nie wytrzymali. Przysłano wam tadżyków komsomolców, a wyście ich do mułów przydzielili i kazali wodę nosić.
— Widocznie nic innego robić nie potrafią. Woda także potrzebna. Dano im lekką pracę i od tej uciekli.
— Do noszenia wody weźcie rosyjskich kułaków, a komsomolców przysłali poto, aby się tutaj czegoś nauczyli. Jeżeli myślicie nową sieć nawadniającą zbudować bez tadżyków, to tyle zrobicie, co do tej pory.
— Ty, Urtabajew, swego nacjonalizmu tutaj nie wysuwaj — przerwał Jeremin. — Tutaj budowa, a nie szkoła.
— Kto z nas nacjonalista — to jeszcze pytanie. Budujecie w Tadżykistanie, a miejscowych robotników na budowie siedemdziesięciu ośmiu! Opowiedzieć w Moskwie — nie uwierzą.
— A cóż to, nie zamawiałem robotników ze wszystkich rejonów? Do wszystkich rik’ów[13] rozesłałem ze setkę tysięcy rubli na werbunek. Pieniądze wydali, a robotników nie przysłali.
— Ty myślisz, że robotników, jak baranów, po rublu od głowy tu spędzisz? Czy przeprowadziliście choć jakąś robotę uświadamiającą śród tych, którzy sami tu przyszli? Czy wyjaśniliście im, że to ich własna sprawa, że będzie tutaj 78 procent odcinka kołchoznego? Kto z dechkan o tem wie? Wszyscy myślą, że ziemia przeznaczona jest pod sowchoz, znaczy się ziemia państwowa. Wasi dziesiętnicy mają czas krzyczeć i kląć, a pokazać, nauczyć — na to czasu niema — tempo! Oto widać odrazu to tempo. Na dechkanina krzyczeć będziesz, każdy ucieknie. Za czasów emiratu cierpieli, a teraz przy swojej władzy, nie chcą, i słusznie, że nie chcą.
— A co, może po francusku z nimi gadać? Ty, Urtabajew, zostaw to. Robotnik winien mieć wszystko, co mu się należy i żądać od niego trzeba wszystkiego, co się od niego należy. A nie umiesz, nie pchaj się, patrz i ucz się.
— A otworzyłeś choćby jeden kurs dla tuziemców? Miałbyś już dzisiaj wykwalifikowane kadry. Lepiej byś stworzył miejscowe kadry, wtedy niedoborów nie będzie. A dopóki tego nie zrobisz, głosuj sobie za Czetwiertiakowym i skracaj tempo. Wszystko jedno, do wiosny nawet 20.000 ha nie nawodnicie.
Urtabajew wstał, ściągnął tiubetejkę na czoło i wyszedł z oświetlonego koła.
— Ty mi tu demagogji nie rób! — krzyknął mu wślad Jeremin. — Poducz się sam jeszcze trochę, nim drugich będziesz uczyć... A sytuacja na budowie, niema co ukrywać — brzydka. A wina za to spada przedewszystkiem na personel inżynieryjno-techniczny.
— Aha!
— Że maszyn nie przysłano — to nasza wina?
— Że szyn niema — nasza wina?
— Że paliwa nie podwożą, także nasza wina?
— Zła jest nasza praca — zwolnijcie, weźcie lepszych.
— Ja was, towarzysze, zwolnię, tylko najpierw tego i owego oddam pod sąd.
— Niech pan nas sądem nie straszy!
— W ten sposób można wszystkie nieporządki na budowie zwalić na inżynierów. A za co więc odpowiada administracja?
— Administracja odpowiedzialna jest za prawidłowe wykonanie przez was planu. Myślicie, że administracja nie widzi waszej pracy? Wszystko widzi. Przez co brygady codziennie marnują czas? Przez to, że panowie technicy przychodzić raczą do pracy później od robotników, podczas gdy obowiązani są stawić się na odcinku o dwadzieścia minut wcześniej od swojej zmiany. Kto się zajmuje u nas zestawianiem zawodów? Czy ma chociaż jeden z was ścisły wykładnik? A za nieporządki z wypłatą zarobków kto ponosi odpowiedzialność?
— Za to, zdaje się, nie my, lecz buchalterja!
— Dlaczego robotnicy po dwa miesiące nie otrzymują zarobków? Kto w takich warunkach zechce u was pracować? Buchalterja jest winna? A kiedy przesyłacie jej wykazy? Robotnik winien otrzymywać zarobki w pierwszej pięciodniówce każdego miesiąca, a wy dopiero w połowie miesiąca o tem myślicie. To już nie nieporządek, to zwyczajne szkodnictwo!... A z panem, towarzyszu Niemirowski, będę miał co do mechanizacji osobną rozmowę.
Jeremin uderzył dłonią w stół i przepłoszone komary zakręciły się nad lampą obłokiem drobnej dzwoniącej sadzy.
Przed krużgankiem biura budowy siedział stary tadżyk o błękitnych oczach i wolno pił herbatę. Odpiwszy kilka łyków, wyciągał filiżankę do czajnika i dolewał sobie nową porcję.
Ze zmroku wyszedł brodaty chłop w kapturze. Popatrzał na starca i na czajnik, wyciągnął pudełko z tytoniem i począł kręcić papierosa.
— Herbatą poczęstujesz?
Starzec podniósł się w milczeniu i wszedł do domu. Przyniósł stamtąd jeszcze jedną filiżankę, wypłukał ją i napełniwszy herbatą, podał brodaczowi.
Ten odłożył papierosa i usiadł na stopniu. Wyjął z kieszeni zawinięty w strzępek gazety kawałek cukru, rozgryzł go i połowę podał tadżykowi.
— Na, z cukrem smaczniej.
— Cukier ma jeden smak, herbata drugi, — powiedział tadżyk, zawijając cukier w chustkę. — Razem zmieszasz — niedobrze będzie, — herbata nie herbata, i cukier nie cukier.
— Widzisz go, — uśmiechnął się brodacz. — Każdy ma swe przyzwyczajenie. Ale ot, co do herbaty przyzwyczajenie u nas jednakie, u tadżyków i u ruskich: lubią popić.
Umilkł i nie doczekawszy się odpowiedzi, wyciągając próżną filiżaneczkę, dodał:
— Eh tam, herbatę waszą pić się nauczyłem, pot od niej wali więcej, niż od naszej, a siedzieć po waszemu, z podwiniętemi kulasami, nijak się nie nauczę, kulasy bolą. I czego to wymyśliliście na nogach siedzieć? Czy to tyłków nie macie? Nogi ma człowiek do chodzenia, a tyłek do siedzenia, aby nogi odpoczywały. Nie szkoda wam swych nóg?
— Pies odpoczywa na tyłku, baran na brzuchu, osioł na boku. Człowiek, aby nie być podobnym do psa, barana lub osła, odpoczywa na nogach — powiedział tadżyk.
— Widzisz go! Wychodzi, że koń mądrzejszy od człowieka: śpi stojąc.
— Koń naśladuje człowieka. Czyżbyś nie wiedział? Najszlachetniejszy koń, jurga, stara się nawet chodzić, jak człowiek: jednocześnie stawia obie prawe nogi, potem już obie lewe, aby się zdawało, że ma nie cztery nogi, a dwie.
— Morowo! Ty co, nie mułłą jesteś przypadkiem?
— U nas w kiszłaku, kiedy synowie bogatych szli uczyć się do medresu, dechkanie, po powrocie pytali ich: czyś mułłą wrócił czy człowiekiem? Ja człowiek nie uczony. Dlaczego pytasz?
— Gadasz bardzo mądrze, wszystko przypowiastkami. A no, daj jeszcze herbaty... Ktoś ty taki?
— Woźny.
— A przedtem, przed władzą sowiecką, włościaninem byłeś?
— Przedtem byłem czajrykierem[14]. Gdy było źle, do Fergany poszłem. W fabryce bawełnianej pracowałem jako tragarz, grzbiet sobie naderwałem. Władza sowiecka na woźnego wzięła.
— Ile masz lat?
— Czterdzieści pięć.
— Ej, toś ty mi rówieśnik, a ja cię brałem za staruszka. Mniej od sześćdziesięciu lat nikt ci nie da... A no, dawaj jeszcze herbatki. A do kołchozu dlaczegoś nie poszedł? Na starość nie ciągnie do ziemi zpowrotem?
— W kołchozie siłę trza mieć. Niema sił. Pilnować — jednakowo, czy w kołchozie czy tu.
— To prawda, ja, naprzykład, też ze wsi. Do dwudziestu lat byłem najemnikiem, potem zostałem cieślą. Dwadzieścia pięć lat po świecie już jeżdżę, izby buduję. Dokąd pojedziesz, czy na północ, czy na południe, niema takiej gubernji, aby w niej moja izba nie stała...
Dwa lata temu poniosło mnie aż pod sam krąg polarny. Trzeba było zimować. Wtedy mnie tęsknota zagryzła. I dokąd to, myślę sobie, Klimentyj, zaniosła cię cholera? Wróciłbyś lepiej na wieś i za rolę się wziął. I lata twe już nie te same i w babę zaopatrzeć się czas, dzieciaki swoje byłyby i wszystko jak u ludzi. Pętam się w kożuchu, śnieg po kolana, a mnie się cosik zdaje, koniczyną pachnie. Wtedy sobie przysiągłem robotę ciesielską rzucić i na roli osiąść.
Na wiosnę przyjechałem do kołchozu. Opowiadam: tak i tak. Przyjęli. Rozejrzałem się. Babę przygadałem. Ożeniłem się. Izbę zbudowałem. No, myślę sobie, Klimentyj, i izbę własną masz, w której żyć będziesz, bachorów narobisz i zemrzesz pod swym dachem, a nie pod cudzym.
Popracowałem w kołchozie rok, druga zima nadeszła... Tu mnie już tęsknota zwyciężyła. Nie, myślę sobie, Klimentyj, zagryzie cię chandra. I ile to jeszcze gubernji zostało, gdzie noga twa nie postała! Budowa idzie niesłychana, po całym kraju domy budują, a tyś pod pierzynę zalazł i siekierę swą za przepierzeniu schował. Dla burżujów, dla kułaków budowałeś, a sowiecką władzę dla kogoś zostawił? Czy to dzisiejsi cieśle umieją domy budować? Chlewy im budować, nie domy. A ty, Klimentyj, specjalista wykwalifikowany, w kołchozie się schowałeś, i dzieciaki płodzisz!
Dowiedziałem się od jednego przejeżdżającego cieśli, że w Azji domy i zimą budują. Tu już nie wytrzymałem. W nocy zza przepierzenia siekierę wyciągnąłem wyczyściłem i wyszedłem pocichutku z domu, słowa nikomu nie powiedziałem. Babskich łez gorzej ognia się boję.
Po drodze dogoniłem przejeżdżającego cieślę. „Ty, mówię, napewno wiesz, że w Azji okrągły rok domy budują?“ — A jakżeż, jeich kalindarz urządzony po innemu. Zimy u nich nima“. — „O cieśli Klimentym słyszałeś? On sam. Jedziem razem do Azji“.
Tak tu przyjechałem. Kraj u was niczego, klasa. Dobrego cieślę szanują i zarobek wobec naszego nawet ogromny. Tylko cholera, siądziesz tak wieczorkiem, słoneczko zajdzie, iść nima dokąd, chyba co wypić, tu i chandra szczypać cię zacznie. Babę zostawiłem we wsi, a i dzieciakowi drugi roczek już pójdzie. W chacie podłogi, bracie poprawić trzeba, belki napewniaka osiadły. Myślę na jesień pojechać w odwiedziny.
— Tak... — w zadumie potwierdził tadżyk.
— Jest, gadają, kraj — Kirgizja się nazywa — powiedział po chwili brodacz. — Ciesielskiej roboty wcale nie znają. Z kołków i z wojłoku domy stawiają...
Urwał i widocznie, zamyślił się o tym dziwnym kraju.
Obaj milczeli.
— Odejdziesz z kiszłaku, nie wrócisz, — odezwał się wkońcu tadżyk. — Tylko odejść ciężko. Oj, jak ciężko! Teraz dużo odchodzi. Lekko odchodzą. A przedtem... dokąd pójdziesz? Dla biedaka jeden tylko był kraj — Fergana...
A przyszła posucha. W arykach tylko mętna woda szła. I wszyscy wiedzieli, że nie starczy wody na polewanie. A z jednego aryka od niepamiętnych wieków korzystały dwa kiszłaki. I jeden kiszłak był duży kiszłak i żyło w nim trzech bajów, — och, co za bogaci baje! A w drugim kiszłaku, na kiepskiej ziemi, siedzieli biedacy i czajrykierzy.
A był w wilajecie słynny mirab,[15] wielki mirab. Gdy przejeżdżał przez kiszłak, zbiegali się wszyscy całować jego chałat. Był to mądry, bardzo święty mirab i błogosławiony był ten kiszłak, w którym on się zatrzymywał.
A gdy przyszła posucha i różni wiedzieli, że nie starczy wody dla wszystkich, z obydwuch kiszłaków zebrali się mężczyźni i postanowili zawezwać wielkiego miraba, żeby rozdzielił wodę sprawiedliwie, bez krzywdy. I cały nasz kiszłak wiedział, że sąsiedni kiszłak, duży kiszłak, pognał mirabowi sto baranów i zaniósł dużo odpadków jedwabiu i trzech bogatych bajów pojechało osobiście zawieźć mirabowi podarunki.
Wtedy i nasz kiszłak postanowił, że trzeba oddać mirabowi ostatnie barany, wszystko, co kto ma: inaczej, nie będzie wody i wówczas wszyscy pomrą z głodu — i barany i ludzie... Lecz nasz kiszłak był biedny i zebraliśmy tylko czterdzieści baranów, a podarunki nasze nie mogły przyrównać się do podarunków wielkiego kiszłaka.
Mirab jednakże przyjął łaskawie nasze dary i dechkanie, którzy pędzili do niego baranów, wrócili pełni nadziei.
Mirab powiedział:
„Człowiek rozdziela wodę, a Bóg nasyca nią pola. Bóg może z kropli zrobić morze i morze zamienić w kroplę. Ostatnie słowo ma Bóg. Bóg wszechwiedzący, mądry“.
A gdy nadszedł dzień puszczenia wody, zebrały się przy głównym aryku oba kiszłaki i przyjechał mirab na białym koniu. Mirab pomodlił się Allachowi, wziął kindżał i szeroko rozkopał ujście aryka, który prowadził do dużego kiszłaku. Woda lunęła w aryk i bajowie z dużego kiszłaka umoczyli w niej ręce i umyli twarze. Następnie mirab uderzył kindżałem w tamę naszego aryka i przekopał w niej maleńkie przejście. Woda cienkim strumykiem pociekła w nasz aryk i popełzła po dnie, wązką, jak sznurek.
Wtedy nasi dekchanie zamachali rękoma i poczęli czynić wyrzuty mirabowi: obiecałeś wszak dzielić sprawiedliwie, a teraz odprowadzasz wodę do bajskiego kiszłaka.
Mirab się rozgniewał i odpowiedział:
— Jesteście ciemni i nic nie rozumiejący. Czy woda mierzy się szerokością koryta? Spójrzcie na Wachsz. Jak szerokie jest jego koryto na równinie. A potem idźcie do kiszłaka Tutkauł, gdzie Wachsz znowu uchodzi w góry. Koryto jego jest tam tak wązkie, że dwaj dechkanie, stojąc na obu brzegach, może podać sobie ręce. Czy przez to mniej jest wody w Wachszy pod Tutkaułem, niż pod Kurgan-Tepa? Nie gniewajcie Boga swą ciemnotą!“
Podszedł do konia i wyjął z churdżuma[16] rurkę szklaną w drewnianej oprawie. Na rurce, po obu stronach, widzimy cyfry arabskie. Pokazał ją nam i rzekł:
„Oto przyrząd, przy pomocy którego święci mirabowie w Mecce mierzą kierunek rzek. Widzicie tę ciemną szklaną kulkę na końcu rurki? W kulce tej śpi święta żmijka. Gdy kładę ją do wody, żmijka podnosi się do góry w rurce i pokazuje cyfrę: ile wody przepływa w waszym aryku.“
Opuścił przyrząd w aryk dużego kiszłaka. Żmijka podniosła się w rurce zatrzymała się na cyfrze osiemnaście.
Potem potrząsnął przyrządem i żmijka znowu wlazła do kulki.
Wtedy opuścił rurkę w nasz aryk. Żmijka pod niosła się w rurce i znowu zatrzymała się na cyfrze osiemnaście.
„Widzicie, — powiedział mirab, — święta żmijka pokazuje wam, że wody jest w obu arykach jednakowo.“
Wtedy upadliśmy wszyscy na ziemię i całowaliśmy chałat wielkiego miraba i prosili wybaczyć nam naszą ciemnotę.
Potem uradowani wróciliśmy do kiszłaku.
Po miesiącu zasiewy nasze wyschły, i na polach nie zostało ani jednego kłosa...
Nasi dechkanie poszli do miraba i mirab im powiedział:
„Człowiek rozdziela wodę, a Bóg nasyca nią ziemię. Bóg może z kropli zrobić morze i morze zamienić w kroplę. Bóg wszechwiedzący, mądry. Módlcie się. Przez swoje grzechy ściągnęliście na siebie gniew boży“.
Wtedy zostawiliśmy nasze domostwa i popękane pola i odeszliśmy do Fergany...
— Tak... — w zamyśleniu potwierdził Klimentyj.
Starzec napełnił filiżanki.
W zeszłym roku władza sowiecka wysłała mnie na kurację w daleki kraj Krym, gdzie ludzie rozumieją nasz język i gdzie nigdy nie brakuje wody: u brzegów tego kraju stoi morze, a drugiego brzegu morze nie ma. Rozebrali mnie tam do naga i kąpali w dużej długiej filiżance, napełnionej wodą. I nim mnie tam położyli, dochtur opuścił w wodę rurkę szklaną w drewnianej oprawie i żmijka podniosła się po rurce i zatrzymała się na cyfrze trzydzieści siedem.
Gdy zobaczyłem ten przyrząd, to zakrzyczałem, wyskoczyłem z białej chony[17] i nagi wybiegłem na korytarze, długie korytarze... Sprowadzili mnie zpowrotem, i dochtur długo mi opowiadał, z czego się robi termometry, — on myślał, że ja po raz pierwszy w życiu widzę tę szklaną rurkę. I bardzo się złościł, gdy na drugi dzień, zostawszy sam, wyrzuciłem ją przez okno. On nie rozumiał, że odejść z kiszłaka można, a czy można kiedy powrócić?...
Znowu nastało między nimi milczenie.
Z mroku wynurzył się człowiek, podniósł się na krużganek i otworzył kluczem drzwi.
— Farchat!
— Jestem, towarzyszu naczelniku.
— Idź i zawołaj towarzyszkę Niemirowską, niech zaraz przyjdzie do biura.
Powiedz: trzeba napisać kilka listów, aby jutro zrana odesłać. Nie zapomnisz? Oderwałem cię od herbaty? No, nic nie szkodzi, dopijesz później.
— Idę, towarzyszu naczelniku.
Jeremin przeszedł do swego gabinetu.
Usłyszała, jak skrzypi podłoga, pod ciężkimi krokami Jeremina i przeszedłszy do swego stolika, cicho wyciągnęła ołówek i papier.
— Duży list?
— Tak. Raport. Przygotowała pani? Niech pani pisze: Do CK KP (b) Tadż“.[18]
— Już.
— Niech pani poczeka, trzeba pomyśleć.
Wstała i miękko położyła mu ręce na ramionach.
— Przykrości? Zdenerwowałeś się na posiedzeniu? Odpocznij. Posiedzimy sobie. Odłóż, napiszemy jutro.
— Nie, nie można.
Wziął jej ręce w swe olbrzymie łapy, jak bierze się ptaszka, ostrożnie, aby nie zdusić.
— Widzisz, myślę, że potrzebuję ci o tem zakomunikować. Muszę oddać twego męża pod sąd.
— A za co? Czy to sekret?
— Nie, niestety, dla nikogo to nie jest sekretem. A podstaw jest nazbyt wiele.
— Mianowicie?
— Przedewszystkiem, za świadomy rozkład całego odcinka mechanizacji, to jest, innemi słowy, za rozwalenie całej budowy. To jest wystarczającą podstawą.
— I ty przypuszczasz, że to wyłącznie jego wina, i że to z jego strony świadome przestępstwo?
— Całkowicie pewien. Nazbyt długo patrzałem na to przez palce, dopóki inni nie zebrali i nie przedstawili mi materjału, demaskującego jego robotę.
— Inni — to kto? Sinicyn?
— To jest obojętne. Zebrane są wiadomości z jego poprzedniego miejsca pracy, gdzie tylko uprzedni wyjazd pozwolił mu uniknąć sądu.
— Ty nie wiesz, to było przed mową Stalina. Tam na niego szczuli jako na bezpartyjnego specjalistę.
— Tutaj na niego nie szczuto, — przeciwnie, dali mu szeroką swobodę działania, której on nie omieszkał odpowiednio wykorzystać.
— Zapewniam cię, mylisz się. Wiem nawet, kto nagadał, — Sinicyn. On nie cierpi Niemirowskiego.
— Nie gadaj głupstw.
— To ty mówisz głupstwa. Nie gniewaj się, ale śmiesznie mi jest słuchać. Wierz mi, ja, zdaje się, dostatecznie dobrze znam Niemirowskiego i w żaden sposób nie umiem go sobie wyobrazić w roli szkodnika politycznego, takiego romantycznego zbrodniarza. To jest wprost głupie. Niemirowski — to typowy spec, spec — średniak, bez szczególnego entuzjazmu do budowy socjalizmu, lecz zupełnie lojalny. Popierwsze, jest szalonym tchórzem, polityki boi się, jak ognia. Umarłby napewno ze strachu, wyobraziwszy sobie na chwilę bodaj siebie wmieszanego w spisek polityczny.
— To mnie mało interesuje. Czy działał w zmowie czy też z własnej inicjatywy, to stwierdzi śledztwo.
— Tak, ale samo oskarżenie jest głupiem. Mógł poplątać, nie dać sobie rady, wkońcu, nawet źle pracować, ale nigdy nie uwierzę, aby świadomie w czemkolwiek chciał szkodzić budowie.
— Będziesz miała możność wypowiedzieć swe subjektywne zdanie. Niestety, u nas przyzwyczajeni są liczyć się z faktami, a faktów, nie obalisz żadną psychologją.
— Ależ to głupie oskarżać niewinnego człowieka! Kompromituje to tylko oskarżycieli.
— Spostrzegam, że inżynier Niemirowski znalazł w tobie nader energicznego i zręcznego obrońcę.
— Nie mogę wszak, tylko dlatego że z nim nie żyję, cieszyć się lub nawet milczeć, kiedy niewinnego człowieka, którego wady wszystkie ja doskonale znam, chcą wsadzić do więzienia, oskarżają o przestępstwo, do którego nie jest zdolnym. Byłoby to z mojej strony podłością.
— Tak... A wiesz, przypuszczają, że on świadomie podsunął mi ciebie i przymknął oczy, aby związać mi ręce.
— Nie wiem, od jakiego to czasu począłeś zwracać uwagę na to, co mówią szubrawcy. I jak to mógł Niemirowski mnie podsunąć? Cóż to ja, rzeczą jestem? I to mówi komunista!
— Na poprzedniej posadzie inżyniera Niemirowskiego sytuacja była identyczna.
— Nie wiedziałam, że zbierasz materjał, dotyczący moich poprzednich stosunków. Należało zwrócić się bezpośrednio do mnie, dałabym ci bardziej wyczerpujące informacje i z pierwszego źródła. Wszak nigdy nie odgrywałam roli cnotliwej dziewicy i nie przysięgałam, że przed tobą nie miałam kochanków. Sądzę, że sprawy z tego nie jestem zobowiązana zdawać nikomu.
— Poprostu ciekawe, że twoi kochankowie rekrutują się zawsze z przełożonych twego męża i że twoje miłostki zgadzają się dziwnie z interesami inżyniera Niemirowskiego.
— Chcesz mnie dotknąć? To ci się nie uda. Doskonale cię rozumiem. Poprostu jesteś zazdrosny o Niemirowskiego.
— Co-o-o? Śmiesz mnie podejrzewać o takie głupstwa? Nie wolno mi aresztować szkodnika, dlatego, że śpię z jego żoną, tak?
— Nie krzycz. Noc. Zbiegną się ludzie. Pomyślą, żeś mnie zawołał do biura, by zrobić mi scenę zazdrości. I bez tego dość plotek o nas krąży. No, uspokój się, — objęła go rękoma za szyję. — Kochany! Głupiutki Nik pomyślał, że jest Nick Carterem i wszędzie węszy zbrodniarzy. No, chodź, usiądziemy sobie w kącie. Nie będziemy więcej o tem mówić. Siedź cichutko i milcz. Nie trzeba mówić. Daj usta. Ot tak. Siedź grzecznie. Opowiem ci coś. Pamiętasz, pytałeś mnie raz, z czego mam zwichnięty mały palec lewej ręki? Chcesz, opowiem.
Było to jeszcze na długo przed poznaniem Niemirowskiego. Kochałam wtedy pewnego młodego uczonego sowieckiego, klimatologa i zerwaliśmy z sobą wyłącznie z mej winy. Wróciłam do teatru i wyjechałam z trupą do Kijowa. On pozostał w Moskwie. Czekałam, że pojedzie za mną. On uparł się. Wreszcie nadszedł list. Pisał, że kocha mnie po dawnemu, ale przebaczyć nie może i żyć w tem samem mieście, w tym samym kraju, nie może. Wystarał się dlatego o naukowe odkomenderowanie i rusza z międzynarodową ekspedycją na Szpicbergen. Wkońcu donosił krótko, że wylatuje z Moskwy do Berlina takiego dnia. I aczkolwiek ton listu był suchy, surowy, ostatnie to zdanie brzmiało niewypowiedzianą nadzieją, że przyjadę zobaczyć się z nim.
Dwa dni nosiłam list nierozpieczętowany. Potem otworzyłam, spodziewałam się wyrzutów i próśb, i nagle, gdy doczytałam do końca, schwyciło mnie coś za gardło. Wydało mi się, że kocham tego człowieka tak, jak nikogo więcej nie pokocham, że trzeba natychmiast, w tej chwili biec, zatrzymać go, powstrzymać, zostać nazawsze razem, nie rozłączając się.
Odlot jego odbyć się miał pojutrze. Komunikacji lotniczej między Kijowem a Moskwą podówczas nie było. Pociąg ruszał za godzinę. Jakich potwornych wysiłków i forteli użyłam, nim dostałam bilet! Z rozkładu lotów dowiedziałam się, że samolot z Moskwy do Berlina wylatuje o szóstej rano. Pociąg mój według rozkładu jazdy przychodził do Moskwy o piątej minut dwadzieścia. Zostawało czterdzieści minut, aby złapać taksówkę i przyjechać na lotnisko.
Przez połowę drogi obmyślałam, co mu powiem. Potem położyłam się spać. W nocy pociąg długo zatrzymywał się na stacjach.
Nad ranem dowiedziałam się, że opóźniamy się o trzy godziny. Konduktor, zauważywszy widocznie, jak zbladłam, począł mnie pocieszać, że może jeszcze nadrobimy opóźnienie. Pociąg szedł wolno i znowu długo przystawał na stacjach. Nie pytałam więcej, która godzina. Rozumiałam, że opóźnienie nasze nie zmniejsza się.
Nienawidziłam w tej chwili maszynisty. Gdy pociąg stał, aby nie myśleć o celu głupiej mej podróży, przedstawiałam sobie, co robi w tym czasie nienawistny maszynista. Oto schodzi z parowozu. Dawno jedzie po tej linji, na każdej stacji ma znajomych. Oto do nich zachodzi. Rozpytuje o nowiny. Stawiają przed nim herbatę z konfiturami. Pije niezmącenie, wolno. Prosi potem o drugą szklankę, potem trzecią, a pociąg stoi. Wreszcie napił się, dowiedział się szczegółowo o wszystkich zdarzeniach. Pociąg rusza.
Nienawidziłam wszystkich naczelników stacji: po drugim dzwonku długo jeszcze mitrężyli, dopóki nie dawali gwizdku do jazdy.
Nienawidziłam dróżników, wychodzących niespodzianie przed drogę z czerwoną chorągiewką, znamionującą nie rewolucję, lecz nowy dłuższy postój.
I gdy jeden z pasażerów, obudziwszy się, zapytał drugiego — która godzina i ten, wyjąwszy zegarek, spokojnie zakomunikował: szósta, a myśmy stali w polu, daleko, od Moskwy, — ja, aby nie rzucić się na tego pasażera i nie rozbić mu głowy jego własnym zegarkiem, wzięłam mały palec lewej ręki i powoli wykręciłam go, dopóki nie przybrał poziomej lińji. Potem, i tego dnia i następnego, długo usiłowałam wprawić go, lecz nigdy już nie wrócił na swe miejsce.
Jakeś ty był podobny do mnie, Nik, dzisiaj, po twem nieudanem posiedzeniu! Przekonałeś się, że twój pociąg beznadziejnie opóźnia się i nie jest wstanie dogonić wyznaczonego czasu. I, zamiast tego, aby trzeźwo zdać sobie sprawę, że winne tu są nieporządki w ogólnym rozkładzie, lub krzyżujące się gdzieś o tysiące kilometrów szyny przyczyn, oraz minutowe opóźnienia, które pomnożono przez przestrzeń, wyrastają w tygodnie i miesiące, — pomyślałeś, tak jak kiedyś ja, że winne są pionki bezwolne, obsługujące twój nieszczęsny pociąg: podstępny maszynista lub tępy dróżnik, traktujący z niezmąconą obojętnością kwestję, czy przyjedziesz na czas. No, chodźmy, Nik. Wiem, że ci ciężko, żeś bardzo samotny. Nie zostawię cię w takim stanie. Chodźmy do mnie. Gwiżdżę na Niemirowskiego. Zostanę u ciebie, dopóki nie uśniesz.
Wracając z burzliwego posiedzenia do domu, Clarke potknął się nagle koło wielkiego klonu o jakiś długi przedmiot i omal nie upadł. Przy bliższem przyjrzeniu się, przedmiot okazał się ludzkiem ciałem, rozpostartem na ziemi, twarzą wdół. W plecach leżącego na wysokości pasa sterczała błyszcząca rękojeść kindżału.
Po krzyżu Clarka przebiegł mróz. Basmacze?[19] Tutaj w mieście? A może, vendetta meksykanska na miejscowy sposób?
Nie wiedział co robić. Zawołać ludzi? Wokoło nie było żywej duszy.
Nachylił się nad leżącym i dotknął jego pleców. Błyszcząca rękojeść potoczyła się z brzękiem na ziemię. Clarke ze zdziwieniem namacał ją ręką i naraz prysnął śmiechem. To, co przyjął za rękojeść kindżału, okazało się butelką wódki, sterczącej z tylnej kieszeni spodni.
Clarke pomaszerował dalej. Ubawił go szczerze cały incydent — pierwsze niepowodzenie w poszukiwaniach egzotyki. Przypomniał sobie długie opowiadania o basmaczach, skaczących po górach na zwinnych koniach afgańskich i uśmiechnął się. Zakrawało to wszystko na balet.
Wszedł na werandę, przekręcił klucz i zapalił elektryczność. Szybko począł się ubierać, zdjął kołnierzyk i rzucił go na stół. Na stole, starannie rozłożony na środku, leżał arkusz papieru z jakimś rysunkiem. Clarke nachylił się i uważnie się przyjrzał.
Na papierze zwykłym ołówkiem narysowany był nieudolnie pociąg, obok pociągu okręt i z prawej strony kilka wysokich domków. Nad domkami łacińskiemi drukowanemi literami napisane było „Ameryka“. Nad rysunkiem szła długa strzała. Strzała wskazywała kierunek pociągu i statku i opierała się o słowo „Ameryka“. Na dole arkusza narysowane były czaszka i dwie skrzyżowane kości.
Clarke długo i uważnie studjował rysunek. Sens hieroglifów był jasny. Oznaczało to: „Wyjeżdżaj szybko zpowrotem, nie wyjedziesz-zakatrupimy.
Na Clarka po raz drugi powiało mrozem. Obejrzał pokój. Gdy wychodził stąd — żadnego listu na stole nie było. Drzwi były zamknięte na klucz. Podszedł do okna i pchnął je ręką. Okno zwewnątrz było zamknięte. Clarke jeszcze raz obejrzał pokój. Nachylił się i spojrzał pod łóżko. Potem pod stół. Więcej mebli nie było.
Znowu wziął do ręki rysunek i spojrzał pod światło. Wyjął następnie z tylnej kieszeni spodni browning, sprawdził bezpiecznik i położył rewolwer na taburecik. Wyciągnął się na łóżku i zapalił. Do pokoju, w czasie jego nieobecności, an przez okno, ani przez drzwi nikt nie mógł przeniknąć. To jasne. Chyba użyto drugiego klucza od drzwi lub wytrychu. Była również i druga ewentualność. Papier mógł położyć na stole ktoś z ludzi, przychodzących w obecności Clarka, który mógł nie zauważyć tego. Było ich tutaj tylko trzech. Murri — nie wchodzi w rachubę. Połozowa? Również. Urtabajew?...
Źle spał, przeszkadzały komary.


ROZDZIAŁ TRZECI.

Obudziły go dźwięki tęsknej dziwnej muzyki ochrypłych fletów i bębna. Grali na ulicy. Clarke wyskoczył z posłania i pchnął ręką okno. Ranne powietrze, świeże jak woda ze studni, zmyło z twarzy cienką pajęczynę snu.
Przez ulicę sunął niezwykły pochód. Na przodzie, na malutkich osiołkach jechali dwaj dechkanie; każdy trzymał drzewko czerwonego transparentu. Za nimi, wzdłuż ulicy ciągnęła się długa kawalkada barwnych jeźdźców na osiołkach. Nogi jeźdźców dotykały prawie ziemi. Jeźdźcy płynęli nad ziemią, uroczyści i ociężali w swych malowniczych chałatach, wyliniałych czałmach i zasmolonych tiubetejkach.
Kawalkadę poprzedzało, wślad za jeźdźcami z plakatem, czterech muzykantów. Muzykanci dęli w długie cienkie trąby. Jeden z nich miarowo uderzał w bęben, głuchy i wzdęty, jak gliniane naczynie.
Przed muzykantami, frontem ku kawalkadzie, wydeptując pantoflami wzorzystą drogę, płynął tancerz w wytartym chałacie, przewiązanym w pasie wyszywaną chustą.
Z okna, po drugiej stronie werandy, wyjrzała rozstrzepana głowa kobieca.
— Sasza! — zabrzmiał znajomy już Clarkowi kapryśny głos. — Co tam takiego?
Niemirowski, kończący myć się w kącie werandy, zdjął z gwoździa ręcznik, wyrzucił z ust na drogę długą strugę wody i powiedział, wycierając się:
— To kołchoznicy. Wczoraj skończyli robotę w sowchozie i wracają do domu.
— Czego oni więc o piątej rano nie dają spać! — z irytacją ciągnęła kobieta.
— Są zdaleka, niektórzy dwadzieścia — trzydzieści kilometrów stąd. Wcześniej wyszli, aby zdążyć przed upałem.
— Nigdy nie dadzą się wyspać, idjoci, ze swemi świstawkami.
— Nie kładź się o czwartej zrana, to się wyśpisz.
Clarke, zresztą, nic nie zrozumiał z tej rozmowy i długo stał jeszcze w oknie, wsłuchując się w oddalające się trele fletów.
Dopiero, gdy ucichły ostatnie dźwięki, spojrzał na zegarek i stwierdziwszy, że już pół do szóstej, począł szybko się ubierać. Wziął ze stołu arkusz z rysunkiem, złożył go, wsunął do woreczka i poszedł do stołowni na śniadanie.
Gdy wrócił, stał przed werandą samochód. Na tarasie czekała Połozowa.
— Sądziłam, że pan jeszcze śpi, a okazuje się, że już pan zdążył i śniadanie zjeść. Oto i auto po pana.
— Pani pozwoli, wstąpię na chwilę do pokoju, wezmę notes i różne drobiazgi.
Otworzył walizę, wyjął notes, biały hełm kolonjalny i zamknąwszy walizę, włożył hełm na głowę.
— Wie pan co, — usłyszał nad sobą głos Połozowej; stała, opierając się o framugę okna. — Chce pan posłuchać koleżeńskiej rady, — niech pan się w to nie ubiera. Zostaw pan ten kociołek w domu. Niech pan weźmie kepi.
— A dlaczego? — zmieszał się Clarke.
— To, ma się rozumieć, drobnostka, lecz hełmy kolonjalne mają już swoisty styl polityczny. Z tamtej strony granicy, w Indjach, odróżniają one pana-kolonizatora od niewolnika-tubylca. U nas styl ten kole oczy. Nosimy wszyscy tiubetejki. Jest to i prościej i lżej i praktyczniej. Chce pan, wystaram się panu jutro o tiubetejkę?
Spostrzegłszy zakłopotanie Ciarka, dodała śpiesznie:
— Niech się pan, proszę, nie obraża. Jeśli pan chce, może pan jechać i w tem. Chciałam poprostu po przyjacielsku uprzedzić pana przed krzywemi spojrzeniami robotników; są przyzwyczajeni, że nasi inżynierowie i kierownicy nie odróżniają się specjalnie od nich swem ubraniem.
Clarke w milczeniu naciągnął kepi, zamknął pokój i sprawdziwszy ręką okno, skierował się ku maszynie.
— Szkoda, że nie widział pan dzisiaj kołchoźników, wracających z sowchoza z muzyką i tańcami. Wyjątkowy obrazek.
— Widziałem, istotnie bardzo ładnie. Całkiem rodzajowa muzyka, podobna cokolwiek do przyśpiewów indyjskich zaklinaczy wężów i nader ciekawy taniec.
— Gwizdać na muzykę... Przepraszam, ja nie to.. Chciałam powiedzieć, że to — jest zewnętrzne, nierealne. To egzotyka, która przyciąga uwagę każdego europejczyka. Wie pan, co to takiego choszar? Włościanie z oddalonych kiszłaków przyszli pomagać sowchozowi. Chciano im zapłacić za wyrobione dniówki — odmówili. Powiadają, niech nam rejon zbuduje za to szkołę. Obiecali przyjść i na żniwa. Rozumie pan, że w tym kraju, gdzie jeszcze do dwudziestego szóstego roku bajstwo i mułłowie prowadzili za sobą większość dekchan, — to cała rewolucja.
— Tak, to nader ciekawe...
Połozowa umilkła. Automobil mknął po płaszczyźnie, zbliżając się ku końcowi gór.
U podnóża gór leżało miasteczko: kilka drewnianych baraków, kilka garbatych namiotów z brezentu z krzywemi okienkami z żelatyny, próżny samochód ciężarowy z połamaną karoserją, nieruchomy i ponury, jak statysta.
Obok centralnego baraku cisnęli się, wchodzili i wychodzili ludzie najróżnorodniejszego wyglądu: rosyjscy chłopi z długiemi brodami, jedni w zasmarowanych, opasanych postronkami rubachach, inni w watowych kacawejkach i rudawych jałówkowych butach z cholewami; bronzowe wyrostki w niebieskich, czerwonych i zielonych majkach, to w kaskiecie, to w tiubetejce, to w ogromnym słomianym kapeluszu, podobnym do meksykańskiego sombrero; malowniczy tadżycy w tiubetejkach i chałatach; czerwonoskórzy ludzie nieznanej narodowości, z ciałem, jakby oparzonem wrzątkiem, w kusych spodenkach, zasłaniających wyłącznie to, co niezbędne.
Maszyna zatrzymała się przed wejściem do baraku. W pokoju, do którego Połozowa wprowadziła Clarka, stały stoły zwartą ławą. Trzeba było przepychać się między nimi wązką krętą ścieżynką. Ludzie, stojący przed stołami, krzyczeli na ludzi, siedzących przy stołach. Ktoś bił kułakiem po stole tak, że dzwoniły kałamarze.
Między stolikami dreptali ludzie z jakiemiś papierami.
Clarke, w ślad za Połozową, przecisnął się wreszcie za przegródkę. Za przegródką stał Czetwiertiakow, przeglądając kupę papierów, zapisanych zygzakami czerwonego ołówka.
Połozowa zwróciła się do Czetwiertiakowa, w tej jednak chwili wtargnął za przegródkę wąsaty chłop w białych spodniach, bardzo podobnych do kalesonów, odsunął ręką na bok Clarka i Połozową, i zerwawszy z głowy tiubetejkę, rzucił ją na podłogę przed Czetwiertiakowym:
— Nie mogę z tymi sukinsynami pracować! Rób pan ze mną, co pan chce, nie mogę!
— Niech pan nie krzyczy, Tiopłych, — spokojnie zauważył Czetwiertiakow. Nie jestem głuchy. I nie śmieć mi pan na podłogę, — wskazał głową na wygniecioną tiubetejkę. O co chodzi?
— Brygady Tarełkina i Kuzniecowa nie wyszły do roboty.
— Dlaczego?
— Powiadają, że trzeci dzień nie otrzymują machorki. Nie dacie machorki, nie będziemy pracować!
— Niech pan im powie, że machorka jutro będzie, ewentualnie pojutrze. Niech pan powie, że nie nadszedł jeszcze transport ze Stalinabadu. No, wie pan sam, co trzeba powiedzieć. Poco przychodzi pan do mnie z takiemi głupstwami?
— Mówiłem, wyjaśniałem, tłomaczyłem, — groch o ścianę. Nie pójdziemy i już. Już wczoraj sarkali, nie chcieli wychodzić, lecz ich namówiłem, obiecałem, że dzisiaj będzie. A teraz nawet słuchać nie chcą: „Bujać to my, a nie nas — powiadają. Dawać machorę i szlus!“ Nie wyjdą. Ja ich znam.
— Co więc pan chce ode mnie? Skąd ja wezmę machorkę? Niech pan się zwróci do Jeremina.
— Ależ niema machry, ani jednej paczki niema. Wszystko już do góry nogami przeszukałem.
— Więc co ja mogę pomóc?
— Trzeba ich skłonić! Niech towarzysz inżynier z nimi pogada. Może pana posłuchają.
— Dobrze, pójdziemy. Pójdziemy razem, — zwrócił się Czetwiertiakow do Połozowej i Clarka. — Zaraz znajdziemy kogoś, kto przeprowadzi was na odcinek.
Przecisnęli się poprzez zapchany pokój i pomaszerowali w kierunku końcowych baraków.
W baraku, dokąd przyprowadził ich Tiopłych, unosiła się woń onucek. Na narach, wzdłuż ścian siedziało i leżało sześćdziesięciu robotników. Gdzieś, w kącie piszczała ochryple harmonja.
Przy nadejściu Czetwiertiakowa, harmonja przestała grać i część robotników powstała, pozostali zaś leżeli dalej, udając, że nie spostrzegają przybyłych.
— Towarzysze, — powiedział Czetwiertiakow, poprawiając binokle, — co to znowu za historja? Chcecie przerwać robotę? Każdy uświadomiony robotnik powinien rozumieć, że kollektywne opuszczanie pracy na budowie — równoznaczne jest szkodnictwu. Obecnie, gdy partja i władza sowiecka postawiły nam terminy i z naprężeniem śledzi za postępem robót, kiedy drogą jest, dosłownie, każda stracona minuta, — przerywać przez błahostki pracę — to przestępstwo, niegodne uświadomionego robotnika. Jestem przekonany, że była to z waszej strony zwykła demonstracja, aby przypomnieć kierownictwu o brakach, istniejących w dziedzinie aprowizacji. Mogę was upewnić, że administracja uczyni wszystko, co od niej jest zależne, aby zlikwidować niedociągnięcia w dowozie produktów. W każdym razie nie należy przeciągać tej demonstracji. Budowa straciła już i bez tego całą godzinę roboczą. Nie powątpiewam, że wy wszyscy, jak jeden, niezwłocznie pójdziecie do pracy. Ja czekam, towarzysze!
— Będzie palenie — pójdziemy. Nie dasz machorki, to i nie wołaj! — melancholijnie powiedział chłop w granatowej majce.
— Czwarty dzień obiecują!
— Ty nas na uświadomienie nie bierz. Sam, napewno, papierosów dla siebie sprowadzić nie zapomniał!
— Ja nie palę, — powiedział z oburzeniem Czetwiertiakow. — I wogóle kierownictwo nie jest zobowiązane, ze szkodą dla zaopatrzenia w przedmioty pierwszej potrzeby, sprowadzać wam machorkę. Palenie nie jest wcale niezbędne dla zdrowia, lecz wręcz szkodliwe. Tak samo, jak i wódka obniża zdolność do pracy. W umowie zbiorowej nie jest wskazane, że zaopatrzenie machorką wchodzi w zakres obowiązków pracodawcy.
— Znaczy się, źle pisali, trzeba wstawić, — rzucił z miejsca chłop z rudą bródką.
— Mocno się troszczą o nasze zdrowie. W zeszłym tygodniu herbaty nie dali, też szkodliwe. Wkrótce powiedzą po uczonemu, że roboczemu człowiekowi i jeść jest szkodliwe.
Harmonista w kącie prowokacyjnie brzdąknął dwa takty na harmonji.
— Suki, a nie robotnicy! — powiedział głośno pół do siebie, pół do Czetwiertiakowa Tiopłych.
— Zaopatrywać was w produkty kierownictwo jest zobowiązane i zaopatruje. Nie było jeszcze wypadku, aby zostawiono was bez jedzenia. Gdyby kierownictwo chciało wykonywać wasze kaprysy i przywozić zamiast produktów machorkę, siedzielibyśmy dzisiaj bez obiadu. Uważam, że dyskusje na ten temat są nie na miejscu. O wszystkich brakach w zaopatrzeniu możecie wypowiedzieć się na zebraniu. Teraz czas pracy i wszyscy winni niezwłocznie stanąć do roboty.
— Nie gadaj! — melancholijnie rzucił chłop w granatowej majce. — Dasz machorkę — pójdziemy!
— A ty co możesz wiedzieć — potrzebna machorka roboczemu człowiekowi czy nie, jeżeliś sam niepalący?
Cały barak zatrząsł się śmiechem.
Harmonista z zachwytem brzęknął na harmonji cały refren.
— Co to takiego? — rozległ się groźny głos przy wejściu.
W drzwiach stał Jeremin.
Czetwiertiakow podszedł do niego:
— Robotnicy sarkają. Nie dostali machorki, nie chcą iść do pracy. Usiłowałem ich nakłonić — nie słuchają. Może pan, Mikołaju Wasyljewiczu, przyprowadzi ich do rozumu? Pan umie z nimi mówić. A na mnie czekają w biurze...
Nie czekając odpowiedzi, Czetwiertiakow wyszedł szybko z baraku.
— Co to takiego? — powtórzył groźnie Jeremin.
Harmonista przestał grać.
— Co tu za hecę robicie? Nie idziecie do pracy? Spacery? Kułackie głowy podkręcają tu was, a wy, jak stado baranów, idziecie przeciw budowie, przeciw władzy sowieckiej? Nie da się wam machorki, to i pracować nie będziecie?
— I nie będziemy. Nie dasz machorki — nie będziemy.
— Mówi się wszak wam, że machorki niema! Wszystkoście wypalili! Skąd wam wezmę?
— Poszukaj — znajdziesz.
— Gdzie to każesz szukać?
— Poszukaj u siebie w mieszkaniu, — nie bój się, całą walizę papierosów znajdziesz.
— Nie jesteśmy hardzi, możemy i papierosy palić.
Jeremin zzieleniał z gniewu.
— Ach wy... rozpędzić was za mało!
— Nie śpiesz się — sami pójdziemy.
— Popracowalim i dosyć, niech inni
— Za paczkę machorki władzę sowiecką sprzedacie! — krzyczał Jeremin. — Na froncie, kiedy się bili z białymi, to liście dębowe palili gdy nie było machorki!
— Ty tu najpierw dąbki posadź, może i my zapalimy, bo tak to i listka ze świecą nie zobaczysz. Chyba z wielbłądziego nawozu każecie cygara kręcić...

Agronom chciał wleźć na wóz
By znaleźć krowi nawóz
Nic nie znajdzie w tamtej stronie
Rozkurzyli na tytonie...

— brzęknął z zachwytem harmonista.
Barak aprobująco zarżał i podochocony harmonista, rozwinąwszy harmonję w wachlarz, zaciągnął na całe gardło:

Palił baryn z psem cygara
Przyszła rewolucja,
Kapci z gnoju se psia wiara
Taka — egzekucja.

Clarke, stanąwszy przy wejściu, w milczeniu przyglądał się całej scenie.
— Pewnie pana interesuje, co się tu dzieje? — zwróciła się ku niemu Połozowa. — Robotnikom z pana odcinka nie przywieziono machorki, nie chcą więc dlatego wyjść na robotę.
— To robotnicy z tego odcinka, gdzie ja mam pracować? — zapytał Clarke.
— Tak, widzi pan, co za przykrość odrazu przy pierwszej znajomości.
Clarke zdetonował się. Jeszcze po drodze myślał nad tem, w jaki najpewniejszy sposób zdoła osiągnąć wśród podwładnych mu robotników niezbędny autorytet i zadzierzgnąć w tym kraju koleżeńskie stosunki, zachowując jednocześnie należny dystans.
— Proszę pani, czy nie będzie niewygodnie, jeżeli spróbuję z nimi pomówić? Zwłaszcza, że są to robotnicy z mego odcinka...
— Pan? A wie pan, to niezły pomysł!... Towarzyszu Jeremin, mister Clarke chce sam pomówić z robotnikami swojego odcinka. Niechybnie to zrobi wrażenie. Jak pan myśli?
— Amerykanin? No, dalej go, niech spróbuje.
— No, proszę, mister Clarke. Będzie to bardzo wskazane.
Połozowa wystąpiła naprzód:
— Towarzysze, przyjechał do nas z Ameryki na budowę inżynier Clarke, który będzie tu pracować na pierwszym odcinku. Chciałby on powiedzieć wam kilka słów i prosi o chwilę uwagi.
Harmonja umilkła.
Robotnicy podnieśli się i rozsiedli się na narach, ci, co dalej siedzieli, przysunęli się bliżej, przyglądając się gościowi w krótkich spodniach. Nastała cisza.
— Niech pan mówi — popchnęła Połozowa Clarka.
Clarke z zakłopotaniem odkaszlnął i odezwał się niegłośno po angielsku:
— Robotnicy, ja rozumiem, że bez tytoniu ciężko jest palaczowi. Ale wszak przez to, że nie będziecie pracować — nic się nie zmieni. Tytoń się przez to nie zjawi, a robota będzie stała. Bądźcie rozsądni i nie czyńcie trudności administracji. Byłem wczoraj obecnym na naradzie, gdzie się mówiło o zagadnieniach transportu i wiem, że chwilowe trudności z zaopatrzeniem spowodowane są nie przez niedopatrzenie, a rzeczywiście wynikają z fizycznej niemożliwości obsłużenia całej budowy przy pomocy nader ograniczonego sprzętu komunikacyjnego. Nie twórzcie zbędnych trudności i wyjdźcie na robotę...
Umilkł, chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zapomniał i nie powiedział nic więcej.
— Towarzysze! — zastanowiwszy się chwilę, poczęła tłomaczyć Połozowa. — Inżynier Clarke mówi, że w swej amerykańskiej ojczyźnie, wiele słyszał o rosyjskich robotnikach, których proletarjat amerykański traktuje jako swych nauczycieli, którzy pokazali całemu światu, jak należy robić rewolucję i jak należy bronić jej zdobyczy. Dlatego też mówi, że pierwsze spotkanie z rosyjskimi robotnikami rozczarowało go. Inżynier Clarke powiada, że jeżeli wszyscy robotnicy rosyjscy tak pojmują swój obowiązek wobec rewolucji, jak wy, to z takimi robotnikami socjalizm nie będzie zbudowany. O tem, co on tu słyszał i widział, będzie się wstydził opowiedzieć amerykańskim robotnikom.
Podczas tłomaczenia Clarke zmieszany stał na boku, czując na sobie dziesiątki par uważnych spojrzeń. Zdawał sobie sprawę, że kiepsko się wypowiedział i nie rozumiał, dlaczego denerwuje się tak Połozowa, tłomacząc jego słowa. Kiedy Połozowa skończyła mówić, postąpił nagle kilka kroków naprzód, podszedłszy do pierwszych nar, wyciągnął z kieszeni pudełko papierosów i wyciągnął je do robotników.
Zapanowało przykre milczenie.
Kilka rąk wyciągnęło się po papierosy.
— Inżynier Clarke powiedział jeszcze, — dorzuciła pośpiesznie Połozowa, — że przyjechał tutaj pracować nie za jedzenie i nie za tytoń, i że tym, którzy uzależniają swój udział w socjalistycznem budownictwie od paczki machorki, — chętnie on ustępuje swoją porcję.
Clarke wciąż jeszcze stał z pudełkiem papierosów w wyciągniętej ręce. Nikt więcej z pudełka nie brał. Wyrostki, którzy już wzięli, — nie zapalili, w zakłopotaniu kręcąc papierosy w palcach.
— Nie bójta się, u nich, w Ameryce, robotnicy cygara palą, a nie machorkę, — powiedział po dłuższej pauzie chłop z rudą brodą.
Nikt go nie poparł.
— No pewnie, bez machorki robota — nie robota, — podniósł się z nar wysoki wąsacz. — Kręci kurzącego człowieka bez kurzywa. Ale nie można, chłopaki, także i przed jamerykanem błotem się obsmarować. Obiecalim: dogonimy i przegonimy, a wychodzi — nie dogonili i usiedli. Ot i dobrze tak, że jamerykaniec splunął nam w pysk. Nie stawiaj się, znaczy. Huk podnieśli na cały świat i co. Tylko on daremnie tak. Jakgdyby to pracującemu człowiekowi i pobruździć trochę nie wolno. Nie rozumie on pracującego człowieka. Myśli, naser-mater, że i naprawdę za paczkę machorki robim. Dziwaki takie-siakie, te jamerykany!... Idziemy, chłopaki? Co? Pokażemy Ameryce, jak rasejski robociarz pracuje!
Ze trzydziestu ludzi wolno podniosło się z nar.
— Idź, idź, trzech nie namówiło, to czwarty przygadał, — rzucił gniewnie chłop z rudą brodą. — Uszy otworzyli! Może jeszcze on i jamerykanin nie jest prawdziwy.
— A ty, bracie, sprawdź, potrajluj z nim po amerykańsku. Zapytaj, jak tam w Ameryce, czy prędko będą rozkułaczać? — zadowcipkował harmonista.
— A no, chłopaki, pokręciliśmy jęzorami i szlus, — podniósł się z nar wąsacz. — Jazda! Walniemy na złość Jameryce!
Wszyscy podnieśli się z nar.
— A jeszcze gadają, solidarność robotnicza. Ech, matkę waszą za nogę! — warknął, naciągając rubachę, rudobrody.
— No, i warto to było, chłopaki, tyle krzyku przez głupstwo robić? — wesoło powiedział Jeremin. — Trzeba będzie natężyć się teraz, dogonić czas stracony. Inaczej, na czarną deskę zapiszą.
— Natężymy się, Mikołaju Wasyljewiczu. a pan tam co do machorki niech się natęży. Jak Boga kocham, bez kurzywa, jak bez baby, i na duszy smutno i pokręcić co niema.
Tłumem wysypali się nazewnątrz.
Clarke, Połozowa i Jeremin wyszli ostatni. Kilka kroków od baraku, podszedł do nich niewysoki mężczyzna.
— A nasz amerykanin, okazuje się, swój chłopak, — uśmiechnął się do niego Jeremin. — Jakie gadanie walnął!
— A ty rozumiesz po angielsku? — zagadnął go mężczyzna, patrząc jednak na Clarka.
— Połozowa tłomaczyła.
— Ja przetłomaczyłam zupełnie nie to, co on mówił, — wmieszała się, czerwieniąc Połozowa. — Wiem, że to nieładnie, ale chciałam zlikwidować jaknajszybciej cały incydent.
— Niech pani powie o tem inżynierowi Clarkowi.
— Naturalnie, właśnie chciałam mu to zakomunikować.
Niewysoki mężczyzna poszedł z Jereminem ku centralnym barakom.
— Muszę się przed panem wytłomaczyć, — zaczęła Połozowa, gdy zosłała razem z Clarkiem. — Mowę pana nielitościwie przekręciłam. Mówił pan bardzo ładnie, ale ich takie słowa nie biorą. Człowieka, gdy się uprze, zdrowym rozsądkiem nie można ruszyć z miejsca i wtedy należy dostać się do śledziony, apelować do uczucia, zawstydzić. Wielu z nich wszak, to właściwie dobre chłopaki.
— Mówiłem bardzo źle i dobrze się stało, że pani przetłomaczyła po swojemu. Proszę mi wierzyć, nie występowałem nigdy publicznie i rozmawiać, szczególnie z rosyjskimi robotnikami, których zupełnie nie znam, jest mi podwójnie trudno.

Jeremin wrócił do swej jurty — prowizoryczny gabinet naczelnika budowy. Jurtę kazał ustawić na samym brzegu, wyjściem do rzeki. Od strony rzeki wiał ku jurcie drogocenny chłodek.
— Do jurty jego nie przychodzono. Wiedziano — nic okrom klątw od Jeremina nie można było wówczas usłyszeć. Było to jedyne pomieszczenie, poza toaletą, gdzie Jeremin zostawał sam jeden i dokąd nie przychodzili do niego z interesami. Często, nie wracając na nocleg do miasteczka, spędzał w jurcie całą noc przy obliczeniach, tabelach, djagramach, usiłując w naprężeniu związać to wszystko w jedną całość.
Rankiem wychodził obrośnięty, żółty i spokojny. Szedł na odcinek. Wywoływał Czetwiertiakowa. Długo demonstrował pracownikom, jak należy rozdzielać siłę roboczą i rozstawiać mechanizmy, aby osiągnąć maximum wydajności. Według planu wynikało, że przy normalnej progresji arytmetycznej, niedobór winien być po miesiącu całkiem zlikwidowany.
Ale wykaz dnia następnego znowu stwierdzał obniżenie wydajności, — kilka maszyn wychodziło z ruchu i ze względu na brak części zapasowych, sektor mechanizacji odmawiał wyznaczenia nawet przybliżonego terminu ich remontu. Wówczas ogarniała Jeremina tępa rozpacz. Zamykał się u siebie w mieszkaniu i ponuro popijał koniak albo szedł do Niemirowskiej.
Zaczęło się z Niemirowską jakgdyby przypadkowo. Po przyjeździe nowego kierownika sekcji mechanizacji, nazwisko jego obleciało wszystkie odcinki budowy, nie dlatego, że był jakąś sławą, lecz ponieważ przywiózł ze sobą wyjątkowo urodziwą żonę, byłą aktorkę. Wkrótce na narady inżynierów poczęło brakować to tego to owego. Wieczorem, gdy Jeremin potrzebował któregoś z młodych inżynierów, trzeba było posyłać po niego do mieszkania Niemirowskich.
Jereminowi Niemirowska nie spodobała się. Chodziły pogłoski, że utrzymuje intymny stosunek z miejscowym prokuratorem Krygierem, ale w tych rozmowach młodych inżynierów można było spostrzec ich własne niepowodzenie. Jeremin szybko zapomniał o istnieniu Niemirowskiej.
Przypomniał mu o niej sam Niemirowski, który prosił Jeremina pewnego ranka, by dał jego żonie jakąś pracę. Zna ona stenografję, pisze na maszynie i może prowadzić prace sekretarskie. Jeremin polecił przydzielić ją do kancelarji.
Pewnego razu chcąc sprawdzić kwalifikacje nowej urzędniczki, Jeremin polecił Niemirowskiej pisać pod dyktandem sprawozdanie. Dyktował szybko, nie zatrzymując się przy każdem zdaniu, jak u innych maszynistek. Niemirowska stenografowała. Nie miał do tej pory sposobności dyktowania stenografistce. O zasadach stenografji posiadał nader mętne pojęcie.
Patrząc niedowierzająco na ślizgające się po papierze długie palce Niemirowskiej, przez które, jak przez transformator, biegły długie jego myśli, myślał sceptycznie — czy będzie mogła sama się połapać w tem, co napisała i odtworzyć jego mowę od początku do końca.
Kiedy następnego rana przedłożyła mu raport, starannie przedrukowany na maszynie i się przekonał, że ani jedno słowo nie jest przekręcone, uczuł odruchowy szacunek do swej współpracowniczki.
Po kilku dniach mianował ją osobistą sekretarką.
Pracowali teraz ze sobą razem, długo przesiadując wieczorami i zawsze następnego rana znajdował Jeremin na swoim stole przedrukowany wczorajszy materjał.
Pewnego razu, — było to w dniach, gdy wykres graficzny mocno popełzł wdół, — Niemirowska przyszła do mieszkania Jeremina dla wręczenia kolejnych wykazów. Jeremin siedział przy stole i pił szklanką koniak. Podeszła bez słowa do stołu, wzięła szklankę i wylała koniak na podłogę. Jeremin patrzał zmieszany, oczyma cierpiącego psa. Niemirowska opasała jego szyję rękoma i przyciągnęła do siebie. I ugniatając swemi olbrzymiemi łapami jej podatne ciało, jakby chcąc nadać mu nową formę, Jeremin zrozumiał, że jest to znacznie mocniejsze niż koniak.
W ten sposób zaczął się ten stosunek, — trywialny stosunek szefa z sekretarką. Ci, którzy wiedzieli o tym związku (a domyślali się wszyscy), — dziwili się, jak po mistrzowsku maskuje się Jeremin w godzinach służbowych, nie wychodząc choćby na chwilę w stosunku do Niemirowskiej ze swej roli surowego szefa. Jeremin jednak nie potrzebował się maskować. W okresie przypływu energji, gdy wykresy powoli, po milimetrze drapały się dogóry, obecność Niemirowskiej ciążyła mu i irytowała go, jak przypominanie ataków własnej słabości. Zastanawiał się wtedy nad przeniesieniem Niemirowskiej na oddział techniczny. Ale wykresy spadały wdół, następował nowy odpływ, i Jeremin brał Niemirowską, jak się bierze brom, z szumem w skroniach i całował jej nogi w zwierzęcej wdzięczności za pieszczotę, za miękkie dotknięcia, za dobre słowo.
— Czy można? Nie przeszkodzę?
Jeremin drgnął: kto tutaj mógł przyjść?
U wejścia do jurty stał Niemirowski.
— Można? — powtórzył Niemirowski.
Jeremin patrzał na niego, nie odpowiadając.
„A bródkę ma, jak Chrystus, — pomyślał ni stąd ni zowąd. — I przyszedł tu, jak po wodzie: kroków nie było słychać“.
Uczuł nagle nieokiełznaną chęć uderzenia tego człowieka kułakiem w nos: „Poleciałby do góry nogami prosto do rzeki i byłby koniec“.
— Można? — z odcieniem niecierpliwości powtórzył Niemirowski.
— Wiedziałem, że pan do mnie dzisiaj przyjdzie, — powiedział Jeremin.
— Zrozumiałe, wszak na wczorajszej wieczornej naradzie oświadczył pan publicznie, że będzie pan miał ze mną osobną rozmowę. Słucham...
— Nie, nie dlatego. Zresztą, to niema znaczenia.
— A więc?
— A więc, pan słyszał, powiedziałem na wczorajszej naradzie, że oddam kogoś pod sąd. Miałem na myśli pana.
— Bardzo przyjemnie.
— Zaznajomiłem się ostatnio ze sprawami mechanizacji i przekonałem się, że cała jej praca prowadzona jest z takiem obliczeniem, aby nie pomagać naszej budowie, a przeciwnie, przeszkadzać jej.
— Przekonał się pan? Czy pan się nie myli?
— Nie, nie sądzę. Przypuszczałem zpoczątku, że to poszczególne niedociągnięcia, przekonałem się jednak, że to nie niedociągnięcia, a cały system. Poczynając z systemu zarobków. Średnio wykwalifikowanemu robotnikowi dał pan takie ogromne stawki, że nic więcej go nie może zainteresować i żadne współzawodnictwa w takich warunkach nie są do pomyślenia. Skala zarobkowa tak jest u pana zbudowana, że robotnik najmniej jest zainteresowany w wydajności swej pracy, co się też sprawdziło w praktyce. Wydajność w sekcji pana jest godną śmiechu, o dyscyplinie w pracy nie trzeba nawet mówić. Robotnik otrzymuje ogromne pieniądze, nie dając prawie nic budowie. Więcej jeszcze, przez samą organizację prac izolował pan warsztaty mechaniczne od całego systemu budowy tworząc jakieś państwo w państwie.
— To wszystko?
— Nie, to daleko nie wszystko.
— Gdyby to było wszystko, tobym panu powiedział, że te wzniosłe rzeczy, o których pan mówi — to sprawa organizacji związku zawodowego, a nie kierującego inżyniera. Moją rzeczą jest — zapewnić budowie szybką naprawę maszyn.
— Co do naprawy maszyn, myślę, lepiej nie napierać. Maszyny stoją u pana całemi tygodniami i miesiącami.
— Jeżeli brak części zapasowych, rezygnuję wogóle z remontu.
— Nie wątpię, że gdyby pan mógł, to zrezygnowałby pan i w tych wypadkach, kiedy pan ma części zapasowe. Pana konik z częściami zapasowemi jest już porządnie rozjechany. W ciągu tego czasu miał pan możność sprowadzić je sto razy. Nie mówię już o tem, że cały szereg części mógłby pan wyprodukować na miejscu, we własnych warsztatach. U pana remontuje się tylko te maszyny, co do których ten czy inny pracownik umówi się przy wódce z tym czy innym pana majstrem. Traktor, zepsuty onegdaj na pierwszym odcinku, naprawiono w ciągu dwudziestu czterech godzin za dwie butelki wódki. Inne traktory stoją całe tygodnie.
— To są nieporządki, nieuniknione we wszystkich azjatyckich budowach. Gdybym zaczął za to zwalniać robotników, wkrótce nie mielibyśmy ani jednego. Trzeba kontentować się tą siłą roboczą, jaką się ma. Żaden dobry robotnik nie pójdzie pracować w tutejszych warunkach.
— Znam wypadki, kiedy pan uwalniał robotników, ale akurat najbardziej aktywnych. W dziale mechanizacji dobrał pan zręcznie całą patentowaną grandę, notorycznych kanciarzy i pasibrzuchów z całego Związku. Nie bacząc na wszystkie pana wysiłki, nawet wśród tego elementu znaleźli się uczciwi robotnicy, bolejący nad budową. Postarał się pan przez szyderski stosunek do szturmowców ostudzić ich zapał. Śmie pan mówić o jakości sił roboczych, a dwa miesiące temu, kiedy przysłano nam dwustu mechaników partyjnych, ze zdemobilizowanych czerwonogwardzistów i mógł pan odnowić swój skład roboczy, zrezygnował pan z nich, bez wyjątku, pod pretekstem niskich kwalifikacyj.
— Zdaje mi się, że jako naczelnik mechanizacji mam prawo i dane do oceniania kwalifikacji moich robotników. Maszyny naprawia się nie językiem, a rękami. Mechanizacja wymaga wykwalifikowanych robotników, a nie wykwalifikowanych agitatorów.
— Pan doskonale zrozumiał, że robotnicy-komuniści momentalnie zdemaskują pana „system“ i zorganizują masę robotniczą. Dlatego uważał pan za wskazane nie dopuścić ich do swego zabronionego państwa. Usprawiedliwienia pana nie warte są złamanego grosza.
— Widzę, że usprawiedliwienia daremne są tam, gdzie wszystko zdecydowane jest zgóry, a mogłyby zepsuć gotowe plany.
— Co za plany?
— W sekcji mechanizacji są bezwątpienia nieporządki, jak i we wszystkich innych działach budowy, lecz nie pomyliłem się, gdym przypuszczał, że pan zechce je wyolbrzymić i rozdmuchać do rozmiarów przestępstwa, tylko dlatego, że na czele tej sekcji stoję właśnie ja.
— To znaczy jak? Racz pan wyrażać się jaśniej.
— Jaśniej? Sądzę, obaj doskonale rozumiemy i niema potrzeby kłaść panu w usta. Zabrał mi pan żonę, a teraz postanowił pan uwolnić się ode mnie.
Jeremin porwał się na nogi blady, jakgdyby cała krew spłynęła w czerwone żyłki nagle rozszerzonych oczu. Ręka z ogromnym kułakiem kołysnęła się wtył, jak do uderzenia. Niemirowski zasłonił się ręką. Jeremin potarł się dłonią po włosach.
— Niech się pan nie boi, nie uderzę pana, — odezwał się ochrypłym nagle głosem. — Jeśli pan podlec, to, w każdym razie zręczny podlec.
Połknął ślinę i obłędnie spojrzał na olbrzymie swe ręce.
— Zaplątałem się tutaj z wami... — powiedział głośno, jak rozmawiał z sobą, gdy znajdował się sam w jurcie.
Popatrzał na Niemirowskiego.
— Niech pan stąd odejdzie... tylko natychmiast. Sam zajdę dziś do pana na sekcję.

Gdy w godzinę później Jeremin znalazł się w gabinecie Niemirowskiego z kupą wykazów w ręce, był już zupełnie spokojny.
— Mówił pan, że brakuje panu do maszyn wielu części zapasowych, — powiedział patrząc w okno. Zdaje mi się, będzie szybciej, jeśli pan sam pojedzie i się pośpieszy... Proszę mi złożyć piśmienną deklarację, odkomenderuję pana na tej podstawie do Moskwy. Tylko weź pan z sobą wszystko... Ale nie rzeczy, naturalnie. Rzeczy należy zostawić, wyślemy panu potem, — spowodowałoby to niepotrzebne plotki. Weźmie pan ze sobą wszystko, co pan ze sobą przywiózł... Myślę, rodzinę... Za dwa tygodnie podpiszę rozkaz o zwolnieniu pana.

Pod ścianą głębokiego rowu, utknąwszy mordą wdół, stał samotny ekskawator. Ekskawator, sapiąc i chrypiąc, gryzł cierpliwie ziemię. Nabrawszy pełną paszczę kamienia, podnosił swą szyję żyrafy, oglądając okolicę, przeciągle ziewał i znowu obojętnie brał się do swej pracy.
Wyszedłszy z kanału, Clarke znalazł się nad głęboką kotliną i tuż obok pierwszy raz zobaczył rzekę, pędzącą wdół. Od rzeki wiało chłodem.
W górach Kalifornji Clarke oglądał pewnego razu samochód, zjeżdżający z pasażerami po ostrej serpentynie nad przepaścią ze złamanym hamulcem. Auto mknęło, nabierając szybkości, i następnie z rozpędu, podskoczywszy na wirażu, lekko poleciało w przepaść. Rzeka, w szalonym pędzie przebiwszy sobie w górze przejście, leciała wdół po płaskowzgórzu, nie mogąc już zatrzymać się.
Clarke wiedział, że rzekę tę należy wykręcić pod kątem prostym i odprowadzić wgłąb płaszczyzny.
— Zdaje się, żeśmy już przyszli, — obejrzała się Połozowa. — Niestety, nie będę mogła wyjaśnić panu wszystkiego jak należy, a z inżynierów nikogo niema w pobliżu. Trzeba będzie posłać po Urtabajewa.
Usiedli na kupie kamieni, w oczekiwaniu, aż czarnobrody uzbek, posłany po Urtabajewa, nie przyprowadzi go na główny odcinek.
— Kim był ten człowiek z ogoloną głową, w rosyjskiej rubaszce, który podszedł do nas przy wyjściu z baraku? — zapytał niespodzianie Clarke.
— To towarzysz Synicyn, sekretarz komitetu partyjnego naszej budowy.
— Ma dobre, mądre oczy.
— Pierwszorzędny pracownik. Oby więcej takich. Warunki miejscowe zna, jak rdzenny tadżyk. Nawet nauczył się mówić po tadżycku.
— Dawno jest w Środkowej Azji?
— Piąty rok, zdaje się. Rwie się do Moskwy, na naukę — ale nie puszczają.
— To właśnie tak mnie uderza. Spotyka się to na każdym kroku. Dorośli, dojrzali ludzie, o dużem praktycznem doświadczeniu, w trzydziestym, czterdziestym roku życia zasiadają na szkolną ławę uczyć i douczać się. To jest nie do pomyślenia w żadnym kraju. U nas do trzydziestu lat, człowiek już ostatecznie się formuje. Jeśli do tego wieku nie zdołał wejść na tę drogę, o której marzył, godzi się z tym i nie usiłuje wyskoczyć ze skóry. U was cały system wykształcenia urządzony jest z tem obliczeniem, aby skasować ten rubikon wieku. I trzeba przyznać, że odpowiada on zapotrzebowaniom samej ludności. Świadczy to, naturalnie, o wyjątkowej energji i żądzy wiedzy ze strony tutejszych ludzi, ale...
— Ale?
— Jak to pani powiedzieć...
— Nie uważa pan to za zjawisko dodatnie?
— Prawdę powiedziawszy, nie. Mówię o tych nagłych, powiedziałbym, trochę histerycznych skokach — od jednego zawodu do drugiego, od pracy fizycznej do umysłowej, — które wykonywują tutaj ludzie na każdym kroku. Jeden, powiedzmy, do trzydziestu pięciu lat był dobrym tokarzem metalowym i, naraz, pociągnięty tajemnicami chemji, siada za ławkę studjować chemję, aby, mając lat czterdzieści, stać się inżynierem-chemikiem.
— A dlaczego uważa pan, że jest to źle?
— Widzi pani, rozumiem, że w ten sposób szuka ujścia niewykorzystana ludzka energja, ale mnie się zdaje, że przez takie nieracjonalne przełączenie tej energji, nie wygrywa ani społeczeństwo, ani sam przełączający się.
Państwo wasze traci najlepsze wykwalifikowane kadry robocze o dużem zaasobie wytwórczym, aby zyskać słabych i niedoświadczonych inżynierów, którzy, nim zdążą zebrać poprzednie doświadczenie w nowej dziedzinie, będą już starcami. Ten proces musi się bardzo ujemnie odbić na waszem budownictwie. Jeżeli chcecie istotnie dogonić i przegonić przodujące kraje kapitalistyczne, musicie przejąć od nich zasadę ścisłej specjalizacji, nie burzyć przedziału między pracą umysłową i fizyczną, wytworzonego w ciągu wieków. To ustawiczne przesiedlanie ludzi po stopniach drabiny produkcyjnej, nie może nie wnosić chaosu do waszego budownictwa. Niejednokrotnie słyszałem, że socjalizm — to plan. Jakżeż więc chcecie planować gospodarstwo, planowo produkować i rozdzielać towary, nie rozdzieliwszy przedtem planowo tych, którzy produkują?
Połozowa przyglądała się mówiącemu z uzasadnioną ciekawością, z jaką stworzenie jednego gatunku patrzy na stworzenie drugiego, o którem wiedziało tylko ze słuchu. W kątach jej ust krył się uśmiech. Clarkowi wydał się ten uśmiech pobłażliwym; to go irytowało więcej, niż najbardziej złośliwe sprzeciwy, wobec czego szorstko urwał pytaniem:
— Pani się z tym nie zgadza?
— To, co pan opowiada, byłoby zupełnie słusznem, gdybyśmy budowali przodujące państwo kapitalistyczne i musieli przeprowadzać od początku do końca drogę, którą wyście już przeszli. Ale tak nie jest. Przytem jeszcze planowy podział ludzi pomyślany jest u was nazbyt już mechanicznie, na sposób fordowski: tyle setek robotników robi całe życie śruby, tyle setek innych — same tylko karabiny i tak dalej, — specjalizacja do wyżyn doskonałości. To jest już stare nawet dla kapitalistycznego systemu produkcji. My bierzemy od was waszą wysoko rozwiniętą technikę na poziomie najnowszych jej metod. Nazbyt droga jest dla nas wasza technika, abyśmy kupowali wczorajsze jej produkty, które już jutro wyjdą z użycia. Nieprzerwany potok produkcji, której proponuje pan nam uczyć się od ojczyzny pana, jest nawet dla Ameryki dniem wczorajszym.
— Co pani mówi. A ja o tem nie wiedziałem.
— Poco robotnik, sprowadzony do roli automatu, wykonywać ma z dnia na dzień jeden i ten sam ruch, kiedy w tych mechanicznych ruchach łatwo go zamieni maszyna, a robotnik z automatu stanie się kontrolerem automatu? U was narzucający się ten krok naprzód nieodwołalnie pociągnąłby za sobą redukcję nowych setek tysięcy robotników, powiększenie i bez tego potwornej już armji bezrobotnych. Krok ten dla was byłby za drogi. Tylko my możemy sobie na to pozwolić, i dlatego możemy pozwolić sobie i na to, co pan nazywa ustawicznem przesiedlaniem ludzi po stopniach drabiny produkcyjnej. Same pojęcie zawodu, jak to pan bierze, jest już na wymarciu. Poco nam wychowywać żywe automaty, które jutro już będą nam nieprzydatne?
— Powiedzmy, gdyby nawet tak było, to dzisiaj jeszcze musicie je mieć. Bez ściśle wykwalifikowanych kadr nie stworzycie tej podstawy wysoko rozwiniętego przemysłu, bez której niema socjalizmu. Stwórzcie ją najpierw, później zaś likwidujcie przedział między umysłową a fizyczną pracą.
— W przekładzie na nasz język, to, co pan proponuje, oznacza: zbudujcie socjalizm kapitalitycznemi metodami pracy, potem zaś urządzajcie inauguracyjne otwarcie: począwszy od dziś nastaje socjalistyczne społeczeństwo — wejście bezpłatne. Zapomina pan jedno: że socjalizm to ludzie, i że bez wyplenienia ze świadomości ludzi korzeni kapitalizmu, nie może istnieć socjalistyczne społeczeństwo, tak samo, jak nie może istnieć produkcja socjalistyczna oparta o zasadę kapitalistyczną: człowiek — funkcja maszyny.
Clarke chciał coś odpowiedzieć, gdy spojrzenie jego spoczęło na wyrosłym nagle u nóg długim cieniu. Podniósł oczy i zobaczył niskiego oliwkowego chłopca, z wyglądu lat piętnastu, w zielonej komsomolskiej rubaszce z kimowskim znakiem i w pluszowej tiubetejce.
— Proszę się zapoznać, — podniosła się Połozowa, — to mój zwierzchnik, towarzysz Nusreddinow, sekretarz komitetu komsomolskiego.
— Inżynier z Ameryki? — uśmiechnął się chłopak, pokazując równe zęby. — Znam Amerykę, widziałem Amerykę.
— Gdzieżeś widział Amerykę, Kerim? — zdziwiła się Połozowa. — Chyba w książce?
— Nie, nie w książkach. W Stalinabadzie widziałem. Na bazarze.
— Na bazarze?
— Na bazarze panorama była, ładna panorama Patrzysz w okienko — widać Amerykę. Bardzo dobra Ameryka!
— Widzi pan, podoba mu się pana ojczyzna — przetłomaczyła Połozowa. — Widział w Stalinbadzie bioskop.
— A co mu się najbardziej spodobało?
— Domy ładne. Wysokie, o! Jak góra! Dobrze mieszkać w takich domach. Wysoko! Dużo powietrza! Wdole źle. Dużo kurzu. Ja też wysoko mieszkałem. Powiedz amerykaninowi: wo-o! — wskazał Clarkowi na dalekie, śnieżne wierzchołki.
— Pochodzi sam z Pamiru, — wyjaśniała Połozowa. — Kocha góry! W bioskopie widział amerykańskie drapacze chmur. Powiada: dobrze jest w nich mieszkać. Wysoko, jak w górach. Pan na jakiem piętrze w New Yorku mieszka?
— Na czterdziestym siódmym.
— Widzisz, Kermin, okazuje się, obaj jesteście góralami, — zażartowała Połozowa.
Powiedz amerykaninowi, że u nas także będą takie domy. Będzie dużo — dużo bawełny, wtedy zbudujemy.
— Nieprawda, Kerim, nie będziemy budować takich domów. To kapitalistyczne miasta. Socjalistyczne będą wszystkie w ogrodach.
— Nie, góry nie kapitalistyczne, góry proletarjackie. Robotnicy powinni ładnie mieszkać, wysoko mieszkać. Nisko mieszkać — źle mieszkać, — pokazał w uśmiechu białe zęby. — Przeprosić amerykanina, muszę uciekać. Powiedz amerykaninowi, bardzo ciekawa Ameryka. Dobrzeby było opowiedzieć kiedyś komsomolcom o Ameryce. Poproś amerykanina. Ja lecę. Komsomolcy przegrywają zawody, niedobrze!
Błysnął zębami, machnął ręką i szybko pomaszerował obok ekskawatora.
— Czarujący chłopiec! — Clarke przeprowadzał wzrokiem zgrabną figurkę komsomolca.
— Zadziwiający! I co za towarzysz! Mądry, inteligentny, poważny. Niech go pan kiedy poprosi, by panu opowiedział swą historję. Jak on piechotą z Pamiru przyszedł się uczyć do Stalinbadu, jak u jego ojca ukradł ziemię mułła, uwiózł jedyne pole. Tak, tak, dosłownie uwiózł na osłach, — to nie metafora. Jak uciekał od basmaczy. To poprostu powieść. To historja najlepszej części naszej młodzieży komsomolskiej.

PRZERWA DRUGA.
O UKRADZIONEJ ZIEMI.

Szedł drugi rok Autonomicznej Tadżyckiej republiki socjalistycznej. Rozbitki basmaczowskich band, uciekając przed kulami czerwonogwardzistów, rzuciły się wgórę po prostopadłych przejściach gór, pełnych śniegu. Zkostniali od mrozu Dżygici ścielili pod końskie kopyta filce uniesione z ograbionych kiszłaków, aby konie i ludzie nie przewracali się i nie zapadali w miękki śnieg. Konie lekko stąpając po wojłoku, przeszły pograniczny wąwóz i przepłynęły lodowaty Piandż, by deptać gościnną ziemię afgańską.
Wiosną, do sekretarza wojewódzkiego komitetu w Chorodze, Władimira Synicyna, przyszedł oberwany chłopak i za pośrednictwem tłomacza oświadczył, że ojcu jego, biedakowi z Bartanga, mułła ukradł ziemię, dwa sery[20]; więcej im nic nie zostało. Cała rodzina pomrze z głodu, jeśli kata-urus[21] nie stanie w ich obronie.
— Jakżeż to, wśród białego dnia zabrano biedakowi całą ziemię? — zaciekawił się sekretarz. — Skarżył się w selsowiecie?[22]
— Skarżył się. Selsowiet powiada: zmył sil.[23] W selsowiecie gospodarzem mułła.
— Trzeba złożyć skargę do wik‘a.[24]
— Był i tam. Przysłali człowieka. Rada wiejska potwierdziła. Wik również orzekł: zmył sil.
— Poczekaj, jakże to zmył sil? Mały wszak twierdzi, że nie zasiewy zginęły, a ziemię ojca mułła zagarnął. Skąd tu sil?
Tłomacz pytanie powtórzył.
— Powiada, zmył sił nie ojcu, lecz mulle. Ziemię zmył. Dwa sery. Nocą przyszedł mułła z ludźmi, kiedy ojciec spał i przewiózł do siebie. Mułła ma dużo ziemi, trzy ambany[25], a ojciec miał tylko dwa sery. Całą zabrał.
— Jakże to on przewiózł ziemię? Plączesz, napewno, coś?
— Tak powiada, w nocy przewiózł, na osłach.
— Cóż to, ziemia u nich przekłada się z miejsca na miejsce?
— Porwał ziemię, powiada, i z kibitki całą porwał, z dachu. Nie słyszeli, gdyż spali. Urusy, słyszał, bronią biedaków, mułłów nie lubią, przyszedł więc poskarżyć się. Trzy dni szedł. Jeżeli urus nie pomoże, — wszyscy umrą z głodu.
Sekretarza przeniesiono niedawno z drugiego rejonu. Nowego dobrze jeszcze nie znał. Ciężki rejon, dróg od wieków nie było. Zapoznawał się powoli. O Bartandze słyszał, że jest to najbardziej głodna gmina, — skąpy pasek ziemi między dwoma łańcuchami gór, w sąsiedztwie z Niezbadanym rejonem. Dróg nie było, osioł nie mógł przejść. Władza sowiecka egzystowała tam w pojedyńczych dżagamatach[26] bez jakiejkolwiek łączności z centralą. O bartangcach opowiadano, że chleba im wystarcza na pół roku i to tylko w dobre, urodzajne lata. Pozostały czas jedzą niewiadomo co.
Zdecydował sekretarz pojechać tam osobiście, zbadać tajemniczą sprawę, przy okazji obejrzeć rejon, sprawdzić, jak tam w praktyce wygląda sowiecka władza.
Wziął ze sobą sekretarza tłomacza, miejscowego komsomolca.
Wsiedli na konie, mówią małemu:
— Prowadź!
Pojechali. Na drugi dzień trzeba było konie zostawić w kiszłaku i dalszą drogę odbywać pieszo. Owringi[27] na prostopadłych skałach wiją się, jak chmiel. Tu wbity kołek, tam mostek z chwiejącej się belki, ówdzie drabina z gałęzi, wszystko się trzyma na słowie honoru.
Dotarli.
W radzie wiejskiej panika. Gładzą brody, ręce do serca przyciskają, uśmiechają się, a poznać, — zlękli się. Niosą placki, jagody morwowe, katyk. Herbatę do filiżaneczki nalewają.
Zaczął sekretarz wypytywać. Tak i tak. Walczył jakieś trzy godziny, dopóki wreszcie obraz nie stał się jasnym.
Rejon pozbawiony był ziemi. Ta ziemia, która została, pokryta jest cała krzemieniem. Do tego jeszcze brakuje wody. Dechkanie urządzają pola na skalistych placykach obok strumyków. Ciągną ziemię zdaleka w workach na osłach, a jak trzeba to i na własnych grzbietach i układają ją grubą warstwą na nagiej skale. Tak robi się pole. Malusieńkie pole. Dużo ziemi, wobec braku dróg, przywieźć nie można. Dwa-trzy sera najwyżej. Ser — miara zasiewu: osiem tiubetejek ziarna. Tak też mierzą. Ziemię, jeśli przytaszczyli więcej, składają na dachu kibitki, na zapas. Ziemia cenna jest, jak ziarno, — jak ziarno, mierzy się tiubetejkami. Urodzi ziemia — starczy chleba na kilka miesięcy. Wyschnie strumyk — cały wysiłek daremny.
Biedak Nusreddin Ato. Cały jego majątek stanowi pole na skale — dwa sera oraz trzy worki ziemi na dachu kibitki. Została naga skała i ziemi na dachu niema.
— Zmył sil, — powiada prezes.
— I z dachu?
— Czasem i kibitki zmywa, nietylko ziemię z dachu.
— Łże, — powiada biedak Nusreddin Ata. — Sil był w nocy. Rano, po silu, cała ziemia została na placyku. Sąsiedzi widzieli. Zginęła ziemia następnej nocy, kiedy żadnego silu nie było.
Sąsiedzi milczą, gładzą brody. Nie pamiętają, — dawno było. Może sil, może nie sil — różnie bywa. Jasne — przeciw prezesowi nie chcą gadać.
— U mułły Ali Muchitdina, — powiada biedak Nusreddin, — sil zniósł róg jego pola, — dwa i pół sera. Wszyscy widzieli, w dzień pół kiszłaka poszło patrzeć. A następnego rana, kiedy u mnie w nocy ziemia zginęła, u mułły Ali Muchitdina placyk porósł nową ziemią.
Zawołano dechkan. Milczą, gładzą brody. Nie pamiętają, — dużo czasu minęło. Czy można teraz sprawdzić? Mułła Ali Muchitdin nie taki człowiek, aby kradł cudzą ziemię.
Poszli oglądać pole.
U Nusreddina Ata goła skała, jakby wygolona, a kamienny wał cały.
— Jakżeż sil ziemię zmył, kiedy wał cały? — pochyla się ku ziemi Nusreddin.
— Ty oszuście, naprawiłeś wał. Ile czasu minęło! Kto spamięta, czy był zniszczony czy nie? — mówi mułła Ali.
Nikt nie pamięta. Każdy swojego wału pilnuje. Kiepski gospodarz na cudze wały spogląda.
Przypatrzył się uważnie sekretarz wszystkim dechkanom. Widzi, stoi wśród nich jeden siwy starzec, broda do pasa. Zawezwał go bliżej, mówi:
— Ty, starcze, aksakał[28], grzech żebyś kłamał, nad grobem stoisz. Opowiedz, jak było, uczciwie, jak prawowierny muzułmanin.
Miejsca starcowi ustąpił, herbaty do filiżanki nalał.
Pogładził starzec brodę, łyknął herbaty i powiada:
— Jeszcze dziadowie nasi mówili, że człowieka głowa podzielona jest czterema przegródkami na cztery równe części. Kiedy człowiek się rodzi, głowa jego pusta, jak dzban. Do dziesięciu lat zapełnia się rozumem jedna część. Do dwudziestu lat zapełnia się druga. Dlatego nie pytaj nigdy o radę młodzieńca, ma on tylko połowę rozumu.
Kiedy człowiek skończy trzydzieści lat, zapełnia się rozumem jego trzecia klatka. I dopiero, gdy człowiek ma czterdzieści lat, cała jego głowa, wszystkie cztery jej części napełnione są rozumem i to jest najmądrzejszy jego wiek.
Kiedy człowiek skończy pięćdziesiąt lat, jedna część jego głowy robi się pustą i rozum z niej wychodzi. Kiedy przekroczy sześćdziesiąt lat, zostaje mu tylko połowa rozumu. Kiedy ma siedemdziesiąt lat, opróżnia mu się trzecia klatka. A gdy dochodzi lat osiemdziesięciu — głowa jego jest pusta, jak głowa noworodka. Dlatego nie pytaj nigdy osiemdziesięcioletniego starca. Cóż on może ci powiedzieć, kiedy w głowie jego pusto? A ja mam akurat osiemdziesiąt lat.
Widzi sekretarz — wykręca się staruszek. Nie dogada się z nim.
— Jestem biedak, kambagał, — bije się w pierś Nusreddin Ata, — nie mam więcej ziemi. I bydła nie mam. Mułła ziemi ma trzy ambany i byków parę, poco mu biedaka ziemia?
— Ty, Nusreddin, nieuczciwy człowieku, dlaczego mówisz o innych nieprawdę? — chmurzy się prezes. — Ali Muchitdin — biedak; ma on ziemi dwa kawsze[29] i jednego byczka. A czy to byczek? Tak, wielka koza.
Dechkanie potwierdzają. Tak, mułła Ali biedak. Wszyscy tu biedacy. Mało ziemi.
Podrapał się sekretarz w głowę. Jasne: prezes kłamie, i dechkanie kłamią. Prezes siedzi w kieszeni u mułły, a biedota się boi. Biedaka jawnie okradli. Nie obronić biedaka, — jakiż więc będzie w oczach biedoty autorytet sowieckiej władzy? Iść przeciw mulle bez poparcia dechkan? Nic na tem Nusredin nie wygra — nie będzie miał życia w kiszłaku. A i samemu trudno będzie wyleźć stąd. Masz ci los z geografją! Należy za wszelką cenę, nieoczekiwanym jakimś fortelem, obrócić biedaków przeciwko mulle i zmusić ich, by się zdeklarowali. Ale jak?
Siedzi, herbatę pije. Wokoło stoją dechkanie — czekają co będzie. Wypił filiżanek cztery, każe podejść bliżej mulle Alemu.
— Ty, powiadasz, ziemi nie ukradłeś?
— Nie.
— I przysiąc możesz?
— Mogę.
— Na, weź placek, złam i podepcz nogami.
A jest to u mahometan najstraszniejsza przysięga, — przekląć chleb.
Zmieszał się mułła. Sekretarz pcha mu w ręce placek. Wziął, złamał i podeptał nogami.
Widzi sekretarz: dechkanie w ziemię patrzą, a starzec herbaty nie dopił, podniósł się i wyszedł.
— No, — powiada sekretarz, — przysiągł, znaczy się, prawda. Nie będzie prawowierny muzułmanin, a w dodatku mułła, daremnie chleb przeklinać.
Wstał, podciągnął pasek i mówi:
— A więc, towarzysze dechkanie, każdy z was wie, że władza sowiecka — to władza biedaków. Biedakowi nie da zrobić krzywdy. Każdy biedak zawsze może liczyć na jej pomoc. Nusreddin Ata — biedak? Biedak, każdy wie. Zginęła mu ziemia? Zginęła! Nie znajdzie się — z całą rodziną z głodu umrze. Tego nie może dopuścić sowiecka władza. Gdyby się wyjaśniło, że ukradł mu ziemię ktoś z dechkan, naprzykład, ten sam Ali Muchitdin, tobyśmy zmusili złodzieja zwrócić całą ziemię, a jeszcze cały urodzaj, którego nie mógł Nusreddin zebrać. A ponieważ mówicie wszyscy, że nie wiecie, czy wogóle ukradł kto ziemię czy silem zmyło, — to władza sowiecka postanawia tak: ziemia musi wrócić do Nusreddina. Nusreddin Ata — mieszkaniec waszego kiszłaka. Kiszłak powinien pomóc złodzieja znaleźć. Ponieważ kiszłak w tym nie pomógł, wróci mu kiszłak całą straconą ziemię. Dwa sery, i trzy worki na dachu, razem więc dwa i pół sera. Gospodarstw u was w kiszłaku bez Nusreddina i mułły Alego, — piętnaście. Znaczy się, każde gospodarstwo zdejmie ze swej ziemi i odda jedną szóstą sera. To po pierwsze. Teraz co do urodzaju. Urodzaj u was jest, powiadają, siedmiokrotny, nie więcej. Znaczy się, z dwu serów ziemi — sto dwadzieścia tiubetejek ziarna. W ten sposób każde gospodarstwo obowiązane jest dać Nusreddinowi siedem i pół tiubetejek ziarna. Wszyscy zrozumieli?... Ot, gdyby się okazało, że ziemia nie silem została zmyta, a ukradziona, i gdyby znalazł się złodziej, wówczas nie potrzebowalibyście nic dawać. A ponieważ, sami mówicie, zmył sil, i w dodatku biedaka ziemię, to nie może być, aby jeden Nusreddin Ata cierpiał, a nie cały kiszłak razem. Biegnijcie więc do domów i przynieście Nusreddinowi ziemię i ziarno. Za godzinę żeby wszystko było na miejscu! A Mułła Ali za to, że go niesprawiedliwie posądzono, z powinności tej zostaje uwolniony.
Po przetłomaczeniu tego przez tłomacza, dechkanie oniemieli. Stają, nie ruszają się. Milczą.
— Jakżeż to? — mówi wreszcie jeden. — Ja ziemi nie kradłem, a oddawać będę, i jeszcze ostatnie ziarno mam taszczyć. Tak się nie godzi, też jestem biedak.
— A wszak, przyjacielu, dopiero co sam mówiłeś, że wszyscy tu biedacy. Znaczy się — niema od kogo wybierać.
— Ja nie kradłem i nie powinienem oddawać. Niech odda ten, kto ukradł, — mówi drugi.
— Zapewnialiście wszak sami, że nikt nie ukradł, — silem zmyło. Od sila żądać zpowrotem?
Stoją, dreptają na miejscu, naradzają się.
Sekretarz, jakby nigdy nic, usiadł sobie z powrotem i zabrał się do herbaty, kończy drugi czajnik. Sam zukosa obserwuje. Widzi, mułła sokiem purpurowym się nalewa, brodę rwie i szepcze coś prezesowi, kombinując wymknąć się cichaczem z koła.
Napił się sekretarz herbaty i mówi:
— No, towarzysze dechkanie, pół godziny minęło. Jazda do domów po ziemię i ziarno. Za pół godziny żeby wszystko było. A prezes rady wiejskiej tu zostanie. I mułła Ali zostanie, nie potrzebuje wszak niczego przynosić.
Postawił jednemu i drugiemu po filiżance, herbaty nalał — z szacunkiem.
— Pijcie, — powiada, — nie odmawiajcie.
Potargali brodami, siedli, piją. Sekretarz kończy trzeci czajnik, wciąż im podlewa, zagaduje. Ci uprzejmie się uśmiechają, a oczy im tak biegają.
Dechkanie stoją, naradzają się, spoczątku szeptem, później coraz głośniej.
Wychodzi wreszcie jeden:
— Widać i naprawdę władza sowiecka — biedaków władza, jeżeli staje w biedaka obronie i wrócić mu ziemię rozkazała. Niesprawiedliwie tylko, że od biedaków chce wziąć, a jednego bogacza, to zupełnie od zapłaty uwolniła.
— Kto tu jest u was bogaczem? Mówicie, wy wszyscy — biedacy, i nikt z was nie ma trzech ambanów ziemi, ani pary byków.
— On jest bogaczem, — wskazują dechkanie na mułłę. — Trzy ambany ziemi posiada, i trzech byków, i sto baranów. Myśmy mu na grzbietach ziemię nosili, dwie doby wlekli. Dawał nam za to po tiubetejce ziarna na rok, na kredyt. On ukradł ziemię Nusreddinowi. Wszyscy widzieli, jak u niego zmyło silem, a po pięciu dniach znowu porosło ziemią. U niego bierzcie.
Wskoczyli mułła i prezes, poczęli krzyczeć na dechkan.
Sekretarz pocichutku wyciągnął z kieszeni rewolwer:
— Związać, — mówi, — złodzieja i jego pomocnika.
Starzec Nusreddin skacze z radości, jak dziecko. Czałmę zerwał z głowy, ręce mulle związuje. A czałmą muły związali prezesa. Rozkazał sekretarz zamknąć ich w chlewie, u wyjścia postawił dwu dechkan.
— Pilnujcie, — powiada, — jak źrenicę oka. Przyjdzie oddział — wydać ich w całości. Jeżeli wypuścicie, — nie będziecie później przez nich żyć.
Do południa przenieśli dechkanie ziemię z pola mułły Aliego na placyk Nussreddina, ziarna odsypali, i trzy worki ziemi na dach położyli.
Zarządził potem sekretarz zebranie — wybierać nową radę wiejską. Obrano prezesem starego Nusreddina i natychmiast postanowili skonfiskować mulle ziemię i rozdzielić ją najbiedniejszym. Do wieczora odmierzyli wszystko uczciwie i podzielili między sobą bydło.
Położył się sekretarz spać w domku rady wiejskiej. Zdrzemnął się już porządnie, słyszy, ciągnie go ktoś za rękaw. Skoczył, — mały Nusreddin stoi, mówi tłomaczowi:
— Uchodźcie stąd, zaprowadzę was w inne miejsce spać, niedobrze tutaj.
Nie pytał sekretarz, dlaczego i poco, naciągnął tiubetejkę i pomaszerował za chłopakiem.
Wyspali się. O świcie sekretarz mówi:
— Dobrzeby było aresztowanych wziąć ze sobą, tylko — jak ich przez taką drogę przeprowadzić? Oddział może nie nadejść, odwaga naszym dechkanom odbiegnie, wypuszczą sukinsynów, jak dwa razy dwa. A no, sprobujemy.
Poszli do chlewu, widzą, niema przy bramie straży. Weszli. Aresztowanych niema śladu.
Podrapał się za uchem sekretarz:
— Ot, wiedziałem! Ha, trudno, — pójdziemy bez nich.
Przeszli kilometrów trzy, naprzeciw siebie widzą — znowu chłopak Nusreddina.
— Ty skąd? — pyta sekretarz. — Jakże zdążyłeś?
— Poszedłem naprzód drogę obejrzeć, — mówi mały. — Nie można iść tamtędy, drabina podpiłowana. Władza sowiecka dobra, nie trzeba iść, spadnie. Poprowadzę inną drogą.
Kosztowało to ich zbędne pół dnia akrobatyki, doszli za to bezpiecznie. Siedli na konie, żegnają się z małym. Mówi mu sekretarz:
— Rachmat, dziękuję.
Ściska mu rękę, myśli, co by mu tu zrobić. Wziął, odpiął z kurtki komsomolca-tłomacza znaczek kimowski i przypiął go chłopakowi.
— Rośnij, — mówi, — będziesz komsomolcem. Przyjdź do Chorogi, oddam do szkoły.
Pożegnali się i pojechali.
Pewnego rana staje przed sekretarzem ten sam oberwany chłopak. Ucieszył się sekretarz, sadowi na krzesło, woła tłomacza.
— Powiada, ojciec umarł. Spadł z góry. Coś mu tam podpiłowali, a co — nie mogę dobrze zrozumieć.
Sekretarz nie rozpytywał, wiedział, co mogli podpiłować staremu Nusreddinowi. Podrapał się w głowę, wziął słuchawkę telefoniczną i rzucił do tuby kilka mocnych wyrazów:
— ... Tak, tak, natychmiast. W Bartag. Mały zna drogę, poprowadzi... A więc, — zwrócił się do małego. — Poprowadzisz tam naszych chłopaków.
Skinął głową malec, lecz nie odchodzi.
— Zapytaj go, czegoby chciał, co za prezent?
— Powiada, sowiecka władza obiecała oddać go do szkoły. Uczyć się chce. Mówi, przeprowadzi naszych do kiszłaka i przyjdzie z nimi spowrotem.
I zauważywszy na koszuli chłopca pod chałatem kimowski znaczek:
— Trzeba chłopca posłać do nauki. Będzie z niego człowiek.


ROZDZIAŁ CZWARTY.

Wracając z przeglądu odcinka i przechodząc obok ekskawatorów, zauważył Clarke Barkera, przechadzającego się około maszyn, w białym hełmie, z rękami, założonemi za plecy.
Spostrzegłszy zdaleka Clarka, Barker skierował się do niego.
— Okazuje się, że moje ekskawatory nie przybyły jeszcze, i niewiadomo kiedy przybędą, — oświadczył nieledwie z tryumfem.
— A to? — wskazał Clarke na ekskawator.
— To niemiecki Menk, tandetna maszynka, — skrzywił się Barker. — Ciekawe, kiedy im się znudzi płacić mi pieniądze za to, że nic nie robię!
Połozowa zachmurzyła się. Clarke poczuł się nieswój.
— A dla pana to wygrana, — ze złością prawie powiedział. — Mógłby pan pomóc przynajmniej te zebrać.
— Te meńki? Nie myślę nawet. Co mnie to obchodzi! Niech się niemcy troszczą... Chciałem panu coś powiedzieć, — z nagłą powagą odezwał się do Clarka.
Odprowadził go na stronę i szeptem zapytał:
— Czy nie znalazł pan wczoraj czegoś na stole?
— Na stole? — z udaną obojętnością powtórzył Clarke. Nie, nic.
Barker wyjął w milczeniu portmonetkę, wyciągnął arkusik papieru i rozwinął przed Clarkiem.
— Niech pan spojrzy.
Na papierze uwidoczniony był znajomy rysunek.
— Co to? Z braku zajęcia zajął się pan malarstwem? — chytrze zmrużył się Clarke.
— Przestań pan żartować: znalazłem to wczoraj u siebie na stole.
— No i co?
— Dlaczego pan nie rozumie? Zdaje się, jasne! Strzałka pokazuje na Amerykę, na dole czaszka. Inaczej mówiąc: wynoś się zpowrotem, skądeś przyszedł, a jak nie, — zabijemy. Zamierzam złożyć meldunek władzom.
— Głupstwo, — spokojnie powiedział Clarke. — To pana fantazja. Zażartował ktoś z pana, chcąc sprawdzić odwagę. Gdyby to była jakaś tajemnicza groźba, dlaczego więc podrzucili papier panu, dlaczego nie mnie, ani Murriemu?
— Tak, to prawda, ja tak samo myślałem, dlatego też pana zapytałem. Ale rozumie pan, to dziwne: pokój był zamknięty na klucz, klucz miałem przy sobie, okno było zamknięte. W jaki sposób więc mógł się papier znaleźć na stole?
— A w pana obecności nikt do pokoju nie wchodził?
— Był tylko ten czarny inżynier. Więcej nikt.
— Być może, w czasie sprzątania zaszedł ktoś i położył? Jest to wyraźnie dziecinny rysunek. Niech pan nikomu nie opowiada, inaczej będą się z pana śmiać.
Clarke niby niechcący, zwinął rysunek i zmieniając temat rozmowy, niepostrzeżenie wsunął go do kieszeni.

Kiedy u schyłku dnia samochód odwiózł do miasta Clarka, mokrego i wyczerpanego z upału, — on, nie rozebrany, rzucił się na łóżko.
Wypocząwszy, rozebrał się do naga i polał się wodą od głowy do nóg. Dopiero wówczas odzyskał powoli rzeźkość, ubrał się i obejrzał stół. Żadnych rysunków na stole nie było, stał natomiast wazon z kwiatami.
Clarke dotknął w zamyśleniu bukietu, przesuwając po dłoni chłodne płatki kwiatów. Styłu skrzypnęły drzwi. Clarke momentalnie odwrócił się i złapał siebie na tem, że ręka jego dotknęła kolby rewolweru. W drzwiach stała pulchna blondynka, ta sama, którą w czasie wczorajszej pogawędki z Urtabajewym miał sposobność szczegółowo obejrzeć. Była to sąsiadka, widocznie żona inżyniera Niemirowskiego.
— Czy można?
Clarke stał z zakłopotanym uśmiechem.
— Nie rozumie pan po rosyjsku? Nie? Nic nie szkodzi. Przyszłam pana odwiedzić. Nie przeszkodzę?
Clark nie przestawał uprzejmie się uśmiechać.
— Nie rozumie pan? To ja postawiłam panu na stoliku kwiaty, kiedy sprzątano jego pokój. Ładne?
Pokazała ręką na kwiaty, tknęła potem siebie palcem w pierś i roześmiała się.
Clark również się roześmiał i pokiwał głową. Wskazał kwiaty, przyłożył rękę do serca i ukłonił się, wyrażając swą wdzięczność.
— Ładne? Prawda? Odrazu zrobiło się w pokoju przytulniej. W pokoju — objęła rękoma pokój — przytulniej, — pokazała na kwiaty.
Clark zakiwał potwierdzająco głową.
— Jaki pan ma śliczny hełm! — wykrzyknęła, spostrzegłszy poniewierający się na łóżku nieszczęsny hełm kolonjalny.
Podeszła, wzięła go w rękę, pokręciła i nałożyła sobie na głowę.
— Ładnie?
Clarke kiwnął głową. Było jej istotnie w hełmie do twarzy.
Blondynka zdjęła z głowy hełm, pogładziła ręką i starannie położyła na poprzedniem miejscu.
Clarke uśmiechnął się, wziął hełm i podał go ceremonjalnie kobiecie.
— Dla mnie? — zapytała zdziwiona, dotykając się palcem piersi. — Nie, nie, pan sam go będzie nosić.
Clarke wskazał ręką na kwiaty, potem na hełm.
— Rzeczywiście? To rewanż za kwiaty? Jaki pan miły!
Włożyła sobie hełm i wybiegła z pokoju, prawdopodobnie, obejrzeć się w lustrze. Po chwili wróciła, podbiegła do Clarka i pocałowała go w usta. Clarke zdetonował się.
— To za hełm.
— Mister Clarke, nie jadł pan jeszcze kolacji? — w drzwiach stała Połozowa.
Obrzuciła spojrzeniem scenę: kobietę z rozwichrzonemi włosami, zmieszanego i zarumienionego Clarka, i oczy Połozowej zrobiły się obce i surowe.
— Przepraszam, ale drzwi były otwarte. Wszyscy poszli na kolację i ja po drodze wpadłam po pana. Siedzimy w stołowni.
Odwróciła się i wyszła.
Kobieta pokazała jej za plecami język.
Clark naciągnął kepi i wyjął z kieszeni klucz, dając do zrozumienia, że musi teraz wyjść.
Kobieta kiwnęła głową, zmrużyła chytrze oko i wybiegła z pokoju.

W stołowni pełno było ludzi i much. Za długim stołem przy ścianie Clarke zauważył Urtabajewa, Połozową, Murriego i jeszcze kilku mężczyzn. Milcząc zajął miejsce obok Połozowej i z zapałem sprzątać począł zupę.
Kiedy podniósł oczy, spotkały się one z niebieskiemi oczami człowieka z ogoloną głową.
— Przepraszam panią, ciężko mi zapamiętać rosyjskie nazwiska, wszystkie one podobne są jedno do drugiego — zwrócił się Clarke do Połozowej. — To mister Jeremin?
— Nie, to towarzysz Synicyn, sekretarz partkomu. A Jeremin, naczelnik budowy, to ten, który występował na zebraniu inżynierów oraz dzisiaj w baraku.
— Tak, tak, wiem. Taki barczysty inżynier.
— Nie inżynier, a administrator. Ma pan tu jeszcze jeden przykład przeciw pana teorji specjalizacji: przed rewolucją robotnik-metalowiec, w czasie wojny domowej — dowódca, teraz — administrator, ekonomista z wyższem wykształceniem.
— Wyjątki nie obalają reguły.
— Ale u nas nie jest to wyjątkiem, lecz prawie regułą.
— Zresztą, zniekształca pani moje słowa. Mówiłem nie o niemożliwości, lecz o nieopłacalności tego rodzaju przełączeń. Do trzydziestu lat tworzy się w zasadzie to, co nazywamy ludzką indywidualnością. W tym wieku formuje się u człowieka zawodowy stosunek do świata, i z drugiej strony, ustosunkowanie się świata, środowiska — do niego. Stosunek ten uwarunkowany jest tem miejscem, jakie człowiek zajmuje w społeczeństwie i temi żądaniami, jakie mu społeczeństwo może postawić. Nikt nie będzie żądać od mechanika, aby był filozofem, i odwrotnie, od filozofa — aby orjentował się w mechanice.
— Współczesny filozof, nie metafizyk, winien bezwarunkowo orjentować się w prawach fizyki i mechaniki.
— Stawiam to tylko dla przykładu. Rzecz nie w tem. Granice naszych możliwości wymierzone są przez społeczeństwo. To właśnie jest drugą skórą człowieka, z której nie można wyskoczyć. Wszelkie próby w tym kierunku kończyły się katastrofą. Wyskakujący niespodziewanie, tracił swe miejsce w świecie i nie otrzymując innego, — nowa skóra w ciągu kilku dni odrosnąć nie może, — leciał wdół...
— O jakim świecie pan mówi? O burżuazyjnym?
— O każdym. Próżno się pani uśmiecha. Weźmy prosty przykład: człowiek popełnia zbrodnię, zabójstwo. Jeżeli je popełnia, powiedzmy, umysłowo chory, popełnienie zbrodni w stosunku do niego nie pociąga za sobą żadnych zmian w miejscu, zajmowanem przez niego w świecie. Umieszczają go spowrotem w zakładzie dla umysłowo chorych, w oczach społeczeństwa pozostaje on dalej obłąkanym, zostaje w swej skórze. Przypuśćmy, że to samo przestępstwo popełnił tak zwany normalny człowiek, ale człowiek określonego zawodu: oficer. Zabił żołnierza, który go nazwał nieprzyzwoitemi słowami. W danym wypadku przestępstwo nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencyj. Społeczeństwo, w skali wymierzonej dla oficera, przewidziało dla niego prawo zabijania ubliżających mu podwładnych.
— Mówi pan nie o każdem, a właśnie o burżuazyjnem społeczeństwie. U nas tak nie jest. Pana przykład z oficerem, potwierdza tylko tę różnicę.
— Nie chodzi o przykład. Przykład zamienić można innym. Chodzi o pewnego rodzaju milczącą konwencję między jednostką a społeczeństwem. Na tej konwencji oparta jest sama możliwość istnienia każdego społeczeństwa...
— Kochany kolego, — wtrącił się niespodzianie do rozmowy szyderczy głos Murriego. — Przepraszam, że panu przerywam, lecz narusza pan obecnie inną ogólnie przyjętą konwencję — między gośćmi a stołownią, i krępuje pan obsługujący personel. Wszyscy już zjedli, a pana talerz prawie nie dotknięty. Zabiorą panu nakrycie i zostanie pan bez kolacji.
Clarke umilkł i wziął się do jedzenia.
— Pan, zdaje się, nie dokończył swej myśli, — oderwała go od tego zajęcia Połozowa.
— Chciałem powiedzieć tylko jedno: w tem, co się tutaj robi, jest dużo sprzeczności. Tworzycie tutaj nowe społeczeństwo, oparte na zniesieniu prywatnej własności. Doskonale. Wydaje się wam, że potraficie rozszerzyć skalę możliwości każdej jednostki do nieskończoności. Czyż nie tak? Wieczysty konflikt między jednostką a społeczeństwem wy, wrogowie indywidualizmu i heroldowie interesów kolektywu, rozwiązujecie na korzyść jednostki i na szkodę społeczeństwa. To jest paradoksalne, a jednak tak jest. Takie sprzeczności spotka się u was na każdym kroku.
— W czem więc widzi pan te sprzeczności?
— Weźmy to, o czem zaczęliśmy przedtem mówić: wasz system państwowy pozwala obywatelom w połowie ich drogi życiowej zmieniać miejsce, zajmowane przez nich w społeczeństwie. Powiedziałem już, że to hamuje rozwój waszego przemysłu. Człowiek, zmieniający skórę, przeskakując z jednego socjalnego stopnia na drugi, zupełnie zrozumiałe, zostaje na pewien, dość długi nawet czas, wykolejony. Musi przywyknąć do nowych żądań, które mu stawia nowe otoczenie, przyzwyczaić się do swych nowych możliwości, musi odrosnąć nową skórą. Ilość zużytej na to energji, nie stoi w żadnym stosunku do korzyści, które taki osobnik może społeczeństwu przynieść. Współczynnik tarcia jest tu tak wielki, że siłą rzeczy, pociąga za sobą obniżoną produktywność... Widzę, że pani się ze mną nie zgadza?
— Przyznam się, że ja również nie zgadzam się z panem, — wmieszał się nagle Murri.
— Pan także nie podziela tego zdania?
— Zdaje mi się, zasadnicza omyłka pana polega na tem, że wyobraża pan sobie każde społeczeństwo na podobieństwo naszego kapitalistycznego i nie uwzględnia pan, że naprzykład, społeczeństwo komunistyczne, — jest całkowitem zaprzeczeniem społeczeństwa w naszem pojęciu: wszak tam, jeśli wierzyć Marksowi, możliwości każdej jednostki winny stać się istotnie nieograniczonemi.
Clarke nie mógł się połapać, czy Murri żartuje czy też mówi poważnie.
Połozowa ciekawie przyglądała się nieoczekiwanemu sprzymierzeńcowi.
— Brawo, mister Murri! Trafił pan w sedno. W burżuazyjnem społeczeństwie istotnie niema i nie może być rzeczywistej indywidualności, która ukrywa się pod tą narzuconą skórą, w którą ubiera każdego obywatela państwo kapitalistyczne. Wyskoczyć z tej skóry zamienić ją na drugą, udaje się tylko bardzo, bardzo nielicznym.
— A czy przez to, że u was jest to osiągalne dla wielu obywateli, zmienia się samo zagadnienie? Wy także nie jesteście w stanie wyskoczyć z ram swego państwa.
— My jesteśmy pokoleniem, które zniosło społeczeństwo kapitalistyczne, aby wejść do socjalistycznego, i dopiero obecnie zmieniamy skórę. Jest to proces masowy i bolesny. Zmieniły się stosunki między ludźmi, między ludźmi i rzeczami, między ludźmi a państwem. Rozszerzyła się skala każdej oddzielnej jednostki, stara skóra stosunków kapitalistycznych pękła. Zmieniamy ją na bardziej wygodną, w której lżej jest nam oddychać. To tylko pierwszy krok ku temu komunistycznemu społeczeństwu, w którem człowiek zrzuci z siebie wreszcie, wszelką skórę uwarunkowań, przywracając po raz pierwszy w całej swej objętości skazaną na zanik indywidualności, w którem możliwości jego staną się nieograniczone.
— Jest to utopja. Do tego należałoby zmienić spoczątku sam charakter ludzi.
— Zupełnie słusznie pan zauważył, że nowe obowiązki i nowe perspektywy wymagają od człowieka radykalnej przebudowy. To długotrwały i ciężki proces. Stara skóra natyle się zrosła, że niekiedy trzeba odrywać ją razem z mięsem...
Stołownia powoli pustoszała. Przy stole zostali tylko Murri, Urtabajew i Synicyn.
Do stołu podszedł z talerzem w ręku Jeremin.
— Można tu przy waszym stole wcinać?
— Siadaj, siadaj, — wskazał miejsce obok siebie Synicyn. — Opowiesz nowiny. Źli ludzie gadają, żeś posłał dzisiaj telegram do Narkomzemu[30], jakoby więcej niż 20.000 ha nie myślisz dać do wiosny?
Połozowa i Urtabajew ze zdziwieniem spojrzeli na Jeremina.
— No więc, posłałem. Kto odpowiada, ja czy ty?
— Za depeszę, naturalnie ty odpowiadasz. I przed centrum będziesz odpowiadać i przed biurem partkomu będziesz odpowiadał. Proszę cię, pofatyguj się, wytłomacz nam co i dlaczego. Tak czy owak, a biuro partkomu chciałoby też wiedzieć.
— Komu trzeba będzie, wytłomaczę. Ty mnie nie strasz, nie jestem ze strachliwych.
— Wczoraj na zebraniu wszystkich inżynierów krytykował, — wtrącił Urtabajew, — a dziś akceptował czetwiertiakowską decyzję. Daremnie tylko się irytował.
— Ty, Urtabajew, przymknij się lepiej. Na budowie galimatjas zrobili, robotników porozpędzali, maszyny połamali, a odpowiadać za was kto będzie? Ja.
— Za depeszę, już ci powiedziałem, ty odpowiesz — wtrącił Synicyn. — A za budowę — nie ty jeden.
— Wielka od was pomoc, kot napłakał! Jadę dziś do Stalinabadu. Tam będę się spowiadał.
— Do Stalinabadu pojedziesz jutro. Nie śpiesz się. Obawiam się, że po twej depeszy już nie wrócisz. Jeżeli myślisz znaleźć się tam wcześniej, niż zapadnie decyzja biura, to się mylisz. Można zatelefonować do urzędu telegraficznego, może jeszcze depesza nie poszła. W ostatecznym wypadku, można ją zatrzymać przez kabel w Stalinabadzie.
— Ja podpisywałem telegram i tylko ja mogę go anulować.
— A któżby inny? Naturalnie ty. Ty więc zatelefonujesz.
— Ja na wiatr nie wysyłam depesz. Posłałem, znaczy się, wiem co robię. Spowiadać się będę przez CK w Stalinabadzie. A wyjadę dziś, za pół godziny. Jeśli chcesz, możesz mnie siłą zatrzymać.
— Co do zatrzymania siłą — ja nie milicja. Ale o twem antypartyjnem zachowaniu się pogadamy. Zobaczymy, co z tobą zrobić...
— Ej, wolniej na zakrętach!
— Szczególniej na zakrętach wtył, towarzyszu Jeremin. Całej budowy wtył nie wykręcisz, a sam wyskoczyć możesz.
— A wy coście chcieli? Dociągnąć do końca, cicho-sza, a potem obudzić się z trzaskiem: zamiast osiemdziesięciu dali dwadzieścia. Tak więc? Moim obowiązkiem jest dać znać zawczasu o zarwaniu się planu i niemożliwość jego wykonania, a nie siedzieć i milczeć, a nuż się uda.
— A nuż się nie uda, ale przy prawidłowej organizacji pracy udać się jeszcze może.
— A coście dla tej prawidłowej organizacji sami zrobili? Może powiesz?
— Gdybyś częściej na posiedzenia partkomu zaglądał, nie potrzebowałbyś wypytywać o to w stołowni.
— Ja to z roboty widzę, nie zaś z posiedzeń.
— Kiepsko widzisz. Trzeba naprzód patrzeć. Twoje nieszczęście, że horyzontu nie widzisz.
— Nie jestem poetą — aby fruwać po horyzontach, lecz naczelnikiem budowy. Patrzę co mam w ręku i obliczam, co mogę z tem zrobić.
— Tego, co można zrobić, właśnie nie widzisz. A więc przyjm do wiadomości: drugi miesiąc, od chwili mej nominacji tutaj, dobijam się mobilizacji członków partji i komsomolców na naszą budowę. Wczoraj CK zadecydowało. Za tydzień, dziesięć dni otrzymamy dwustu partyjnych i trzystu komsomolców. Partyjnych siedemdziesiąt procent, komsomolców sto procent z ludności miejscowej. Anulujesz swą depeszę?
— Na budowę maszyny są potrzebne, a nie komsomolcy. Wielka mi rzecz. Trzystu komsomolców! Widzieliśmy już twych komsomolców. Po tygodniu rozbiegną się wszyscy spowrotem do domów.
— Urządź im więc takie warunki pracy, aby się nie rozbiegli. Mniej depeszuj, a więcej dbaj o utrzymanie ładu.
— Co więc, ziemię łopatą mam kopać? Na grzbiecie wywozić, co? I tak wszystko na mym grzbiecie niosę. Transportu nie dali, zamiast 250 maszyn tylko 50. A z tych połowa połamana. Kletraków zamiast stu pięćdziesięciu — ani jednego. Ekskawatorów zamiast dwudziestu sześciu — trzy. Co to? Kpiny? To się nazywa stuprocentową mechanizacją? Z tym wyryjesz kanał na czterdzieści kilometrów? Siadaj na mojem miejscu i ryj.
— Posadzą, siądę. Dopóki ciebie nie wyleli, ryć będziesz ty.
— Tyś, Jeremin, argumentów Czetwiertiakowa na pamięć się nauczył, — zauważył Urtabajew.
Jeremin odsunął talerz z zupą.
— Idźcie wszyscy do ciężkiej cholery. Co ja tu jestem, oskarżony czy co?
Wstał i skierował się ku drzwiom. Na progu się zatrzymał:
— Powiedz lepiej swemu zawodowemu sprzymierzeńcowi, żeby zarządził śledztwo. Schlany jak świnia szofer wyjechał dziś do Stalinbadu i ciężarówkę w Wachszy utopił. Jego samego, sukinsyna, ledwie żywego wyciągnęli. W ten sposób, do mego przyjazdu ani jednego samochodu nie zostanie...
— Wiedziałem, że tak się skończy, — po chwilowem milczeniu podjął Urtabajew, przeprowadzając spojrzeniem ogromną postać Jeremina. — Słaby człowiek. Krzyczy, klnie, rzuca się, wszystkiego się chwyta, od rana do nocy przy pracy, a korzyści mało. Dziwię się, jak mogła partja wyznaczyć Jeremina do takiej pracy.
— To już zostaw, — nachmurzył się Synicyn, — byłem z nim razem kiedyś na polskim froncie. Byłem u niego politkomisarzem. Szukać takiego dowódcy w całej armji. Nie mogę zrozumieć, co się z nim stało.
— Przy mocnej jaczejce i zawkomie[31], w mniej ciężkich warunkach, może i dawał sobie radę. A w naszych warunkach i przy naszych trudnościach potrzebni są wyjątkowo mocni pracownicy.
Clarke nie rozumiejący rozmowy, nie wstawał zza stołu, cierpliwie wyczekując końca gawędy. I kiedy Synicyn i Urtabajew podnieśli się, poprosił Połozową by przetłomaczyła, że ma do nich maleńki interes.
— Wczoraj wieczorem znalazłem u siebie na stole ten liścik, — rozłożył papier z rysunkiem. — A oto i drugi, identyczny liścik, który znalazł u siebie na stole inżynier Barker.
— A oto i trzecie. — położył na stole trzeci rysunek Murri.
— Naturalnie, nie biorę takich gróźb poważnie, — pospiesznie dodał Clarke, — pomyślałem jednak, że będzie dla panów może ciekawem wyjaśnić, kto się zajmuje na budowie takimi żartami.
Przysunął jeden rysunek Synicynowi, drugi Urtabajewowi, nie spuszczając tego ostatniego z oczu.
Urtabajew uważnie obejrzał kartkę papieru.
— Ciekawe, — wziął do ręki i drugi rysunek i począł porównywać go z pierwszym. Co ty o tem myślisz, Synicyn?
— Napisał zupełnie rozsądnie i nader prymitywnemi środkami, — pochwalił Synicyn. — Redagował, widocznie, nie głupi chłopak. I wątpliwe, by tadżyk. Tadżyk narysowałby odciętą głowę, a nie czaszkę. Czaszka — to już europejska symbolistyka. Rysował, przypuszczalnie, rosjanin.
— Słusznie, — potwierdził Urtabajew. — Tadżyk nie rysuje czaszki.
— A jeżeli rysował rosjanin, to niechybnie nie bez wykształcenia, — ciągnął swą myśl Synicyn.
— Dlaczego?
— Zna łaciński alfabet. W szkołach pierwszego stopnia nie uczą tego.
— Racja! Z ciebie prawdziwy detektyw.
Synicyn zebrał wszystkie trzy papierki.
— Postaram się wyjaśnić. Niech się pan, proszę, nie denerwuje i nie bierze tego nazbyt do serca, włos zgłowy panu nie spadnie. Gdyby znalazł pan jeszcze takie artystyczne dzieła, proszę mi je bezpośrednio wręczać.
Uścisnął rękę Clarkowi i Murriemu i wyszedł razem z Urtabajewym.
Clarke, Murri i Połozowa również się podnieśli.
— Niech pan nie mówi Barkerowi, że pan otrzymał taki sam list, — zwrócił się Clark do Murriego. — Przekonałem go, że chciano z niego zażartować. W przeciwnym razie narobi paniki i zażąda warty i karabinu maszynowego.
Murri potwierdzająco kiwnął głową.
— A propos, — powiedział Clarke, kiedy Połozowa pożegnała się z nimi i odeszła. — Czy nie zachodził do pana wczoraj Urtabajew?
— Zachodził.
Stali przed domem Murriego.
— Mam niejasne podejrzenie, które mi jeszcze wczoraj wpadło do głowy.
— Ciekawe. Niech pan wejdzie.
— Rzecz taka, że wszystkie nasze pokoje były zamknięte i wejść tam bez klucza nikt nie mógł.
Clark podzielił się z Murrim swemi podejrzeniami.
— Tak, ale co za cel miałby Urtabajew, usuwając nas z budowy? — zauważył Murri. — Zresztą, nie jest to tak nieprawdopodobne. Między Urtabajewym, głównym inżynierem i naczelnikiem budowy, są zdaje się poważne tarcia. Urtabajew, być może, chce obu skompromitować i udowodnić, że nie ukończą budowy w terminie. Nasz przyjazd mógłby pokrzyżować jego plany.
— Nie jest to niemożliwe.
— Jest i druga możliwość. Urtabajew-tadżyk. Główny inżynier i naczelnik — rosjanie. Być może i narodowa animozja.
— Tak, ale Urtabajew jest zdaje się komunistą?
— Więc co z tego? — uśmiechnął się Murri. — Nacjonalizm jest starszy od komunizmu. Czy nie słyszał pan o wypadkach, kiedy zagorzali narodowcy wstępowali do partji komunistycznej, aby mieć władzę i paraliżować pracę partji? Takie wypadki miały miejsce w Uzbekistanie, a jeśli się nie mylę, i w innych republikach sowieckich. W swoim czasie wiele o tem pisano w prasie...

Wracając późnym wieczorem do domu, natknął się Clarke przed swą werandą na Barkera. Unosił się od niego ciężki zapach alkoholu.
— A, Clarke! — ucieszył się Barker, poufale biorąc Clarka pod rękę. — Gdzie to pan przepadł, stukałem do pana z dziesięć razy. Niema i niema.
— Gdzie to pan zdążył się tak nalać? Jak panu nie wstyd, — uwolnił się Clarke. Zobaczą pana robotnicy, powiedzą: oto amerykański inżynier! Dobry daje nam przykład, niema co mówić. Gdzież to pan dostał wódkę?
— Zostaw pan, Clarke, te kazania, dzisiaj nie niedziela. Byłem na wieczorku u pana sąsiadów, Niemirowskich. Zapoznaję się z tutejszymi inżynierami. Morowi inżynierowie, byczo piją! Gdyby tobie, bracie, tyle nalali co mnie, to byś umarł. A ja oto żyję i nawet nic!
— Alkohol od pana czuć, jak z apteki.
— To przeciw malarji. Komary nie kąsają. Nie będzie pan pił — zachoruje pan. Mówię panu! Dziesięć razy posyłali po pana. Nakrycie postawili. Gospodyni bardzo się starała. A pana niema i niema.
— Niech pan idzie i wyśpi się. Odprowadzę pana do mieszkania, inaczej zwali się pan jeszcze gdzieś do rynsztoku. Rano trzeba będzie się za pana rumienić.
Ujął Barkera szorstko pod ramię, nie odpowiadając więcej na jego słowa, doprowadził do domu, wyjął mu z kieszeni klucz, otworzył drzwi i wepchnął Barkera do pokoju.
Przyszedłszy do siebie, Clark rozebrał się i natychmiast usnął.
W nocy obudził się nagle od czyjegoś dotknięcia. Usiadł gwałtownie na posłaniu, natychmiast jednak uczuł na szyji miękkie nagie ręce, które go powaliły spowrotem na poduszkę. W pokoju był głęboki mrok. Przy mdłem świetle, wlewającem się przez okno, zobaczył przy swej twarzy znajomą kobiecą twarz. Poszperał ręką, aby się na czemś oprzeć i wstać, ale ręka jego natknęła się na nagie biodro kobiece. Rozgorączkowane ciało przycisnęło go do pościeli, pozbawiając możności poruszania się.
Poczuł na ustach dotknięcie miękkich badających ust i mętny posmak wina. Stopniowo myśli zasnuły się dymem i przestał się sprzeciwiać.

ROZDZIAŁ PIĄTY.

W siedzibie partkomu, na stole, przy którym siedział Synicyn, stał brzuchaty porcelanowy czajnik, owinięty czałmą. Synicyn nalewał z niego do filiżanki cytrynowo-żółty napój i pił drobnymi łykami.
Zabrzęczał telefon.
— Tak, tak, Synicyn. List? Co za list? Kto to mówi? Połozowa? A, dzieńdobry! Co? Nowy list dostali? Wszyscy trzej? Termin do pierwszego maja? No, cóż, to jeszcze nie tak strasznie. Niech pani mi dzisiaj przyniesie do partkomu, tak, tak, wszyscy trzej. Dobrze.
Synicyn odłożył słuchawkę.
— Wołodia, czy można do ciebie na chwilkę?
Do pokoju weszła Synicyna.
— Na chwilkę można, więcej nie, jestem zajęty. Bierz krzesło i siadaj. Czy za interesem?
— Czy ja przychodzę do ciebie do partkomu bez interesu? Słuchaj, Wołodka...
Zaterkotał telefon.
— Tak, zaraz... Odwal się, wiesz gdzie?... To nie do ciebie, — odwrócił się do żony. — To nie do niego... Nie zawracaj mi głowy... Słuchać nawet nie chcę. Powiedziałem, musi być zrobione... A zatem nie marnuj czasu na zbędne rozmowy, wtedy zdążysz...
Odłożył słuchawkę.
— Tak, słucham.
— Nadeszły gry i plakaty dla klubu, kilka skrzyń. Nie dam sobie z tem sama rady. Daj mi jednego komsomolca, Zuleinowa, chociażby.
— Nie mogę dzisiaj, dziecinko, w żaden sposób. Wszyscy zajęci. Szturmujemy. I ludzi dużo przyjechało. Czterdziestu. Trzeba ich wszystkich ulokować, urządzić, nakarmić. Poczekaj wychodnego dnia.
— Jakie tam u was wychodne? Nie oszukuj. Słowo honoru, trzeba rozstawić gry i plakaty rozwiesić.
— Nie mogę, Waleczko. Poczekają. Tak i tak, nikt niema teraz głowy do gry.
Do pokoju wbiegł młody tadżyk, potrząsając depeszą. Położywszy ją przed Synicynym, opłukał filiżankę, odpił łyk herbaty i zatrzymał się w oczekiwaniu przed stołem:
— No, co piszą? Jakie nowiny?
Synicyn uważnie przeczytał depeszę.
— Propozycja nasza przyjęta: Jeremin i Czetwiertiakow zwolnieni. Za tydzień przyślą nowego naczelnika i głównego inżyniera. Na, czytaj!
Tadżyk przesunął szybkie spojrzenie po depeszy.
— A ty znasz tego Morozowa? — zapytał, przeczytawszy do końca.
— Nie, Hafur, nie znam. Morozowych bardzo dużo, więcej, niż u was Chodżajewych. Ale z chwilą, gdy posyłają tutaj, znaczy — dzielny chłop. Rozumiesz? Jak u ciebie współzawodnictwa? Mocno?
— Owszem! Wczoraj na pierwszym odcinku norma wzrosła o piętnaście procent.
— Drobnostka! Czy starczy o piętnaście? O pięćdziesiąt!
— Przy robotach ziemnych ciężko idzie z prześcigami. Robotnicy niezadowoleni są z akordu, gadają, żeby przywrócić dniówki. Nie można się zorjentować, o co chodzi. Kułacka agitacja, czy co? Dziwne, że akurat najlepsi robotnicy są niezadowoleni.
— A ty porządnie uważaj. Napewniaka ktoś im głowy kręci.
— A ja już przepytywałem, tak i owak, — nic nie wychodzi.
— A jak z ekskawatorami? Przywieźli obydwa Bewsiriusy? Przystąpiono do montowania?
— Tak. Brygada Metiołkina wyzwała amerykanina do współzawodnictwa. Amerykanin postawił termin na zmontowanie piętnaście dni, a nasi podejmują się w pięć. Amerykanin obraził się i nie chce przyjąć wyzwania. Powiada: przyjechałem pracować, a nie na głowie chodzić.
— Nic nie szkodzi, weźmie się w ręce. Zawołaj mi tu Nesreddinowa. Przyjechali komsomolcy. Trzeba ich wziąć zaraz w obroty. Zorganizować kilka wzorowych brygad. Jeżeli komsomolcy nie pójdą na czele zawodów, to grosza warta będzie cała robota.
— Dobra jest.
— Hafur! — zawrócił go ode drzwi Synicyn. — Zobaczysz Galcewa, to go tu zawołaj. Jeżeli biuro budowlane będzie tak pracować, jak do tej pory, to trzeba ich będzie wypędzić do ciężkiej cholery.
— Podług mnie, to już dawno.
— No, no, dawaj mi go tu.
Weszło trzech nowych do pokoju.
— No, więc nie dasz? — podniosła się Synicyna.
— Co? A, co do klubu? Absolutnie nie mogę. Poczekaj wolnego dnia.
— Znowu stara piosenka! Nie dasz, nie trzeba... Długo będziesz dziś zajęty?
— Tak, do jakiejś drugiej. Posiedzenie...
— No, to dowidzenia.
Poprawiła chustkę i poszła ku wyjściu.
Znalazłszy się na ulicy, postąpiła kilka kroków i zatrzymała się.
Z sąsiedniego domku dochodziły żałosne dźwięki gitary. Synicyna obejrzała się wokół siebie: uliczka była pusta. Zakręciła za róg i wszedłszy w sień, pchnęła drzwi.
Dźwięki gitary urwały się.
Na otomanie siedział półnagi mężczyzna, o czarnych, nader starannie podstrzyżonych wąsikach i kruczych włosach, pieczołowicie przyczesanych. Na stole stały przed mężczyzną butelka piwa i kufel.
— To ty? — zdziwił się mężczyzna, odkładając gitarę. — Nie obawiasz się, że cię zobaczą?
— Gwiżdżę na to! Umieram z gorąca. Daj się napić.
Mężczyzna ceremonjalnie opłukał kufel piwem, wylał na podłogę i nalawszy do brzegu, podał Walentynie.
— Służę.
Synicyna wychyliła duszkiem.
— Dobra! Daj mokry ręcznik — wytrę twarz.
Natarła skronie wodą kolońską i pudrując się przed lustrem, powiedziała:
— Okropny upał! Ty dlaczego nie pracujesz? Znowu hulasz?
— Nie hulam, a chory jestem. Mogłaby zainteresować się mem zdrowiem Walentyna Władimirowna. Ostatnio przestała wogóle zaszczycać mnie uwagą. Nie wiem czem tłomaczyć sobie ten dzisiejszy zaszczyt.
— Co ci takiego jest?
— Malarja terciana.
— Jakoś niema żadnej gorączki, — przyłożyła mu rękę do czoła.
— A tybyś chciała, żeby mnie rzucało? Oto troskliwość kobieca!
— Nicbym nie chciała, a poprostu powiedz: hulałem. Nie wymyślać, że jakaś tam „terciana“.
— Ja symptomy malarji na trzy dni wprzód już czuję. Jeżeli w takim stanie wyjdę na upał, będę miał jutro czterdzieści stopni.
— Czterdzieści stopni masz już dzisiaj, — wskazała na butelkę wódki, stojącą pod stolikiem. — Tem się od malarji leczysz?
— Zapytaj lekarzy — czem najlepiej zapobiec. Chininą i spirytusem.
— Hańba, Pawle, hulać. Tam ludzie rozum tracą, niedobory likwidują, a ty w domu siedzisz. Koniec końców, będziesz miał za swoje.
— A ktoby cię piwem poił, gdyby mnie nie było w domu? Przestań zajmować się agitacją, towarzyszko sekretarko. Moje zdrowie jest mi milsze. Byłbym idjotą, aby przy takim upale pracować! Serceby mi nie wytrzymało.
— To malarja, nie serce. Ty masz odrazu wszystkie choroby. Ale upał rzeczywiście okropny. Nie rozumiem, jak ludzie pracują przy takiem słońcu.
— Jakto — nie rozumiesz? A któż zbuduje socjalizm? Kryształow, znany antyspołecznik, jak mnie nazywa nasz kierownik szanowny, — Kryształow może nie rozumieć. Ale czcigodnej pani nie przystoi. Jeżeli już wodzowie przestaną rozumieć, to cóż my, przeciętni śmiertelnicy?
— Przestań szydzić, Pawle, nie wychodzi to u ciebie. I nazwisko wymyśliłeś sobie nieodpowiednie. Zmień, zabardzo już krystaliczne.
— To sowieckie. Demonstruje naturalne bogactwa naszego kraju. Jedno przytem na cały Związek, spróbuj jeszcze jednego Kryształowa znaleźć.
— Wiesz, patrzę na ciebie, słucham, co ty niekiedy mówisz... Jesteś wszak wyraźnie antysowieckim elementem. Jak też ciebie trzymają na budowie, w dodatku jako kierownika oddziału technicznego?
— A jakżeż to pani, Walentyna Władimirowna, z antysowieckim elementem utrzymuje stosunki, w dosłownem i przenośnem znaczeniu? A może późno pani zauważyła i teraz żałuje?
— Ciekawam poprostu. Podobałeś mi się nawet spoczątku. Wszyscy u nas wokoło zrównoważeni, stuprocentowi, cytatami wodza obowiązkowo operują.
— Nie układa się pani w ramki? Ho, ho! Ostrożnie, żeby tam sama do antysowieckich elementów nie wpadła.
— Niema obawy. W przeciwieństwie do ciebie, rozumiem, że to wszystko potrzebne i słuszne, i inaczej być nie może, — lecz nudzi mi się poprostu.
— Powiedz mi właściwie, na czem polegają me różnice zdań w stosunku do partji komunistycznej?
Synicyna roześmiała się.
— Każdy obywatel może nie zgadzać się z partją, niema w tem nic śmiesznego. Ja się pytam: dlaczego nie wstąpiłem do partji komunistycznej?
— Ty? A któżby cię przyjął?
— Źle przypuszczasz! — obraził się Kryształow. — Może i miałem zamiar, ale nie układam się w ramki. Powiedzą: idź po lewej stronie. A może akurat po prawej, okaże się piwiarnia? Zajdę bezwarunkowo i dyscyplinę złamię... Wolności pragnie ludzka dusza. Indywidualność się buntuje we mnie. Nie można wszystkich ludzi jedną miarką mierzyć: pięć dni pracuj — szósty sobie hulaj. A może mam ochotę trzeciego dnia pohulać, szóstego pracować?
— A jeśli ci się nie zechce, ani trzeciego, ani szóstego dnia pracować, wtedy co?
— Może ja w jeden dzień więcej zrobię, niż inny w sześć?
— Przejdź tedy na akord.
— Też wymyśliła: akord! Kto nawali więcej, ten zaraz pan! A może nie ma on żadnych potrzeb, — nażarł się i nabok. A inny chociaż i zrobił mniej, za to ma duchowe potrzeby nie proste, a z komplikacją. Według tabeli nie określisz tego. Podsuwają mi codziennie pod nos tabele: ten tyle wypracował, tamten tyle. Myślisz, że im płacę według tabel, człowieka krzywdzę? Na oko widzę, co człowiek wart. Może on podług tabeli i za czterech się napracował, a jeżeli to tępy człowiek, — poco mu tyle pieniędzy? Naprzykład, miejscowi tadżycy lub uzbecy. Jakie oni mają potrzeby? Wiadro zielonej herbaty wylizał bez cukru i pięknie. Poco im pieniądze? Inna sprawa rosjanin, on wprawdzie zrobił mniej, ale chłopak, widać, morowy. Czyż można takiego człowieka pedług tabeli krzywdzić? Lenin sam powiedział: każdy podług zdolności, każdemu wedle potrzeb.
— Ależ za takie rzeczy należy cię pod sąd oddać. Dezorganizujesz w ten sposób całą pracę, uniemożliwiasz współzawodnictwo. Teraz rozumiem, dlaczego współzawodnictwo przy robotach ziemnych nie klei się. Robotnicy, powiadają, nie są zadowoleni z akordu. Ach, ty sukinsyn! Boją się poprostu przez ciemnotę poskarżyć na ciebie. Myślą, rzeczywiście zależy od ciebie, — ile zechcesz, tyle i dasz.
— A jakież to socjalistyczne współzawodnictwa, pozwoli pani zapytać, jeżeli za nie pieniądze się płaci? Socjalizmu za pieniądze się nie buduje. Entuzjazm mas karmi się nie kiełbasą, a ideą. Chcesz pójść na zawody? Proszę, proszę! Tylko nie będziesz miał żadnych materjalnych prerogatyw, — da czystego dobra socjalizmu. Dlaczego naprzykład członek partji mniej zarabia od bezpartyjnego? Ideą się karmi! Idea rzecz odżywcza. Tak więc i szturmowiec winien mniej zarabiać od zwykłego robotnika. A to jakiż z niego budowniczy socjalizmu wychodzi?
— Tyś poprostu podlec, — wezmę i opowiem Synicynowi.
— Proszę mnie nie straszyć, Walentyna Władimirowna. Każdy wyobraża sobie socjalizm na swój sposób. Czy ja jestem przeciwko? Że, podług mnie, socjalizm budować należy bezinteresownie, — to to jeszcze nie jest przestępstwem. Żaden paragraf nie mówi... A gdy będzie pani opowiadać mężowi, proszę jednocześnie opowiedzieć, w jaki to sposób zdemaskowała pani element antysowiecki. Ile dni, a zwłaszcza nocy, musiała go pani studjować. Jak to pani niczego nie wstydziła się zaofiarować, aby tylko z hydrą kontrrewolucji bliżej się zapoznać i szczegółowo przestudjować we wszystkich sytuacjach. On pochwali! Oto, powie, jaką też sowiecką mam żonę! Po nocach nie śpi, kontrrewolucję wyszukuje.
— Draniu! I jak też mogłam się z takim łobuzem związać? Sama nie rozumiem.
— Nie wyzywaj, Waleczka. Ja to wszak z miłości. Może jestem o twego męża zazdrosny? Czy kto rozumie moją duszę, jakie tam perturbacje? Dusza szuka wzniosłej miłości, a ją się socjalizmem karmi. A czy dojdziemy do socjalizmu? Długa droga!
— Rzuć te komedje! Dobrze cię widzę. Jesteś poprostu psem, babę wygniotłeś i już. Zresztą, może tak też trzeba. A ja to zakochana jestem w tobie, myślisz? Żeby to nie było w tej przeklętej głuszy, tobym nawet patrzeć na ciebie nie chciała. Przy takim upale i na drzewo poleziesz.
— Cóż to, jestem czemś w rodzaju drzewa? Przyszłaś mi dzisiaj ubliżać, a ja trzy dni cię nie widziałem, wytęskniłem się. Rozbierz się, zamknę i zasłonię okno. Urządzimy sobie dolce far niente.
— A to co takiego?
— A to nic takiego, tylko zwrot włoski. Oznacza beztroski odpoczynek.
— Aha...
— Włosi są poetycznym narodem. Nie lubią pracować. Cały dzień na trawce wylegują się, wiaterek ich kołysze.
— Powinieneś był włochem się urodzić. Też nie lubisz pracować. Leżałbyś sobie cały dzień i na gitarze grał. Że ciebie też jeszcze nie przepędzili. Jeremina i Czetwiertiakowa zwolnili — kiepsko pracowali, a takiego wałkonia trzymają.
— Kogo uwolnili? Co ty pleciesz? — nadstawił ucha Krystałow.
— Obu. Jeremina i Czetwiertiakowa. Mianowano nowe kierownictwo.
— A ty skąd wiesz?
— Słyszałam w partkomie. Jakiś tam Morozow.
— Ty to napewno nie wiesz? — niespokojnie zakręcił się po pokoju Kryształow.
— Naturalnie, jeśli mówię, znaczy się — wiem. Przyszła depesza.
— I nowych już, powiadasz, mianowano?
— Telegrafowali, za tydzień przyjadą.
Kryszłałow począł się ubierać.
— Co to, wychodzisz? — zdziwiła się Synicyna.
— Widzisz, Waleczko, mam tu pobiegnąć w jedno miejsce. Zupełnie zapomniałem...
— Masz wszak malarję. Jakżeż tak? Do pracy nie poszedłeś, a po ulicy będziesz spacerować. Zobaczą, niedobrze.
— Gwiżdżę! Muszę bezwarunkowo.
— Sam mi proponowałeś, bym została, włoski wypoczynek...
— Nie mogę, kochanie — objął ją i pocałował w policzek. — Chcesz, połóż się u mnie. Za godzinkę wrócę. Dowidzenia, serdeńko. Nie gniewaj się. Słowo honoru, zupełnie zapomniałem.
— Co, masz randkę z babą?
— Gdzie tam! Tu nie do bab! Pilna sprawa. No, serwus, maleńka.
Poprawił na sobie koszulę, pchnął drzwi i znikł w żółtym odmęcie ulicy.

Termin, wyznaczony w telegramie, dawno minął, a na budowie wciąż jeszcze oczekiwano na przyjazd nowego kierownictwa. Do Stalinabadu biegły depesze. Po upływie drugiego tygodnia woda zniosła prom i łączność ze Stalinabadem została przerwana.
Przyobiecane posiłki stopniowo przybywały, niewielkiemi partjami. Miasteczko pierwszego odcinka napęczniało, nie będąc w stanie wszystkich pomieścić. Nowi ludzie nie znajdowali po przyjeździe baraku, w którymby można było się usadowić. Nocowali spoczątku pod otwartem niebem, potem dopiero budowali sobie baraki.
Na budowie tę żywiołowo powstałą dzielnicę nazwano: Samstroj.
Ludzie przybywali, miasteczko rosło, nie rosła tylko budowa.
Pewnego popołudnia Clarke stał na brzegu, czerpiąc pełnym haustem chłód, idący od rzeki.
Spoglądał na żółtą równinę, na leniwie pasące się w kamienistym rowie dwa samotne ekskawatory, na białe przyziemne dachy namiotów. Za półtora roku ścielić się tu będzie zielony kobierzec pól, wyszywany cały bawełną, żółtemi ścieżkami aryków i szmaragdowemi dyskami ogrodów.
Dla osiągnięcia tego trzeba, aby nowe szerokie koryto rosło, z dnia na dzień głębsze, o nowe dziesiątki metrów, obłupując twardą skorupę płaskowzgórza.
A koryto nie rosło. Tak, przynajmniej, Clarkowi się zdało. Do tego potrzeba było, przy minimalnem obliczeniu, siedemnastu ekskawatorów.
Wiadomość o zwolnieniu Czetwiertiakowa i Jeremina uderzyła Clarka znienacka. Nie rozumiał, czem właściwie Czetwiertiakow zawinił. Zadawał sobie pytanie: czego się żąda w tym niepojętym kraju od inżyniera? Clarke chciał uczciwie pracować. Spostrzegał, że w oczach miejscowych ludzi słowa „amerykański inżynier“ nakładały na niego jakieś specjalne obowiązki.
Oczywista, w kraju tym pracować należy jakoś inaczej, nie licząc się z posiadaniem maszyn i realnych możliwości. Na zebraniach mówiono o niedoborach. Następnego dnia podwyższała się norma pracy o pięć, dziesięć, w najlepszym wypadku o piętnaście procent. Wszystko to było kroplą w morzu niewykopanej ziemi.
Z największym samozaparciem pracowali robotnicy przy ekskawatorach. Było ich dwie brygady, i aby ekskawatory nie stały bezczynnie, pracowali na zmianę: osiem godzin pracowali, osiem godzin spali i znowu wracali do pracy. Wiadomość o przybyciu jeszcze trzech ekskawatorów wznieciła wielką radość.
Było to na trzeci dzień od wieczoru, kiedy Clarke znalazł na swym stole nową kartkę. Na kartce papieru naklejona była głowa Clarka, wycięta z miejscowego pisma. Portret zjawił się swego czasu razem z opisem wystąpienia Clarka spowodu machorki. W głowie Clarka, starannie wyciętej nożyczkami, obcięte były uszy i przedziurawione szpilką oczy. Z równo obciętej szyji ściekały krople krwi, narysowane czerwonym ołówkiem. Nadole tym samym czerwonym ołówkiem łacińskiemi drukowanemi literami stała data „1. Maja“.
Następnego dnia wręczył Clarke kartkę Połozowej i niechcący zapytał: czy nie znaleziono jeszcze artysty? Połozowa odpowiedziała, że nie wie. Więcej Clarke nie pytał, nie chciał, aby go wzięto za tchórza.
Do pierwszego maja pozostawało wtedy piętnaście dni. Teraz pozostało wszystkiego dziesięć. Clarke myślał o wyznaczonym terminie z uśmiechem, w myśli jednak mimo to odliczał dni. Spokojnie kładł się spać, spokojnie się budził, wiedząc, że do pierwszego maja może nie spodziewać się żadnych przygód.
Obecnie, stojąc na brzegu i oglądając żółtą równinę, schwytał się na myśli, że do pierwszego maja zostało zaledwie dziesięć dni, a bardzo mało dotąd uczyniono. Strząsnął kurz z nowych butów brezentowych i okrążywszy kotlinę, pomaszerował ku miejscu montowania przybyłych ekskawatorów — sprawdzić, kiedy nowe maszyny będą mogły być puszczone w ruch.
Na półzmontowanych szkieletach ekskawatorów kręcili się nadzy, ociekający potem robotnicy, dzwoniły młotki i cienko śpiewały piły. Barker w swej alpagowej marynarce i białym angielskim hełmie podobny był do dyrektora brytyjskiego muzeum, śledzącego oczyszczanie świeżo odkopanego ichtiozaura.
— To jest cholera wie co! — wpadł na Clarka, wymachując przed jego nosem kułakami. — Niech pan im powie, że ja z takimi robotnikami więcej nie pracuję. I wogóle, zrzucam z siebie wszelką odpowiedzialność.
— Doskonale, — odsunął spokojnie jego ręce Clarke. — Ale dlaczego pan mnie to mówi?
— A komu mam mówić? Wszystkim mówiłem, nikt mnie nie rozumie.
— Dlaczego nie podobają się panu ci robotnicy? Pracują, jak zwarjowani, nawet podczas przerwy obiadowej, a panu jeszcze źle?
— Pracują? Warjują, nie pracują. Zawarli z drugą brygadą jakiś tam zakład, że w ciągu dziewięciu dni zmontują ekskawator i teraz stanęli wszyscy na głowach. Rwą jeden drugiemu z rąk. Dzisiejszej nocy obudzili mnie o trzeciej i zawieźli na odcinek. Zmuszają mnie, bym stał tu na upale. Ja dwadzieścia godzin na dobę nie najmowałem się pracować.
— Niech pan idzie i położy się w namiocie wypocząć. Potem pan zobaczy, co oni zrobili.
— Połamią, zmontują nie tak, a przed firmą ja będę odpowiedzialny. To nie samowar, a delikatna i skomplikowana maszyna. Nie przykręcą jednej śruby i cała robota do djabła.
— A czy zepsuli już coś?
— A czy ja teraz wiem?
— No więc widzi pan, nawet napewno nic nie zepsuli, a trzeba się śpieszyć i bez tego robota haniebnie się zatrzymuje.
— U kogo się zatrzymuje? Trzeba było na czas części przywieźć, a nie teraz śpieszyć się na zbity łeb. Ja tu dwa tygodnie bezczynnie siedziałem...
— A więc, odpoczął pan. Teraz w dwa tygodnie pan dogoni bardziej intensywną pracą.
Barker znacząco spojrzał na Clarka:
— Panu się tutaj podoba, niech pan więc i po czterdzieści osiem godzin na dobę pracuje, a ja pluję na ich sztuczki. Ja mam ścisłe, ustanowione terminy. Firma oblicza, że montaż ekskawatora trwać musi piętnaście dni i tylko z tym terminem obowiązany jestem się liczyć. Szybciej nie jestem obowiązany robić.
— Ty, wujaszku, nie denerwuj się, idź sobie trochę podrzemać w chłodku, my i bez ciebie dokończymy — krzyknął z ekskawatora jeden z robotników.
— Co on mówi? — zainteresował się Barker.
— Niech się śmieją, tak czy tak, więcej niż tydzień nie zostanę tutaj. Jeszcze mi życie miłe. Zmontuję ten ekskawator i poproszę o obliczenie.
— A to dlaczego? Znaleźli się ludzie, którzy zmusili pana pracować, zdaje się po raz pierwszy w życiu, i tak pana tym obrazili, że woli pan z miejsca zwiać do ojczyzny? Niech pan nie zapomina o kryzysie. Firma nie pogłaszcze pana za to po główce i wątpliwe, żeby dali mu drugą robotę.
— Podług pana, ponieważ nie mam pod ręką innego zajęcia, powinienem dać siebie zarznąć jak barana? Pokornie dziękuję! Wolę umrzeć w New Yorku
— Kto tu zamierza pana zarznąć? Mam nadzieję, że nie ma pan na myśli tych żartobliwych kartek, które mu podrzucają.
— Pozostawiam panu oczekiwanie na wykonanie tych przyjemnych żartów, a ja nie jestem humorystą. Dlaczego pan ukrywał przede mną, że takie karteczki otrzymywał i pan i Murri?
— Kto panu powiedział?
— Murri.
— Murri? Nie może być!
— Może pan być przekonany.
— Prawdopodobnie, chciał sobie pożartować?
— Żarty, to już pana specjalność.
— No i co, Murri także zamierza wyjechać?
— Nie wiem. To jego rzecz. Jemu również podoba się tutaj, — niech się zostaje. Co dotyczy mnie osobiście, to nie jestem idjotą i się nie zostanę. Zostawiam tą przyjemność innym.
— A jeżeli wykryją autora tych kartek?
— Wtedy zobaczymy. Tylko że coś długo nie wykrywają.
— Kiedy pan myśli jechać?
— Za tydzień, najpóźniej. Radzę i panu się zastanowić. Co za sens życiem ryzykować?
— Dziękuję za radę. Jeżeli chce pan posłuchać mojej, — radzę panu życzliwie zostać się tu. Kierownictwo budowy gwarantuje nam całkowite bezpieczeństwo. Ręczą, że włos z naszej głowy nie spadnie.
— Takie gwarancje w dzikiej pustyni, na pograniczu z Afganistanem, nie są szczególnie pewne. Nie mogę na nich polegać.
— Jednem słowem, jedzie pan bezapelacyjnie? No cóż, niech się pan New Yorkowi ode mnie kłania.
— A pan zostaje?
— Zostaję.
Clarke skierował się ku kotlinie.
— Hallo, Clarke! Zapomniałem panu powiedzieć...
— No?...
— U Niemirowskich zbierają się dzisiaj wszyscy inżynierowie odprowadzać Czetwiertiakowa. Pożegnalna kolacja koleżeńska, czy coś w tym rodzaju. Niemirowscy bardzo pana prosili. Prosili powiedzieć panu i Murriemu.
— Wie pan, że nie jestem amatorem pijatyk.
— Jaka tam pijatyka, — powiedziałem panu, pożegnalna kolacja. Ja wyjeżdżam, koniec końców pluję na wszystko, ale dla pana, jeżeli pan postanowił tu zostać, niema sensu psuć stosunków. Szczególnie, że mieszka pan obok; jeżeli pan nie przyjdzie, będzie to wyglądać jak demonstracja.
— Dobrze, pomyślę.

Korzystając z przerwy obiadowej, Połozowa poszła na poszukiwania Synicyna. Nusreddin zakomunikował jej, że Synicyn pilnie ją woła do siebie. Ani w partkomie, ani w zarządzie odcinka Synicyna nie znalazła. W drodze powrotnej wstąpiła do jego mieszkania, ale i tu go nie było. Walentyna Władimirowna, zaproponowała jej poczekać: powinien wkrótce nadejść.
— Ja sama na niego czekam. Niech pani siada. Mogę poczęstować panią herbatą.
— Dziękuję, nie chcę.
Połozowa usiadła na taburecie. Synicyną znała ona mało. Słuchy, które szły na budowie o żonie sekretarza partkoma, nie nastrajały Połozową specjalnie życzliwie.
— Nie przeszkadzam pani?
— Nie. Czytałam książkę. Akurat z amerykańskiego życia. Jack London. Wie pani, zdaje mi się, wszystkie te Clondyki, podobne są właściwie do naszej pustyni.
— Pani tak sądzi?
— A pani nie?
— Nie. Po pierwsze, jestem pewną, że nasza pustynia — jak ją pani nazywa — lub raczej budowa na tej pustyni nie jest podobną do żadnych kapitalistycznych Clondyków. A następnie, dla mnie, to wszystko, co się tu robi, jest istotnie nader ciekawe i godne podziwu.
— Pani zawsze mówi takimi gotowymi frazesami?
— Co-o?
— Ja mówię, że to wszystko jest nudne.
— Co nudne? Czuć się zawsze sowieckim człowiekiem?
— To, co pani mówi, to wszystko — alfabet.
— Tak, tego alfabetu, staram się nigdy nie zapomnieć.
— Jedna rzecz — nie zapominać, a druga — powtarzać na każdym kroku. Niech pani się na mnie nie obraża. Jestem od pani, przynajmniej, o dziesięć lat starszą. Przez życzliwość mówię.
— Poco ten ton macierzyński? Nie jest z tem pani do twarzy. Może pani być spokojną: zasadniczo, nie obrażam się na nikogo.
— Co za zadziwiające i kategoryczne zasady na wszystkie życiowe okoliczności! Bardzo to chwalebne. W pani wieku nie mogłam się już tem pochwalić: zostawiłam je wszystkie w siódmej klasie.
— Chce pani przez to powiedzieć, że życie bez zasad można uczynić zasadą?
Chociażby... Zresztą, zostawmy to... Niech pani lepiej opowie coś o swoich amerykanach?
— Nie wiem, co właściwie panią interesuje. Pracują. Przyzwyczajają się do naszych warunków.
— Nie! Jacy oni są? Czy ciekawi?
— Zewnętrznie?
— Ależ nie! Widziałam ich już sama z dziesięć razy. Co oni sobą reprezentują?
— Co do Murriego trudno byłoby mi odpowiedzieć. Rzadko się z nim spotykam i nie zdążyłam wyrobić sobie o nim wyraźnego poglądu. Co się tyczy Clarka, to jest on człowiekiem niegłupim, jak na cudzoziemskiego inżyniera dość wykształcony, ale przy tem wszystkiem nader ograniczony.
— Jakto: niegłupi, wykształcony, ale ograniczony. Wszak jedno przeczy drugiemu?
— Nie mniej jednak jest to tak. Niegłupi, wykształcony człowiek, ograniczony widnokręgiem swej klasy, poglądami na świat, — pani nie lubi ścisłych formułowań, niech pani to nazwie przeto jak pani chce.
— No, a jak mu tutaj: podoba się czy nie?
— Trudno to określić. I tak i nie.
— Więcej się podoba, czy więcej się nie podoba?
— Chyba więcej mu się podoba. Naturalnie, wielu rzeczy jeszcze nie rozumie. Należałoby nad nim mocno popracować. A do tego, trzebaby było odosobnić go na pewien czas chociażby, od wpływu obcych elementów na budowie.
— Kogo pani ma na myśli?
— Najbliższych jego sąsiadów, Niemirowskich.
— Ależ ani on, ani ona nie mówią, zdaje się, po angielsku. Jakiż więc może być ich wpływ?
— Dla madame Niemirowskiej, nie przedstawia to w jej dziedzinie żadnych przeszkód... Damę tę, która kompromituje tylko naszych inżynierów, nie przeszkadzałoby wogóle usunąć z budowy.
— Zdaje mi się, wyolbrzymia pani cokolwiek niebezpieczeństwo tego wpływu. Osobisty wpływ fizyczny Niemirowskiej na Clarka, aczkolwiek pozbawiony politycznego podłoża, niepokoi panią, zdaje się, znacznie więcej, niż moralny wpływ otoczenia jej męża.
— Przepraszam za wyrażenie, ale mówi pani świństwa.
— Oto już obraziła się pani! A gdzie podstawa?
— Pani, widocznie, postawiła sobie za cel wypróbować moją wytrzymałość i zdecydowała sprowokować mnie najbardziej głupiemi i obrażającemi przypuszczeniami.
— Co tu jest głupiego i obrażającego? Rzecz zupełnie kobieca, normalna. A może w liczbie pani zasad, mieści się też zasada rezygnowania z normalnych kobiecych namiętności?
— W takiem pojęciu, jak pani to ujmuje, — oczywista.
— A jak pani to rozumie?
— Wyda się to pani nudnem i nieciekawem.
— Nietylko mnie, kochana wszechwiedząca towarzyszko, nietylko mnie! Mister Clarkowi, oczywiście również, jeśli Niemirowska bez zasad, zdążyła już tam wywalczyć sobie taki wpływ. Mężczyźni nie lubią nazbyt ideologicznie — zrównoważonych kobiet.
— Przy pani bogatem doświadczeniu, musi pani zapewne o tem dokładnie wiedzieć.
— Doświadczenie jako takie mam. Może mi pani wierzyć.
— Nie śmiem powątpiewać, aczkolwiek skorzystać nie zamierzam.
— Wystarczy widocznie własne. Cnotliwe dziewice, w rodzaju pani, posiadają go często więcej, niż dostatecznie. Mogą się jeszcze uczyć inni.
Połozowa podniosła się z taburetu:
— Nie rozumiem, rzeczywiście, dlaczego obowiązana jestem wysłuchiwać pani obelg? Nie jest pani jeszcze natyle starą, by rozmawiać ze mną językiem starej ciotki.
— Brawo! To jest proste, po kobiecemu! Nareszcie żywe babskie słowo! Widzi pani, ja się nie obrażam. Niech się pani również nie obraża. Chce pani rękę?
— Nie widzę podstawy, na której mogłaby zrodzić się nietylko nasza przyjaźń, lecz nawet zwykłe koleżeńskie stosunki.
— No, masz ci los! Ja jej — rękę, a ona mi: „podstawa!“...
Połozowa roześmiała się.
— A rękę trzeba brać, jak się daje, — podniosła się Synicyna. — Jeżeli pani tutaj w czemś ubliżyłam, proszę mi wybaczyć. Może pani rzeczywiście jest dziewicą, — co to mnie obchodzi! Zdarzają się takie wypadki: późno się człowiek rozwija. Tylko że potem jest gorzej...
— Widzę, że wszystko czegoby się pani dotknęła, sprowadza pani momentalnie do jednego punktu. Pani filozofja życiowa jest nietyle nawet biologiczną, ile zoologiczną. Towarzysz Synicyn, oczywista, nie wróci prędko. Nie rozporządzam takim nieograniczonym czasem, jak pani, i w danej chwili czeka mnie praca. Zechce pani powiedzieć towarzyszowi Synicynowi, że zajdę do niego później.

Wieczorem, wróciwszy do domu, Clarke zastał czekających na niego na werandzie Barkera i Murriego. Obaj zasypali go takim gradem argumentów, że Clarke dał się szybko przekonać. Wynikało, że miejscowi inżynierowie uważają go za pana, wstydzącego się ich towarzystwa i podejrzewają go wogóle o pogardliwe i wyniosłe traktowanie rosjan. Argumenty trafiły do przekonania i Clarke zgodził się pójść, uprzedzając tylko, że pić niczego nie będzie.
Przy stole, nakrytym białym obrusem i zastawionym kolumnadą butelek i półmisków, siedziało ze dwadzieścia osób. Jedyna kobieta, gospodyni, podbiegłszy ku gościom, szybko usadowiła ich przy stole. Clarke dostał miejsce obok Niemirowskiej. Czuł się podwójnie nieswojo i przeklinał Barkera i Murriego, którzy go namówili przyjść na tę pijatykę. Od czasu ich pamiętnego nocnego spotkania, starał się wracać do domu jaknajpóźniej i starannie zamykał drzwi na klucz.
Niezręcznie umoczył wargi w kieliszku z wódką i postawiwszy go na stole, począł jeść sałatkę, którą mu położyła na talerzu Niemirowska. Przesuwając wzrok po twarzach obecnych, Clarke starał się nie patrzeć w jej stronę. Dwie twarze wydały mu się zupełnie nieznajome. Był to przystojny brunet, ze starannie podstrzyżonemi czarnemi wąsikami i idealnie przygładzonemi włosami. Drugim był mężczyzna o siwiejących skroniach, w okrągłych złotych okularach.
— To tutejszy sędzia śledczy Krygier, — powiedział Clarkowi półgłosem, jakby odgadując jego myśli, Barker. — A tamten, z czarnemi wąsikami, — kierownik technicznego oddziału, Krystalikow, jeśli się nie mylę, lub coś w tym rodzaju.
— Kiedy to pan zdążył ze wszystkimi się zapoznać? — zdziwił się Clarke. — Pan wszak nie rozmawia po rosyjsku, oni zaś nie mówią po angielsku.
Barker z zadowoleniem i wieloznacząco uśmiechnął się. Clarke zrozumiał, że Barker jest w tej kompanji — swój człowiek.
Pogrążony w swych myślach, Clarke nie zauważył, jak Niemirowska położyła mu rękę na kolanach, i naraz drgnął, poczuwszy zuchwałe dotknięcie. Zaczerwienił się mocno i odsuwając jej rękę, chwycił skierowany na niego wzrok Murriego. W oczach Murriego widać było ironiczny uśmiech. Clarke uczuł, że jeszcze więcej się rumieni.
W tej chwili, podniósł się z kieliszkiem w ręku jeden z inżynierów i poprosił o chwilę uwagi.
— Kochany i wielce szanowny Eugenjuszu Chrystoforowiczu! — zwrócił się uroczyście do Czetwiertiakowa. Zeszliśmy się tutaj dzisiaj, aby uczcić w pańskiej osobie nietylko kierownika, cieszącego się ogólnem zaufaniem i poważaniem, nietylko starszego kolegę i wybitnego specjalistę, którego cenne doświadczenie było dla nas zawsze wielką pomocą, lecz i wyjątkowego, powiedziałbym, kryształowego człowieka, jakich się dziś znajdzie niewielu, człowieka o głębokich zasadach, dla którego prawda nauki zawsze była prawdą najwyższą. To głębokie oddanie nauce, którego przykład nam wszystkim, towarzysze, dał Eugenjusz Chrystoforowicz, powinno dla każdego z nas pozostać nazawsze kierowniczym kompasem w tej dalekiej żegludze, jaką kraj nasz w tej chwili odbywa. Dlatego wznoszę ten toast za naszego nauczyciela, walecznego bojownika prawdy nauki, naszego drogiego Eugenjusza Chrystoforowicza.
Wychylił kieliszek i siadł. Ze wszystkich stron rozległy się oklaski.
W czasie napełniania opróżnionych kieliszków, ze szklanką piwa w ręce podniósł się Czetwiertiakow. Wszyscy ucichli. Czerwiertiakow poprawił binokle i wzruszonym głosem począł mówić:
— Towarzysze inżynierowie! Jestem głęboko wzruszony temi słowami, które pod moim adresem wypowiedział Andrzej Afanasjewicz. Długie lata pracy naukowej nauczyły mnie istotnie podchodzić do wszystkich zjawisk z miarką sprawdzonego praktycznego doświadczenia. Z doświadczenia historji wiemy, że największe wynalazki, posuwające cywilizację o stulecia naprzód, nie były nigdy dziełem utalentowanych fantastów-amatorów, lecz zawsze należały do trzeźwych ludzi nauki i stanowiły wyniki długoletniego doświadczenia. Nie utalentowany fantasta Jules Verne, lecz uczeni-praktycy podarowali ludzkości latającą maszynę. Fantazja jest szybszą od nauki, nie jest ona jednak w mocy zmienić przyziemnej rzeczywistości z jej surowemi prawami naukowemi. Nauka zaś nie jest zaprzeczeniem fantazji, jest ona, przeciwnie, urzeczywistnieniem fantazji, ale urzeczywistnianiem powolnem i częściowem. Tego nas uczy doświadczenie tysiącleci i ci, którzy chcieliby przeskoczyć to doświadczenie, — w rzeczywistości skaczą na jednem miejscu. Pozwólcie, towarzysze inżynierowie, wychylić ten kufel za potęgę nauki, wprowadzającej w życie i poprawiającej dążenia fantazji ludzkiej.
Od stołu rozległy się burzliwe oklaski i kiedy dał się słyszeć oznajmujący dzwonek noża, wstał ze szklanką w ręce Niemirowski.
— Kochany Eugenjuszu Chrystoforowiczu! Drodzy towarzysze! Pozwólcie mi zamiast toastu opowiedzieć wam maleńką bajkę, którą słyszałem na Północy od pewnego wyjątkowego cwaniaka i pijanicy. Budowaliśmy z nim most, most zniosła powódź. Siedzimy, drapiemy się w głowę... Tu on nam opowiedział swoją bajeczkę... Pozwolicie?
— Prosimy, prosimy! — rozległo się ze wszystkich stron stołu.
— Więc tak. Jak to jest zwykle przyjęte, za górami, za lasami, nie w naszem naturalnie państwie, żył-był król. Do głowy przyszedł królowi pomysł, nie bardzo mądry, nie bardzo głupi, jednem słowem, królewski. Do króla przyjechać miał w odwiedziny król indyjski. A stolica króla leżała nad wielką głęboką rzeką, i mostu na rzece od wieków nie było. Jak kto mógł, tak się i przeprawiał.
Zorjentował się król w przeddzień przyjazdu gościa, że wjazd do jego stolicy nie jest wygodny i zdecydował za wszelką cenę zbudować przez rzekę most.
Woła do siebie król chłopa-prostaka, cieślę: uchodził za wielkiego majstra, pałace wszystkim ministrom budował i na wymysły, jak to mówią był chyży.
Mówi król do chłopa:
— Zbuduj mi do jutra most przez rzekę. Zbudujesz — dam ci tyle złota, ile koń udźwignie, a nie zbudujesz, każę ci głowę uciąć. Tak, żebyś wiedział.
Podrapał się chłop za uchem i mówi:
— Twoja królewska wola rozkazywać, moja rzecz słuchać. A z jakiego materjału wasza miłości każesz budować?
— Niech będzie, — powiada król, — z czystego złota, aby błyszczał o sto wiorst.
Słowo królewskie — rozkaz. Zaprzągł chłop podwód pięćdziesiąt, podjeżdża ku królewskiemu skarbcu, złoto ładuje. Naładował wozów dziesięć, król do niego wychodzi:
— Ile ci potrzeba złota? — pyta.
— A no, — odpowiada chłop, — wszystko, co tu jest, a jeszcze fur dziesięć dodaj.
— Stój, — rzecze król, — tak, to u mnie w skarbcu nic się nie zostanie złota. Jakimże wtedy królem będę? Buduj z czegoś innego.
— Twoja królewska wola rozkazywać, moja rzecz słuchać. Z czego każesz, o królu? – zapytuje chłopek.
— Zrób, — mówi król, — z żelaza, ale taki, żeby zdaleka, jak szabla błyszczał.
— Dlaczego nie, można i z żelaza. A żelaza, wasza królewska mość, dasz?
— A ile ci potrzeba? – zapytuje król.
— A no, ile jest, miłościwy panie, w twojem wojsku puklerzy, hełmów, mieczy i szabel, niech zwiozą na plac, — a nuż, starczy.
— Stój, — mówi król. — W ten sposób, całe me wojsko bez broni zostanie. Jaki ze mnie wtedy król? Buduj z czego innego.
— Twoja królewska wola rozkazywać, moja rzecz słuchać. A z czego budować? Chyba z drzewa, co?
— Niech będzie z drzewa, tylko pomaluj, żeby jutro błyszczało.
Wziął chłopek siekierę, poszedł do królewskiego ogrodu i począł stuletnie jesiony rąbać. Porąbał jeden, porąbał drugi... Wychodzi do niego król.
— A to co? — mówi. — Widzę, ogród mój królewski rąbiesz?
— Rąbię, — powiada chłopek. — Drzewo chyba na most potrzebne? W całem królestwie, oprócz twego ogrodu, odpowiedniego drzewa się nie znajdzie.
— A ile potrzebujesz drzewa?
— A no, cały ogród wyrąbię, a i parkan złamię, może wtedy i starczy.
— Stój, — powiada król. — A jakżeż to zostanę bez ogrodu? Co za król wtedy ze mnie będzie. Buduj z czegoś innego.
— Twoja królewska wola rozkazywać, moja rzecz słuchać. Tylko, że budować mostu niema więcej z czego.
Rozgniewał się na niego król, rozkazał mu z miejsca odrąbać głowę i do rzeki rzucić.
Poszedł sam do pałacu. Siadł na tron i duma, — któż mi teraz most zbuduje, gdy majstrowi głowę ściąłem? Siedzi, martwi się.
Podchodzi do niego pochlebca. Ten przy dworze się obijał i wielkie wiersze tworzył. Powiada królowi:
— Słusznieś zrobił, żeś kazał chłopkowi uciąć głowę. Cóż on za majster, jeśli nie wie, z czego most należy budować? Tak czy owak, nie zbudowałby ci w ciągu jednej nocy mostu ani ze złota, ani z żelaza, ani z drzewa. Trzeba budować most z takiego materjału, żeby ani filarów, ani wiązadeł nie było, ażeby sam po wodzie pływał.
Spodobał się królowi pomysł.
— A więc, — powiada, — zbuduj mi do jutra rano taki most, żeby w nim ani filarów, ani wiązadeł nie było i aby sam po wodzie pływał. Zbudujesz, — dam ci tyle złota, ile wielbłąd uniesie. Nie zbudujesz, — odrąbać głowę każę.
— Hop, — mówi pochlebca, to znaczy w ich języku: dobrze.
— A z czego będziesz budować? — zainteresował się król.
— Wiadomo z czego, z korka. Korek sam po wodzie pływa i na dno nie idzie.
— Skądżeż tyle korków wziąć?
— Wielka mi rzecz? W twoich piwnicach królewskich, — powiada mu pochlebca, — miljon butelek wina stoi. Urządź, miłościwy panie, na cześć indyjskiego króla ucztę. Wino wypijesz, a mnie się korki zostaną. I tobie przyjemnie i mnie wygodnie.
Spodobała się królowi ta myśl.
— Ty, — powiada, — masz głowę na karku, skąd tam chłop do ciebie! Nigdybym na ten pomysł nie wpadł.
Urządził król ucztę, jakiej świat nie widział. Sam pije i innych częstuje, tylko korki trzaskają. A pochlebca chodzi, korki zbiera, szydłem dziurawi, na sznurek nawleka. Do rana zmajstrował most z jednej strony na drugą, kołki ponabijał na obu brzegach, sznurki do kołków przymocował, – trzyma się.
Król z orszakiem całą noc się trudził, do rana się upili — ani nogą, ani ręką nie poruszyć.
Jedzie z drugiej strony król indyjski. Ciężka pod nim karoca, z kutego złota, w czterdzieści koni zaprzężona, i orszak, konie i ludzie w żelaznych pancerzach. Jak wjechali na most z takim bagażem, most odrazu pod wodę, tak ich odrazu i zmyło. A ciężcy byli — odrazu na dno poszli.
Spostrzegła to straż, przylatuje do króla, za ręce za nogi trzęsie. Obudził się król, oczy przeciera. Powiadają do niego: król indyjski razem z mostem utonął.
Wytrzeźwiał natychmiast król, na brzeg wychodzi, dwaj dworzanie pod ręce go prowadzą. Patrzy, na rzece stoi most, bez filarów i bez wiązadeł, sam po wodzie pływa. A po moście pochlebca spaceruje. Ręce w kieszenie włożył i pogwizduje.
Rozgniewał się król na straż:
— Łżecie, — powiada, — i obudziliście mnie daremnie. Jakże to król indyjski utonął z mostem, kiedy most stoi na miejscu?
Rozkazał król za karę odrąbać straży głowy. Woła pochlebcę, pyta:
— Nie przyjeżdżali jeszcze posłowie króla indyjskiego?
— Nie, — powiada pochlebca, – ja tu cały czas spaceruję.
— A most tam mocny? Wytrzyma?
— Proszę wypróbować.
Wszedł król na most, dwuch dworzan prowadzi go pod ręce. Doszedł do środka. A ponieważ przez noc wypił osobiście wina conajmniej sto butelek i ciężkim stał się jak beczka, — most się pod nim ugiął i pod wodę się zanurzył. Woda króla zmyła, a most znowu się wynurzył i stoi.
Widzi pochlebca — źle z nim. On-skok na most i w nogi. Jak wiadomo, pochlebcy są nadęci powietrzem, — przeleciał. A orszak i wojsko, co za nim hurmem pobiegło w pogoń — do wody wpadło i utonęło.
W ten sposób, powiadają, most ten i po dziś dzień stoi. Ptaszki po nim skaczą i pochlebcy tam i spowrotem lecą, lecz ani pieszy ani konny przejść nie może. A ryby, co króla i dworzan zjadły, — jeszcze dziś pływają pijane... Oto i koniec bajki...
— Kochany Eugenjuszu Chrystoforowiczu! Drodzy towarzysze! Ponieważ z naszych korków nie zbudujemy mostu nawet przez aryk, proponuję wypić za zdrowie chłopa-cieśli, który położył głowę za to, że most chciał budować nie korkowy, a prawdziwy!
Inżynierowie długo i przeraźliwie klaskali w dłonie, trącali się kieliszkami i krzyczeli.
Po nastaniu względnej ciszy, wstał, lekko kołysząc się, brunet z podstrzyżonemi wąsikami i podnosząc szklankę, zawołał:
— Za zdrowie ryb, które głupiego króla zjadły!
Wszyscy byli już tak pijani, że klaskali automatycznie. Nagle na podłogę z trzaskiem przewróciło się krzesło. Zza stołu podniósł się zaczerwieniony mężczyzna. Był to jeden z inżynierów pierwszego odcinka. Mężczyzna trzymał się niepewnie na nogach. Nachylił się nagle i kułakiem uderzył w stół. Zadzwoniły butelki.
— Nie pozwolę! W mojej obecności antysowieckie sztuczki! Nie pozwolę! I nie będę! Nie będę asystować! Wyjdę!
Odwrócił się, niezupełnie pewnie poszedł ku wyjściu i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł bez czapki na dwór.
Wówczas podniósł się ze swego krzesła mężczyzna w złotych binoklach i nie mówiąc ani słowa, poszedł wślad za inżynierem.
Zapanowało przykre milczenie.
Czetwiertiakow z pobladłym nosem siedział na swojem krześle i więcej się nie uśmiechał.
Pierwsza odzyskała równowagę Niemirowska.
— Nachlali się jak świnie i zaczynają wyprawiać brewerje. Nie zwracajcie uwagi. Oni tak zawsze, gdy się napiją. Zaraz ich sprowadzę.
Wyszła wślad za inżynierem i Krygierem na werandę.
Clark zauważył, jak Murri cichutko wyniósł się po angielsku i zdecydował pójść za jego przykładem. Nie rozumiał, co tu zaszło, widok jednak pijanych był dla niego fizycznie wstrętny. Przeczekawszy cokolwiek, wstał i wysunął się na taras.
Wszedłszy do swego pokoju, zostawił drzwi półotwarte i zrzuciwszy marynarkę, wyszedł na próg odetchnąć świeżem powietrzem.
Kąt werandy, gdzie stał Clarke, pogrążony był w mroku. Przeciwległy kąt oświetlał blady snop światła z okien Niemirowskich. W poświacie, padającej z okna, Clarke spostrzegł Niemirowską i Krygiera.
— Przestań się wygłupiać. Oni wszak wszyscy pijani. Śmieszne, żeby przez głupstwo robić całą historję. Wróć na pięć minut, potem sobie pójdziesz. Nie rób demonstracji.
— A co mnie to obchodzi? Wlazłem do tej kliki tylko przez ciebie, chciałem się z tobą zobaczyć. Pod twoim przymusem wlazłem do tej kompanji, ale wysłuchiwać w milczeniu kontrrewolucyjnych dowcipów nie mam potrzeby.
— Widzisz go, kontrrewolucję wywąchał! Sami gdy schlejecie się, opowiadacie jeden drugiemu antysowieckie anegdoty i śmiejecie się, jeśli są dowcipne. No tak, naturalnie, co wolno komunistom, to jest wzbronione bezpartyjnym specjalistom. Ci winni od rana do nocy krzyczeć „hurra!“
— Jesteś dziś bardzo elokwentna, tylko że elokwencję swą kierujesz pod złym adresem.
— Ile razy mówiłam temu durniowi, żeby się nie upijał! Zawsze jakieś nieprzyjemności są przez niego! Więc, nie wrócisz?
— Nie. Jeśli chcesz mi co powiedzieć, chodźmy do mnie.
— Nie mam nawet zamiaru.
— A ja sądziłem, że jeżeliś mnie wołała spowrotem, to chcesz mi co powiedzieć.
— Jeżeli wrócisz, może ci coś powiem.
— Nie, ten numer nie przejdzie. I tak mnie dosyć wodziłaś za nos.
— Dużoś przez to stracił? Masz krzywdę? Zdaje się, wszystko, czegoś chciał, dostałeś całkowicie i rachunki nasze skończone.
— Więc, to prawda, — Jeremin?
— Nie bądź cyniczny.
— Słuchaj, Hala, ja cię kocham. Nie należy mnie odpędzać. Niczego od ciebie nie chcę, przyjdź do mnie tylko jeszcze jeden raz, ostatni raz. Nie odmawiaj mi.
— Widzisz go! Prosiłam cię, żebyś wrócił i nie urządzał skandalu, a tyś mi nawet takiego głupstwa odmówił.
— Wrócę, ale daj mi słowo, że do mnie przyjdziesz.
— Trzeba było wrócić bez wszelkich „ale“.
— Tak, powinienem włazić w błoto, abyś mi potem pokazywała figę. Daj słowo, że przyjdziesz, — zrobię wszystko, co chcesz.
— Nie, nie przyjdę. Nigdy więcej nie przyjdę. Zapamiętaj to. Co było, to minęło.
— Więc, teraz kolej Jeremina? Moja już minęła? A kto następny? Jeżeli kandydatów nie tak dużo, to warto może jeszcze raz stanąć w ogonku?
— Twoja kolej nigdy nie nadejdzie. Jesteś poprostu cham.
Odwróciła się i poszła ku drzwiom. Złapał ją za rękę.
— Nie, nie pójdziesz. Nie śpiesz się tak. Trzeba najpierw zwolnić jednego, potem zapraszać drugiego, inaczej bowiem mogą powstać nieprzyjemności. Jeżeli jesteś suką, to będę z tobą postępował jak z suką. Postanowiłaś zmienić kochanka, to uprzedź go przynajmniej, jak stróża, trzy dni zgóry. Dzisiejszą noc będziesz spać ze mną.
— Zwarjowałeś!
— Pójdziesz!
Ścisnął jej rękę do bólu. Spróbowała wyślizgnąć się, przysiadła z bólu i opuściła się na kolana.
— Ratujcie!
— Nikt ci nie pomoże. A będziesz piszczeć — usta zapcham.
— Puść, rękę złamiesz! Przemocą mnie chcesz zmusić? Nie zmusisz. Puść w tej chwili!
— Nie przyjdziesz?
— Ratujcie!
— Co to takiego? To pan, towarzyszu Krygier? — na stopniach werandy stał Synicyn.
Krygier puścił rękę Niemirowskiej.
— Mam wrażenie, że jest pan poprostu pijany i nadużywa pan swej siły – powiedział Synicyn. — I myli się pan, przypuszczając, że nikt nie może mu przeszkodzić popełnić gwałt. Zostaw pan w spokoju tę obywatelkę i natychmiast odejdź pan stąd. Porozmawiamy później, gdy będzie pan trzeźwy.
Synicyn zwrócił się ku Niemirowskiej.
— Może pani odejść. Towarzysz Krygier zadużo się napił i się zapomniał.
— A panu co do tego? — nasrożyła się nagle Niemirowska. — Niech pan się nie miesza w cudze sprawy. Nikt mnie do niczego nie zmuszał. Idę, gdzie chcę. Niech pan patrzy lepiej za swoją żoną. Jestem pełnoletnia i obejdę się bez opiekunów. Idziemy, Krygier!
— Wołała pani na pomoc, przechodziłem obok i sądziłem, że potrzebuje pani istotnie pomocy. Na przyszłość niech pani załatwia swe prywatne sprawy w pokoju i nie krzyczy na całą ulicę.
Odwrócił się szorstko i znikł w ciemności.


ROZDZIAŁ SZÓSTY.

Rano przybył samochód z Piandża i przywiózł paliwo. Przywitano go głośnem „hurra“, i ludzie szturmem rzucili się wyładowywać żelazne beczki. Od rana stały oba ekskawatory, od wczoraj bez kropli benzyny.
W ogólnym rwetesie nikt nie zauważył, jak z kabinki ciężarówki, wślad za szoferem, wylazł niepozorny mężczyzna w szoferskiej kurtce. Mężczyzna zapytał, gdzie mieści się partkom i poszedł we wskazanym kierunku.
W brezentowym namiocie partkomu powiedziano mu, że sekretarz jest zajęty i kazali czekać. Mężczyzna siadł na wolny taburet, wziął ze stołu miejscową gazetę i pogrążył się w czytanie.
Pojawił się wreszcie Synicyn w towarzystwie Nusreddinowa.
— Pan do mnie? — zatrzymał się Synicyn przed nieznajomym.
— Towarzysz Synicyn? Tak, ja do pana. Nazywam się Morozow.
— Towarzysz Morozow? — ucieszył się Synicyn. — W jaki sposób pan się dostał? Prom wszak na Wachszy zerwany. Zrozumieliśmy, że z tego powodu musiał się pan zatrzymać w Stalinabadzie.
— Ja z Termeza. Zeszedłem w Termezie zobaczyć, jak tam nasza baza pracuje. Okazuje się, że bardzo źle. Musiałem zatrzymać się kilka dni. Przyjechałem barką. Przywiozłem dwa ekskawatory i pierwszą partję szyn dla wązkotorówki.
— Świetnie! A u nas tu zupełne bezkrólewie. Pan się już gdzieś urządził? Gdzie pana rzeczy?
— Nie, z samochodu prosto do pana. Rzeczy zostawiłem na przystani. Nie było gdzie położyć. Szofer mówił, że zostaliście bez kropli benzyny.
— Zaraz poślemy maszynę, która odwiezie pana do miasteczka. Mieszkanie dla pana przygotowane. Pan sam? Z żoną?
— Sam. Do miasteczka zdążę wieczorem. Teraz chciałbym się gdzieś umyć i pomówić z panem.
— Proszę. Tu nam spokojnie pogadać nie dadzą. Chodźmy, przeprowadzę pana do jurty Jeremina.
— Idziemy.

...Wieczorem Morozow nie pojechał do miasteczka, lecz zamieszkał w jurcie Jeremina.
Przyjazd jego na budowę przeszedł prawie niezauważony. Inżynierowie, którzy pośpieszyli przedstawić się nowemu zwierzchnikowi, zastali jego gabinet pusty. Morozow kręcił się całemi dniami po odcinku, oglądał maszyny.
Niezauważonym został jego przyjazd także dlatego, że dwa dni później nastąpiła nowa sensacja. Tą sensacją był przyjazd nowego naczelnego inżyniera, Kirsza, o którym wiadomo było, że pięć lat temu sądzony był za szkodnictwo w związku z panamą na jednej większej budowie w Azji Środkowej. Kirsz skazany został na osiem lat i widocznie, niedawno tylko odsiedział skrócony termin kary.
W dzień Kirsz z Morozowym i Synicynem chodzili po odcinku, wieczorem zaś zasiedli w trójkę w jurcie Morozowa, dokąd wezwano także i sekretarza biura budowlanego, Halcewa.
Długo tej nocy woźnice, wiozący drzewo ze Stalinabadu, widzieli z tej strony rzeki światło samotnej jurty.
Następnego dnia rozniosła się na odcinku wiadomość o specjalnej komisji, wydzielonej dla zbadania robót w zakresie mechanizacji, pod kierunkiem Kirsza.
Komisja pracowała trzy dni i opuściła kancelarję działu mechanizacyjnego, zostawiając na stole sterty powywracanych papierów i kupę niedopałków na framudze okiennej. To, co komisja ze sobą zabrała, mieściło się w mocno wypchanej tece Kirsza.
Wieczorem w miasteczku, u siebie na werandzie, Kirsz pił herbatę i słuchał radja, przywiezionego z Moskwy. W pewnej chwili na werandę Kirsza wszedł Niemirowski.
— Można do pana? Chciałem pomówić...
— Proszę — Kirsz wyłączył radjo. — Tu czy w pokoju?
— Jeżeli panu nie ciężko, wolałbym w pokoju. Tu mogą nam przeszkodzić.
— Służę panu.
Wstał i przepuścił Niemirowskiego naprzód.
— Przejdę odrazu do tematu, bez wstępnych wyjaśnień. Aczkolwiek nie miałem sposobności bliżej się z panem zapoznać, to jednak znam pana jako wybitnego pracownika naukowego i mam wszelkie podstawy do okazania mu całkowitego zaufania.
Kirsz uczynił nieokreślony gest.
— Dlatego zdecydowałem się pana niepokoić. Chciałbym z panem porozmawiać zupełnie otwarcie.
— Słucham pana.
— Pan jeszcze nie miał okazji zaznajomić się z atmosferą, panującą na naszej budowie. Dawnego inżyniera traktują tu dalej jak ukrytego wroga i szkodnika. Organizacja partyjna czyni wszelkie starania, aby poderwać nasz autorytet w opinji mas. Komisja dla „zbadania“ działu mechanizacji, wyłącznie utworzona w celu wynalezienia za wszelką cenę nieporządków w dziale mechanizacji, — to tylko jedno z ogniw w tym systemie nieustannej nagonki. Sam pan przyzna, że pracować w takich warunkach nie jest możliwem, i że najlepsze, co mogę uczynić, — to prosić o zwolnienie mnie z mych obowiązków. Z przyjemnością zdam me funkcje w ręce tego z naszych kolegów, którego komitet partyjny będzie darzyć większem zaufaniem i sympatjami. Mniemam, że w centralnej Rosji, gdzie nowy stosunek do specjalistów przyjął już prawo obywatelstwa, zdołam być bardziej pożytecznym.
— Tak... — wolno wycedził Kirsz, — właściwie mówiąc, życzenie pana jest już a priori zaspokojone. Towarzysz Morozow podpisał dzisiaj rozkaz o zwolnieniu pana. Tylko, że co do wyjazdu do Rosji będzie pan musiał, niestety, poczekać. Sprawa pana oddana została sędziemu śledczemu.
— To znaczy, jeśli pana dobrze zrozumiałem, komisja, pracująca pod pana przewodnictwem, przyłączyła się do zdania towarzysza Synicyna?
— Komisja nie przyłączyła się do niczyich poglądów, wypowiedziała natomiast swoje zdanie na podstawie przestudjowanych materjałów.
— A czy pan osobiście, również jest przekonany, że moja praca była szkodliwą dla budowy?
— Tak, przekonałem się, że przedsięwzięte przez pana kroki nie były skierowane na to, by uporządkować pracę mechanizacji.
— Rozumiem, — krzywo uśmiechnął się Niemirowski, — rozumiem trudną pana sytuację. Naumyślnie pana mianowano przewodniczącym tej komisji, aby wypróbować jego lojalność.
— Ma pan na myśli moją własną sprawę sądową? — zapytał spokojnie Kirsz. — Pan się myli. Gdybym bodaj na chwilę był przekonany, że jest pan niewinny, nie milczałbym o tem. Mam w tej dziedzinie pewne doświadczenie i przekonałem się, na podstawie faktycznych danych, że oskarżenie jest zupełnie słuszne.
— Niech pan powie wyraźniej: woli pan posłać do więzienia drugiego inżyniera, niż ściągnąć na siebie podejrzenie. Jeżeli pan przypuszcza, że oni ocenią i zarachują pana starania, to się pan myli. Osobiste gorzkie doświadczenie niczego pana, widocznie, nie nauczyło. Wypuścili oni pana i mianowali na tę budowę dlatego, że jest im pan jeszcze potrzebny do rozprawienia się z takimiż jak pan, przedstawicielami starej inteligencji. Kiedy już pan zrobi swoje, potrafią mu podstawić nogę i odesłać tam, skąd dopiero co pan przyszedł. Nigdy nie będą panu dowierzać i traktować jak swego człowieka. Za lat cztery będą mieli dostatecznie własnych inżynierów, wówczas piosenka pana, moja i całej starej inteligencji będzie skończona. Nie mogli się bez nas na określonym etapie obejść, dlatego posługiwali się nami, nie dowierzając nam jednak ani na minutę i nienawidząc nas tem więcej, im więcej byliśmy im niezbędni. Kiedy staniemy się im zbędni, nikt nie wspomni nawet o tem, że to pana rękoma, ściślej: pana rozumem i doświadczeniem wzniesiono te czy inne przedsiębiorstwo. I pana i mnie wyrzucą poprostu za burtę, „likwidując jako klasę“, wyrażając się ich językiem. Zostanie pan w najlepszym wypadku chłopcem na posyłki u jakiegoś tam Sydorowa czy Petrowa, który pracuje dzisiaj u pana jako monter, a jutro będzie panem komenderować z dyplomem sowieckiego inżyniera w kieszeni. Zdaje mi się, w tym kraju, gdzie tak wiele się mówi o solidarności, nie zaszkodziłaby mała solidarność między nami, starą inteligencją techniczną. Wówczas przynajmniej, nie zgniecionoby nas pojedyńczo, jak pluskwy, — jak już, zgnieciono swego czasu pana, — i jak obecnie, przy pana pomocy, chcą mnie zgnieść.
— Pan, zdaje się, chce apelować do mej „kastowej solidarności“, jeśli się tak można wyrazić? To atawizm. Nie mam żadnego takiego uczucia dla pana i nie mogę mieć. Jeżeli może być mowa o jakiemkolwiek uczuciu, to raczej o uczuciu litości...
— I dlatego chce pan wszystko uczynić, aby mnie wpakować do więzienia?
— Źle mnie pan zrozumiał. Nie chodzi o to ludzkie uczucie, które zniewala sędziego miękkiego serca łagodniej wyrokować lub, w danym wypadku, któreby mnie skłoniło stanąć w pana obronie, — o tem nie może być nawet mowy. Żal mi pana dlatego, że widzę, jaką długą jeszcze drogę ma pan przed sobą do zupełnego wyzdrowienia. Rozumiem: to, co z panem teraz zrobią i co jedynie tylko może go doprowadzić do zdrowia, przyjmie pan jako czyjąś zemstę.
— Pan, zdaje się, ma zamiar rekomendować mi więzienie, jako najlepsze z sanatorjum?
— Przeraża pana słowo, które wywołuje w nim assocjację obrazów, nieznanych przy naszym ustroju. Więzienie w dawnem, nie naszem pojęciu, to hańba, nie dająca się nigdy zmyć lub zmywająca się tylko pieniędzmi, to utrata posady i niemożliwości otrzymania nowej, to życie poza obrębem społeczeństwa. Więzienie u nas nie jest związane ani z tem, ani z drugiem, ani z trzeciem. Niech pan zmieni nazwę, zamieni słowo więzienie słowem izolator, i obrazy, które go przerażają, znikną.
— Postanowił pan szydzić ze mnie?
— Wcale nie. Wie pan, że ja sam niedawno stamtąd wyszedłem. Drogę, która pana czeka, mam już za sobą. Przepraszam za porównanie, przypomina mi pan jednak pewnego kupca, który popłynął na Wschód. Budząc się, stwierdził, że okręt tonie. Na szczęście, przejeżdżał obok inny statek, który przyjął pasażerów tonącego statku na swój pokład. Kiedy doszła kolej kupca, ten najpierw zapytał: „A dokąd jedzie wasz statek?“ — „Na Zachód“ — krzyknęli mu niecierpliwie. — Niech pan prędzej przełazi, jeśli pan nie chce utonąć! — Nie, dziękuję, Ja jadę w innym kierunku, — powiedział kupiec i został się na tonącym okręcie.
Pan również, towarzyszu Niemirowski, jedzie w przeciwnym od nas kierunku. I widocznie, woli pan iść na dno, niż zmienić kierunek swej podróży. Wszystko, co pan tu mówił, jest niesłusznem. Pięć lat temu, tak samo mniej więcej myślałem i było to jeszcze do darowania. Słyszałem wokół siebie mowy i hasła, ale nie widziałem faktów, któreby mogły mnie przekonać. Oburzało mnie marnotrawstwo rewolucji: widziałem, jak bezmyślnie burzono to, co jutro trzeba było odbudowywać nanowo. Widziałem, jak słuszne i dobre idee zamieniały się w praktyce w karykaturę, dzięki nieumiejętności rąk, biorących się do ich urzeczywistnienia. Wstręt we mnie budził ten socjalizm po azjatycku. Mówiłem sobie, że trzeba spoczątku dać temu krajowi kulturę przodującego kraju Zachodu, a potem dopiero zacząć mówić o socjalizmie.
Nazbyt późno przekonałem się, że nie mam racji. To, co nazywałem kulturalnym poziomem, wymagało przeciwnie, tego właśnie wyższego ustroju socjalnego i mogło być jego bezpośrednim skutkiem. A ten ustrój socjalny, wprowadzić w życie mogły tylko te niezgrabne ręce, których nieporadność kazała mi traktować pogardliwie każdy ich pomysł. Przekonałem się, że nazywałem marnotrawstwem rewolucji tylko jej ogromne koszty, nieuniknione w takiem gigantycznem przedsięwzięciu.
Aby zrozumieć to wszystko, musiałem wyjść na kilka lat z potoku rozrzutnej nowej rzeczywistości i zastanowić się nad nią na uboczu, w otoczeniu sztucznej ciszy i samotności. Naturalnie, izolacja sama nie przekonywa. Potrzebna jest ludzka pomoc. Tę pomoc znalazłem, i pan ją znajdzie tam, gdzie najmniej pan się jej spodziewa, — u ludzi, których sama nazwa wydaje się panu teraz nienawistną i straszną, ponieważ od częstego powtarzania stała się ona dla nas mitem, i nasza niska wyobraźnia oporządziła go wszystkiemi akcesorjami Grand-Guignolu. Mówię o GEPEU. Spotkałem tam ludzi, którzy odnieśli się do mnie nie jak wróg odnosi się do wroga, a raczej, jak lekarz odnosi się do psychicznie chorego: z wielką cierpliwością i wielką spostrzegawczością. Mogliby nie tracić na mnie tyle czasu, a wlać mi poprostu do rannej kawy cjanku potasu, jako nieuleczalnemu. Zamiast tego, prowadzili ze mną długie dyskusje, rozbijając krok za krokiem moje chwiejne argumenty. „Oni“ nie mieli potrzeby chytrego manewrowania, na „nich“ pracował olbrzymi kraj, dając im w ręce argumenty w dziesięciokrotnej ilości. Każdy nowy wielki piec, każdy nowy olbrzym przemysłowy, puszczany w ruch, zbijał me argumenty, jak nieomylne dalekosiężne działa.
„Oni“ dali mi możność dalszego uprawiana mych naukowych doświadczeń, dając mi do dyspozycji pierwszorzędnie zaopatrzoną kreślarnię, gdzie opracowywałem projekty kolejnej budowy. Nie byłem za burtą życia, czułem się związany z całym krajem, brałem udział w natężonej jego pracy. I kiedy, pewnego rana, powiedzieli mi, że mogę pójść na jedną z czerwonych kropek, które zapłonęły (w czasie mej nieobecności), światłem elektrycznem na mapie mego kraju, nie potrzebowałem ani się przyłączać, ani przyswajać sobie tych przepuszczonych pięciu lat, — udałem się prosto na rusztowania budowy. Nie sądzę, abym cośkolwiek na mej izolacji stracił. Straciłem jakieś dwa lata na niepotrzebną obronę zgóry przegranych pozycyj, a wygrałem całą epokę...
— I stanowisko naczelnego inżyniera... — złośliwie uśmiechnął się Niemirowski.
— Tak, i sposobność brania udziału w jednem z poważnych i odpowiedzialnych zadań budowy.
— Wysłuchałem pana cierpliwie, nie przerywając. Jeżeli pan przeprowadził całą tę lirykę w jedynym celu moralnego wytłumaczenia się przede mną z tego, że kieruje mnie pan do więzienia, to daremnie się pan trudził. Ja doskonale rozumiem: moja sprawa jest dla pana zagadnieniem dalszej karjery. Pan tylko, prawdopodobnie, nie zdaje sobie sprawy z jednego: że nasza budowa — to grób, i że pana posadzili tutaj celowo, żeby pan sobie skręcił kark. Za trzy — cztery miesiące dla wszystkich stanie się jasne, że plan nie będzie wykonany nawet w pięćdziesięciu procentach. Wówczas pana przepędzą, jak Czetwiertiakowa. Zechce pan zważyć: we wszystkich sekcjach budowy tak wszystko jest zapuszczone, że nie będzie pan w stanie z tego się wyplątać. Ma więc pan jedyną szansę wyleźć stąd suchym: winien pan, za wszelką cenę, — wystarać się o przeniesienie na inną robotę. Wtedy ten gulasz otrzyma pański następca. Mogę panu w tem pomóc. Mam poważne stosunki w Narkomzemie. Zwolniwszy się stąd, łatwo się mogę urządzić w Moskwie i potrafię tam także i pana wciągnąć. Proponuję panu nad tem pomyśleć: spokojna praca w Moskwie lub karna sprawa tutaj. No, ja idę. Przepraszam za niepokój. W razie potrzeby, wystarczy, jak pan po mnie pośle, mieszkam obok.
— Widzę, że rzeczywiście daremnie z panem rozmawiałem. Uważałem pana za człowieka zbłąkanego, podczas gdy pan jest tylko łotrem. Wynoś się pan, albo też każę pana natychmiast aresztować!
...Szóstego dnia Morozow wybrał się po pierwszy do miasteczka.
W miasteczku Morozow odszukał prokuraturę, i nie znalazłszy tam Krygiera, udał się do niego do domu. W mieszkaniu powiedziano, że Krygier jest chory. Morozow poprosił, by go zameldowano. Wprowadzono go do gabinetu. Po kilku minutach wyszedł Krygier w bucharskim chałacie i pantoflach. Twarz Krygiera była żółta i harmonizowała z barwą chałata.
Krygier przeprosił, że go trzęsie malarja i dodał: bardzo mu jest przyjemnie zapoznać się. Jeżeli Morozow ma terminową sprawę, będą mogli jeszcze rozmówić się, — atak zacznie się dopiero za dwie godziny.
Morozow przeszedł do sprawy.
— Chcemy uporządkować cokolwiek budowę i uzdrowić atmosferę, pozostawiającą dużo do życzenia. Niestety, trzeba będzie sanację tę zacząć od kilku spraw sądowych. Jak zdołałem się przekonać, przez cały okres robót na budowie, obfitującym w fakty kryminalne, nikt prawie nie był pociągany do odpowiedzialności sądowej. Niema co mówić, że tego rodzaju bezkarność działa demoralizująco. Kilka wyroków momentalnie podziała ożywiająco na całą budowę.
Sięgnął do teki i wyciągnął stamtąd paczkę papierów.
— Ostatnia większa defraudacja odnosi się do okresu między wyjazdem Jeremina i moim przyjazdem. Popełnił ją były zarządzający technicznym oddziałem, niejaki Krystałow, do spółki z głównym buchalterem Syrojeżkinym. Obaj, jak mi wiadomo, zbiegli, mniej więcej tydzień temu. Przypuszczalnie, zbiegli do Afganistanu. Defraudacje były popełniane systematycznie w ciągu szeregu miesięcy, na podstawie fałszywych wykazów wypłat, które fabrykował Krystałow. Ogólna suma zdefraudowanych pieniędzy, — siedemdziesiąt tysięcy rubli. Przy bardziej dokładnem sprawdzaniu może się okazać i znacznie więcej. Co się tyczy osoby samego Krystałowa, to udało się wyjaśnić, że to indywiduum poszukiwane jest za defraudacje, popełnione przez niego na Dnieprostroju. Prawdziwe jego nazwisko — Kulebiakin. Jest to były biały oficer, sztabowy kapitan armji Wrangla. Do zdemaskowania go pomógł jeden z inżynierów, który pracował a następnie przerzucony został do Dnieprostroju. Inżynier ten, poznawszy Krystałowa z fotografji, powiadomił tamtejsze władze sądowe i zakomunikował listownie Jereminowi Pismo to zostało przejęte przez osobistą sekretarkę Jeremina, Niemirowską, dzięki której Krystałow miał możność uciec.
— Czy to zostało sprawdzone?
— Tak, list znaleziono w woreczku Niemirowskiej, który zapomniała na swym stoliku w biurze.
— To znaczy, że Niemirowska była z Krystałowym w zmowie?
— Tak, ale tu sprawa jest cokolwiek bardziej skomplikowana i wychodząca poza ramy zwykłej defraudacji. Związana ona jest z bardziej poważną sprawą inżyniera Niemirowskiego, kierownika sekcji mechanizacji. Komisja, pracująca przy zbadaniu tej sekcji, zebrała nader obciążający materjał. Przypuszcza się, że mamy tutaj do czynienia ze świadomem szkodnictwem. Inżynier Niemirowski nietylko rozprzęgł po mistrzowsku pracę swej sekcji, lecz miał także olbrzymi wpływ na określone koło inżynierów, w których obrabianiu czynnie pomagała jego żona. W każdym razie, praca jej w charakterze osobistej sekretarki naczelnika budowy, pozwalała jej mężowi być doskonale wtajemniczonym we wszystkie przedsiębrane kroki. Nie ulega wątpliwości, że wypadek z przejętym listem w sprawie Krystałowa nie był jedynym wypadkiem, o czem świadczy brak w kancelarji zarządu całego szeregu dokumentów. Sprawa małżonków Niemirowskich daje klucz do wykrycia mniej poważnych szkodnictw, nadużyć i nieporządków. Dlatego, kierownictwo nalega na przeprowadzenie śledztwa, powiedziałbym, w szturmowem tempie i na szybkiem zwołaniu sądu. Wyrok na Niemirowskich i ich wspólników będzie tym dezynfekującym środkiem, który natychmiast uzdrowi atmosferę naszej budowy. Spostrzegam, że pana zmęczyłem. Pan się źle czuje?
— Nie, nic... to zawsze, kiedy przybliża się atak...
Krygier był żółty, wargi mu drżały.
Morozow wstał:
— Nie będę dłużej pana męczyć...
— Nie, nie, niech pan posiedzi... Wolę w takich wypadkach rozmawiać, aby nie zostać sam jeden. Wówczas przynajmniej, nie myślę, że to niechybnie przyjdzie.
— Co mianowicie? Ach, atak! Tak, to nieprzyjemna choroba. Powinien się pan leczyć. Jest to wszak uleczalne.
— U jednych uleczalne, u drugich nie. Pan dawno w Azji Środkowej?
— Trzy tygodnie.
— Niedługo. Ja tu jestem pięć lat. Poprzednio pracowałem w Turkmenji.
— Na nudy tutaj, zdaje się, uskarżać się pan nie potrzebuje. W pańskiej gałęzi, pracy chyba dość. Szybko się tu ludzie demoralizują. Djabeł wie, czemu to przypisać: oddalenie od centrum, ciężkie warunki, klimat? Chyba, wszystko potroszeczku.
— Słońce, — uśmiechnął się Krygier. — Stare prawo natury: zdrowe konserwuje się, wszystko zaś, co zgniłe, przyśpiesza proces swego rozkładu. Północna temperatura nie daje się rozmnożyć gnijącym bakterjom. Przysłani tutaj, na pustynię, pod tropikalne słońce, poczynają się chwiać. Ten, kto na Północy lubił czasem wypić, — tu staje się alkoholikiem. Kto tam miał słabość do kobiet, — tu staje się cudzołóżcą. A cudzołóżca dla zadowolenia swych chuci zdolny jest do wszystkiego, nawet do przestępstwa. Kto tam niekiedy, o wieczornej godzinie, odczuwał tajemne niezadowolenie ze swego losu, — tu zostaje melancholikiem i tak dalej, i tak dalej.
— Przepraszam, ale to jest dosyć dziwna i ślizka teorja, która prowadzi do chrześcijańskiej mądrości, że wszystko zrozumieć, to znaczy wszystko przebaczyć.
— My nie osądzamy i nie przebaczamy, lecz bronimy się. A zrozumieć tego, kogo sądzisz i z kim pracujesz, wcale nie szkodzi. Chciałem tylko przez to powiedzieć, że Azja to rzecz nie tak prosta, jak się panu wydaje. Anglicy z każdego urzędnika kolonjalnego czynią narodowego bohatera, wyczyny jego opiewają najlepsi angielscy pisarze. My, którzy nie grabimy i nie gwałcimy, lecz prowadzimy tutaj rzeczywiście gigantyczną pracę kulturalną historycznego znaczenia, — my nietylko opiewamy naszych pracowników środkowo azjatyckich, ale jeżeli piszemy i mówimy o nich, to piszemy i mówimy wyłącznie o brakach, niepowodzeniach i przestępstwach. Dopóki człowiek dobrze pracuje, nikt się nim nie zajmuje. To się wydaje naturalnem. Kiedy się zachwieje i pocznie pracować gorzej, do jego postępków przykuwa się uwaga całego kraju...
— A według pana powinno być odwrotnie?
— Miałem żonę-lekarza. Zapoznałem się z nią tutaj, w Tadżykistanie. Pracowała po kiszłakach, miesiącami wędrowała po dechkańskich kibitkach. Wszczepiała ludziom elementarne zasady hygjeny, przyuczyła używać mydła i proszku do zębów. Właściwie mówiąc, nie była nawet moją żoną. Umarła na tyfus, na trzy dni przed tem, kiedy miała przenieść się do mnie do Kulaba. Kraj nie wiedział i nie dowie się nigdy o jej istnieniu...
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Ja myślę, gdyby pracownicy środkowo azjatyccy czuli na sobie uwagę całego kraju, nietylko w momencie swego bankructwa, lecz i na przestrzeni całej ich ciężkiej pracy, być może bankructw tych byłoby mniej.
— Pan wyolbrzymia specyficzne trudności miejscowych warunków pracy, — odparł spokojnie Morozow. — Na jakimkolwiek odcinku naszego budownictwa, w jakiejkolwiek republice żąda się od pracownika nie mniejszych wysiłków. Kraj ocenia nas podług osiągniętych przez nas wyników, nie za podług ilości zużytej energji. Pańska teorja słoneczna, pragnąca usprawiedliwić ludzkie słabostki, zamiast pomóc do ich przezwyciężenia, — nie jest naszą teorją, i ja nie wątpię, że w praktyce pan się nią nie kieruje.
Wstał i wyciągnął do Krygiera rękę.
— Zdaje mi się, że pan jest poważnie chory i źle pan robi, nie biorąc się do systematycznego leczenia się. Ma pan, widzę, gorączkę. Niech pan się położy. Słyszałem, że przy ciężkich formach malarji — jedynem radykalnem lekarstwem, to zmiana klimatu. Chce pan, napiszemy razem z Synicynym, aby przerzucono pana do Rosji?
— Dziękuję. Są zapuszczone formy choroby, przy których nie pomaga już i zmiana klimatu. A przytem sam pan wszak mówi, że słońce tropikalne nie ma tu żadnego wpływu. Zostanę tutaj. Co do sprawy, o której rozmawialiśmy ze sobą, — niech pan będzie spokojny: przeprowadzimy śledztwo w najkrótszym czasie.



ROZDZIAŁ SIÓDMY.


Tej nocy Clarka obudziło stukanie w sąsiedniem mieszkaniu i przygłuszona rozmowa kilku głosów na werandzie. Niemirowscy długo nie otwierali. Stukanie powtórzyło się bardziej natarczywe. Wreszcie chrzęstnął zamek.
Clarke przewrócił się na drugi bok, usiłując znowu zasnąć. Z mieszkania Niemirowskich rozlegał się szmer kroków i słabe odgłosy rozmowy, potem zaś szum przesuwanych przedmiotów.
Clarke z gniewem zarył się głową w poduszkę, daremnie usiłując zasnąć. Poczęło już świtać, a szum w sąsiedniem mieszkaniu nie przestawał trwać. Wreszcie trzasnęły drzwi i nocni goście odeszli. I kiedy nakoniec Clarke począł już zasypiać, — do pokoju zapukano.
Clarke przysiadł na posłaniu.
— Jeszcze pan śpi? — rozległ się za drzwiami głos Murriego. — Dziewiąta godzina.
Clarke otworzył drzwi.
— Czyżby było już tak późno?
— Nic nie szkodzi, dzisiaj święto. Przyszedłem panu pogratulować pierwszego maja.
— Dzisiaj mamy pierwszego maja?
— Masz ci los! Widzę, że nie bierze pan nazbyt do serca gróźb anonimowego artysty. W każdym razie sen pana przez to nie cierpi.
— Bardzo późno zasnąłem. Sąsiedzi moi zbierają do siebie gości i urządzają sobie całą noc bal.
— Wątpliwe, aby spraszali tej nocy gości. Sąsiedzi pana zostali tej nocy aresztowani.
— Jakto aresztowani? Za co?
— Powiadają, za szkodnictwo, ja tam nie wiem.
— Ona też aresztowana? Czyżby ona również zajmowała się szkodnictwem?
— To już niech pan zapyta sędziego śledczego! Aresztowani są i on, i ona, i jeszcze ktoś.
— A pan skąd wie?
— Kochany Clarke, mieszka pan na budowie i nie widzi pan nic, co się wokoło pana dzieje.
— Nie interesuję się plotkami, — sucho odciął Clarke.
— Ładne plotki! Aresztują u pana pod nosem inżyniera, u którego pan bywał, który zarządzał wszystkiemi maszynami budowy, i to pana nie interesuje? Jednakowoż, to, że aresztowali jego interesującą żonę, zaciekawiło pana!
Clarke poczerwieniał.
Murri wyciągnął zapałki i przez chwilę zapalał sobie fajkę.
— O Niemirowskiej opowiadają, że bawiła się w miłość z dziesiątkiem inżynierów i wciągnęła ich do tej sprawy. Nie ulega wątpliwości, że chcąc się sama wykręcić, wymieni swoich kochanków. Może się okazać, że jest to połowa inżynieryjnego personelu. Między nami mówiąc, gdyby była okazja, ktoby z nas odmówił, — kobieta bezsprzecznie efektowna. Wielu z tych, którzy byli tak nieostrożni, by się z nią przespać, drapią się teraz za uchem. Jednem słowem, przewidziane są wielkie zmiany, aczkolwiek, naturalnie, nas to nie obchodzi...
Clarke, odwrócony plecami, z wielką uwagą sznurował buciki i nic nie odpowiedział.
— No, a co do dzisiejszego pierwszego maja, jak pan myśli spędzić dzień? Nie radzę panu nazbyt beztrosko odnieść się do tych gróźb. Na wszelki wypadek, rewolwer pan posiada?
— Tak. A pan myśli, że rzeczywiście mogą na nas napaść?
— Djabeł ich tam wie! Artysta, który przysłał nam te kartki, rozumie widocznie, że jeżeli dziś nie dotrzyma swego słowa, to następną już kartkę poprostu powiesimy w klozecie. Tak czy inaczej, przyszedłem panu zaproponować wspólne spędzenie dnia. Dwoje ludzi i dwa rewolwery, — to nie jeden człowiek i nie jeden rewolwer. Tem więcej, że na tych obietnicach administracji nie należy szczególnie polegać. Naskutek ich niedbalstwa Barker, nie chcąc ryzykować, zapakował wczoraj manatki i wyjechał.
— Istotnie wyjechał?
— No tak. Powiada: niech najpierw zapewnią na budowie całkowite bezpieczeństwo, a potem dopiero zapraszają cudzoziemskich specjalistów.
— Dlaczego pan Berkerowi powiedział, żeśmy wszyscy otrzymali identyczne kartki?
— Przyszedł do mnie do mieszkania i znalazł na stole drugi list.
— No cóż, razem zostaliśmy, razem stawimy czoła niebezpieczeństwu.
Clarke wyciągnął z pod poduszki browning, sprawdził magazyn i wsunął broń do kieszeni.
— Niech pan się ubierze i zajdzie do mnie, — powiedział Murri. Pójdę się tymczasem ogolić.
Pchnął drzwi i zatrzymał się na progu.
— Clarke!
— No?
— Ma pan w Ameryce rodzinę, — żonę, dzieci?
— Mam żonę i dziecko. O co chodzi?
Murri podszedł do Clarka i położył mu rękę na ramieniu:
— Od pierwszej chwili naszej znajomości, poczułem do pana sympatję. Wiem, dlaczego pan tu został: nie chciał pan pokazać, że amerykanie się zlękli. Ale wystarczy, jeśli zostanie się jeden. Podoba mi się ten dziki kraj. Przypomina mi on nieco Meksyk, gdzie przepracowałem kilka lat, najlepsze lata mojej młodości. Z przyrodzenia jestem włóczęgą i lubię ryzyko. Jestem samotny, jak palec, nie mam rodziny. Jeżeli mnie tu zakatrupią, nikt na tem nie ucierpi. A pan ma dziecko. Po co ma pan ryzykować? Niech pan wraca. Urządzi się pan w Moskwie na innej budowie.
Oczy Clarka zabłysły wilgocią łez. Mocno objął Murriego i miękko poklepał go po plecach.
— Zostaw, bracie! Domyślałem się, że jesteś morowym chłopakiem. Nigdy nie zapomnę tej chwili. Tylko, że nigdzie nie pojadę, zostaniemy razem. Daj pan łapę, będziemy przyjaciółmi.
— Jak pan chce, — powiedział Murri, ściskając mocno rękę Clarka. — No, ja idę.
Clarke począł ubierać się, pogwizdując wesołą piosenkę. Ogarnęło go wzruszenie a nie chciał tego okazać. Otworzył okno, zobaczył na drzwiach Niemirowskich kłódkę i pieczęć i spochmurniał naraz. Wspomnienie o Niemirowskiej ciążyło mu, jak zapomniany na chwilę ból zęba.
Do pokoju zastukano. Była to Połozowa.
Przy rozmowie z Połozową, która w krótkich słowach wyjaśniła Clarkowi powody aresztowania Niemirowskich, wydało mu się, że patrzy ona na niego jakoś specjalnie surowo. Wziął nerwowo ze stolika papierosa i sięgnął po pudełko zapałek, leżące na stole.
Wysunął pudełko, aby wziąć stamtąd zapałkę, gdy naraz z pudełka zamiast zapałek, wyskoczył ogromny pająk o długich włochatych nóżkach i skoczył Clarkowi na marynarkę. Clarke wypuścił z rąk pudełko, zrobił krok wtył i podniósł rękę, aby zrzucić wstrętnego owada na podłogę. W owej chwili Połozowa krzyknęła przeraźliwie: „Niech pan nie rusza ręką!“ i ręka Clarka w oszołomieniu zawisła w powietrzu. Pająk dwoma skokami zleciał po Clarka nodze, zeskoczył na podłogę i na chwilę się zatrzymał, jakby w namyśle. To go zgubiło. Połozowa złapała ze stołu gruby słownik i z całej mocy rzuciła w pająka. Gdy się nachyliła i podniosła książkę, owad bezsilnie drgał w powietrzu żółtemi włochatemi nóżkami.
Połozowa opadła na taburet.
Clarke pojął, że stało się coś poważnego, nie wiedział jednak dobrze, co właściwie. Pytająco spojrzał na bladą twarz Połozowej.
— Co to takiego? Dlaczego pani tak pobladła? To jadowite?
— Tak, to falanga. Mówią, że zaraża trupim jadem.
— Ach, tak!
Nachylił się i podniósł z podłogi pudełko od zapałek.
— Skąd on wyskoczył? Jakgdyby z pudełka?
— Tak, z tego pudełka. Chciałem wziąć zapałkę... Morowe!
— Dlaczego się pan śmieje?
— Nie zorjentowałem się w pierwszej chwili. Dzisiaj wszak pierwszego maja. Termin, który nam postawił autor anonimowych kartek. Dopiero co spieraliśmy się, czy dotrzyma on słowa, czy nie. Okazuje się, że już go dotrzymał i uczynił to rzeczywiście zręcznie, po azjatycku. Psiakrew! W jaki sposób zdołał podrzucić mi to pudełko? Przechodzi to granice mego rozumu!
Zaczął chodzić podniecony po pokoju.
— Ja także nie rozumiem. Wiem, że nad domem pana zarządzona została specjalna obserwacja. Jest to zupełnie niezrozumiałe. Jeżeli pan teraz rzuci budowę i wyjedzie...
— Niech pani się nie obawia, nie wyjadę. Nie przywykłem podporządkowywać się życzeniom, które usiłuje się narzucić mi siłą. Zostanę tu. Rozumiem grę tych panów. Położyć do grobu jednego inżyniera amerykańskiego i puścić zagranicą pogłoskę, jakoby cudzoziemscy specjaliści nie są w Z. S. R. R. pewni życia. To nawet całkiem dowcipnie pomyślane. Przypadkowo tylko, natrafili ci panowie na mnie. Niestety, mimo mych starań, nie zdołałem zapobiec wyjazdowi Berkera, może pani jednak uprzedzić towarzysza Synicyna, że jeżeli kolega mój zdecyduje się publicznie rozwodzić się o powodach, które go zmusiły do wyjazdu stąd, to jestem gotowy każdej chwili oświadczyć w prasie, że to kłamstwo i wymysł.
Clarke spostrzegł duże oczy Połozowej, spoczywające na nim już bez surowości, raczej z współczującem zdziwieniem. Rozumiał, że przypadek daje mu sposobność zagładzenia tej niewyczuwalnej winy w stosunku do tych ludzi, jaka na nim ciążyła od momentu rozmowy z Murrim. Świadomość tego cieszyła go.
— Towarzyszu Clarke... — pierwszy raz nazwała go towarzyszem i dźwięczało to, jak zasłużone wyróżnienie. — Jeżeli pan nie ma specjalnych planów, to pan pozwoli, że spędzimy dzisiejszy dzień razem. Może wyda się to panu śmiesznem, ale w wypadku, gdyby panu groziło jeszcze dzisiaj niebezpieczeństwo, to znając miejscowe warunki lepiej od niego, mogłabym być pożyteczną.
— Dlaczego przypuszcza pani, że może mi się to wydać śmiesznem? Faktycznie, uratowała pani mi dziś życie: gdyby pani nie krzyknęła, bezwarunkowo zrzuciłbym tę gadzinę ręką i byłbym ukąszony. Z miłą chęcią spędzę dzisiejszy dzień w jej towarzystwie. Zatrzymuje mnie jedynie świadomość, że moja obecność może i na panią ściągnąć niebezpieczeństwo.
— Głupstwo, tak czy owak, nie miałabym cały dzień spokoju.
— Jeżeli pani nalega...
— Zgadza się pan? Daj pan rękę, — wyciągnęła ku niemu dłoń. — Wie pan, jest pan bardzo porządnym człowiekiem i chciałabym uścisnąć jego rękę. Zdaje się, będziemy przyjaciółmi.
— Mam wrażenie, że jesteśmy już oddawna przyjaciółmi. Wie pani, dzisiejszy dzień długo będę pamiętać. Nie z powodu tego wstrętnego pająka, lecz ponieważ uzyskałem dwu przyjaciół. Murri także przychodził i proponował ten dzień spędzić z nim razem.
Zbladł nagle.
— Murri!... Wszak on mógł również znaleźć na swym stole pudełko!...
Clarke rzucił się ku drzwiom i dwoma skokami przeskoczywszy ulicę, pobiegł do mieszkania Murriego. Połozowa wybiegła za nim.
Pokój Murriego nie był zamknięty. Clarke otworzył drzwi i zatrzymał się na progu. Murri stał nachylony i oglądał coś na podłodze. Był to olbrzymi rozdeptany pająk.
— Niech pan zobaczy, jakie zwierzę zabiłem, — podniósł głowę Murri. — Najbardziej dziwne, że wyskoczyło ono z pudełka od zapałek.
Clarke oparł się o ścianę.
— Przyleciałem pana uprzedzić. To falanga.
— A-a! To śmiertelne?
Murri uważnie obejrzał lewą rękę.
— Ukąsiła pana?
— Nie wiem... Strząchnąłem ją ręką i rozdeptałem.
Clarke złapał za rękę Murriego i pociągnął go ku oknu. Na przegubie ręki widoczny był czerwony pęcherzyk.
W drzwiach pojawiła się Połozowa.
— Zabił ją! — krzyknął do Połozowej Clarke, wskazując na podłogę. — Niech pani spojrzy, ma na ręku jakiś ślad ukąszenia.
Połozowa odsunęła Clarka i skłoniła się nad ręką.
— Ależ mnie wcale nie boli...
Murri silił się na spokój, nawet uśmiechał się kątami ust, wargi jego jednak drżały.
Nastało ciężkie milczenie. Połozowa starannie obmacywała rękę. Clarke, blady bardzo, ocierał machinalnie chustką spocone nagle czoło.
— Nie, to nie falanga, — zadzwonił wesoły głos Połozowej, — w naprężonej ciszy zadźwięczał on, jak wyrok uniewinniający. — Z ukąszenia falangi spuchłby momentalnie cały łokieć i dałby się poczuć spory ból. Ukąsił pana, prawdopodobnie, komar lub jakiś inny nieszkodliwy owad. Może pan być spokojny.
Śmiała się i gawędziła, opowiedziała kilka zabawnych wypadków ze skorpjonami. Clarke pomyślał, że zapewne robi to wyłącznie dlatego, aby rozładować atmosferę. Pragnąc pomóc jej w tej grze, począł się śmiać również bardzo głośno i gorliwie. Śmiał się i Murri.
Nie przestając żartować, Połozowa wzięła ze stołu kawałek papieru i ująwszy nim zgniecioną falangę, położyła ją do leżącego obok pudełka od zapałek.

Połozowa kroczyła po odświętnie rozczerwienionej ulicy, niosąc w rękach dwa pudełka od zapałek. Nie zastała w domu Synicyna i rozumiejąc, że sprawy odkładać nie należy, postanowiła zajść do mieszkania pełnomocnika GPU.
Połozowa skręciła wdół i poczęła schodzić ku arykowi. Koło mostku naleciał na nią tłum chłopaków w czerwonych krawatach; wracali z demonstracji i o czemś krzyczeli.
Pełnomocnika GPU Połozowa zastała na werandzie pijącego herbatę w towarzystwie żony i dwu domowników. Na stole stał samowar, ogromny, wszechrosyjski, wyrzucając czarne iskry, — jedyny wielki piec przedpaździernikowej Rosji. Zachował on jeszcze tutaj swój dumny wygląd. Tam, w uprzemysłowionej Rosji, zamieniał się stopniowo w pomnik przeszłości, w zabytek, ściągający uwagę turystek.
Sądząc z rozmiarów samowara, pełnomocnik lubił i umiał pić herbatkę. Pił ją z podstawki, drobnymi łykami. Dwaj domownicy, dotrzymując kroku, ciągnęli herbatę z filiżanek.
Połozowa poprosiła pełnomocnika by przeszedł do gabinetu i streściła w kilku słowach zdarzenia dnia dzisiejszego. Pełnomocnik uważnie słuchał, przerywając pytaniami jej opowiadanie. Z zadawanych pytaj widać było, że historja poprzednich kartek jest mu ze wszystkimi szczegółami znana. Odebrał od Połozowej obydwa pudełka, wyłożył dwa arkusze papieru i położył każdą z falang na oddzielnym arkuszu. Wyjął następnie z szuflady szkło powiększające i z uwagą począł oglądać falangi. Połozowa zauważyła, jak mu się ściągnęły brwi.
— Ciekawe!... Którą pani falangę zabiła?
Połozowa zdetonowała się.
— Niosłam obydwa pudełka razem i nie mogę teraz określić. Myślałam, że to nie ma znaczenia.
Ujął słuchawkę telefoniczną i połączył się z sowchozem.
— Zarządzającego. Tak, serwus! Mówi Komarenko. Macie tam pannę, zarządzającą laboratorjum. Skończyła ona, zdaje się, przyrodę? Tak, tak. Akurat to, czego potrzebujemy. A zatem, dajcie jej auto i niech ona tak za dwie godzinki zajedzie do miasteczka, do mego mieszkania. Zrobione? No, wszystkiego dobrego!
Powiesił tubę.
— Jak tam pani amerykanie? Porządnie przelęknieni?
— Przeciwnie, bardzo dobrze się trzymają.
— Trzeba było ich uspokoić, że ukąszenie falangi nie jest śmiertelne.
— Powiadają, że ona zaraża trupim jadem.
— Mało co opowiadają... Cała inscenizacja wyraźnie jest obliczona na to, aby przestraszyć amerykan azjatyckiemi okropnościami. To jest bardziej przekonywujące od kartek. Przytem — maksimum efektu z minimalnemi środkami. Falang jest u nas do licha! Przyjezdni boją się ich, jak ognia, — nasłuchali się przed swym wyjazdem różnych bajek... Wogóle, jeśli powtórzy się coś podobnego, niech pani nie zapomni dać mi znać.
— Towarzyszu Komarenko, nie wolno, by coś podobnego miało się powtórzyć. Jeżeli amerykanie zapakują się i wyjadą, rozumie pan sam, jaki wyniknie skandal. Jeden już wyjechał. Należy przedsięwziąć kroki, żeby coś podobnego nie miało więcej miejsca...
— A pani niech się nie przejmuje, — przerwał pełnomocnik, odkładając spowrotem falangi do pudełka.
— Ja się nie przejmuję, chciałam tylko wiedzieć, czy zostało coś uczynione dla wynalezienia autora tych anonimowych kartek. Byłoby bardzo pożądane zakomunikować im, że znaleziono już ślad.
Pełnomocnik podniósł na Połozową dobre swe oczy.
— Zrobione towarzyszko Połozowa, proszę być spokojna. A amerykanom, naturalnie, nie należy nic mówić: ani to, że pani tu była, ani to, cośmy tu mówili.
— Tego nie trzeba mnie uczyć, — obraziła się Połozowa.
Odpowiedź nie doszła uszu Komarenki. Stał w drzwiach i krzyczał:
— Towarzyszu Gałkin, hej, towarzyszu Gałkin!
Wszedł barczysty mężczyzna, o nogach w kształcie elipsy, czyto z konnej jazdy czyto z angielskiej choroby.
— Wystaraj mi się o Hassana. Powiedz mu, żeby mi najpóźniej za godzinę dostarczył tu dwie falangi. Tylko migiem. Zrozumiano? Możesz wziąć mego konia. Wszystkiego dobrego!
— Dobrze!
— Hassan, to taki arganin, — wyjaśnił Połozowej Komarenko. Nie boi się ukąszenia skorpiona a i węże rękami bierze. Imunizowany.
— I pan myśli, że on?...
— Ależ nie, co pani!
— Nie, nie... Chcę powiedzieć, że zna zapewne w okolicy wszystkich specjalistów w tej dziedzinie. Jasne wszak, że normalny człowiek nie będzie falangi chwytać gołemi rękoma i kłaść je do pudełka.
— To już proszę nam zostawić. Sami coś wiemy.
Zostawszy sam, zamknął pełnomocnik obydwa pudełka do szuflady i wrócił na werandę.
— Zagramy, Troszkin, partyjkę? Co? Dawno cię nie ogrywałem.
— Troszkin-zastępca, przyjaciel. Razem chodzili i na basmaczów i na dziki. Troszkin wie: jeśli przy takim upale pełnomocnik chce grać w ping-pong, to znaczy, że jest poważna sprawa, którą trzeba obmyśleć. Obmyśla zawsze przy grze. Troszkin wie: jeżeli pełnomocnik sam nie opowiada, nie należy wypytywać. Obmyśli do końca — sam opowie. Dlatego Troszkin odpowiada:
— No co, zagramy. Tylko, biorąc pod uwagę procent upału, proponuję stawkę podwyższyć: dziesięć butelek piwa.
— Tak, to ty całą swą pensję przegrasz. Nie mogę dopuścić. Osiem butelek wystarczy.
Żona sprząta naczynia. Także wie: jeżeli wśród białego dnia wzięli się do grania, to niechybnie zamkną się potem w gabinecie.
Dzień wychodni się kończył. Pełnomocnik przegrał. Wyciągnął uczciwie dziesiątkę i wręczył zwycięzcy:
— Na, posyłaj po piwo. — I pocierając ręce, jakgdyby nie on przegrał, a Troszkin, dodał: — Ech, Troszkin, sprawa się klei! Opowiem — nie uwierzysz.
Troszkin nastawił jak kot uszu. W tej jednak chwili na podwórze wjechało dwu jeźdzców.
— Gałkin, Gałkin! — krzyczy pełnomocnik. — Zamorzyłeś mi całkiem Chamberlaina! Nie stawiaj do szopy, zdejm mu cugle.
Za Gałkinem wchodzi na werandę czarny mężczyzna w ogromnej szarej czałmie.
— Serwus, Hassan, salam aleikum! — krzyczy pełnomocnik, trząsąc rękę przybysza. — Zuch! Idziemy do mnie. Sandałów możesz nie zdejmować, tu nie meczet.
...Gdy w pół godziny później, przed domkiem pod jesionami zatrzymał się samochód i dziewczyna weszła na werandę, zetknęła się z wychodzącym z domu zmarszczonym mężczyzną w szarej czałmie. Na progu spotkał ją Komarenko.
— Pani z sowchozu? Właśnie na panią tylko czekamy. Niech pani wejdzie.
Starannie przymknął drzwi gabinetu. — Pani — przyrodniczką, prawda? Zechce mi pani powiedzieć, czy mogłaby pani odróżnić, jeżeli pokażę kilka owadów... Zresztą... niech pani spojrzy lepiej sama...
Rozłożył przed nią na papierze cztery zabite falangi.

Połozowa, wróciwszy od Komarenki, zastała obu amerykan naradzających się nad tem, jak wypełnić sobie dzień świąteczny. Problem był niełatwy: robić nie było co, iść nie było gdzie. Murri radził polowanie na dżajrany. Clarke proponował spacer po mieście. Połozowa głosowała za propozycją Clarka.
Wolno poszli wzdłuż aryka. Naraz powiał wiatr afgański i w jednej chwili miasteczko całe znikło, zmyte ogromnemi falami kurzu. Clarke przeczekał, póki nie zwieje kurz i można będzie iść dalej. Nowy poryw wiatru zerwał mu tiubetejkę. Biec za nią nie było żadnej możności: w szarej mgle kurzu nie można było na przestrzeni jednego kroku czegokolwiek zobaczyć. Zawołał na Połozową, stojącą obok niego, przytuloną do drzewa. Ani drzewa, ani jej nie było widać. Clarke odszukał wyciągniętą naprzód jej rękę i uczyniwszy dwa kroki, natknął się na Murriego. Wydało mu się, że Połozowa i Murri, przyciśnięci do słupa, stoją nazbyt blisko siebie. Kolący kurz uderzał w twarz, wsuwając się w nozdrza, zgrzytał w zębach.
Po pewnym czasie wiatr ucichł nieco i kurz powoli począł osiadać.
— A gdzie pana tiubetejka?
Clarke pokazał ręką w przestrzeń.
— Nic nie szkodzi, niech pan się nie martwi. Zajdziemy do mnie, — mieszkam tu obok, — dam panu drugą.
Połozowa przecięła drogę i zatrzymała się przed ulepioną z gliny kibitką.
Wycierając się ręcznikiem, Clarke obszedł szybko wzrokiem maleńki pokoik. Ściany i podłoga były gliniane. Po białej czystej firance na minjaturowem okienku, odrazu można było zorjentować się, że tu mieszka kobieta. Wąskie łóżko, nakryte prześcieradłem, stolik, taburet, kufer dopełniał urzędzenia. Na stole i na kufrze, leżały starannie ułożone książki. Na gwoździu, wbitym w ścianę, wisiał ranny pasiasty szlafrok.
Clarke usiadł na brzegu taburetu. Czuł się niezręcznie w tym dziewczęcym pokoju. Coprawda, dziewczęta sowieckie przyjmowały w swoich mieszkaniach mężczyzn i nie było w tem nic kompromitującego. Przyszedł przytem nie sam, był z nim Murri.
Clarke wziął ze stołu kilka książek i oglądał stronice tytułowe. Wszystkie były w rosyjskim języku.
— Nie rozumiem, — powiedział po rosyjsku. Był to jeden z dziesięciu mniej więcej wyrażeń rosyjskich, których nauczył się na budowie.
— Ot widzi pan, ile razy obiecywałam nauczyć pana po rosyjsku a wciąż jeszcze nie dotrzymuję słowa. Zawsze nie mam czasu. Dawaj pan, wykorzystamy te dwa dni świąt i urządzimy pierwsze dwie lekcje... Chce pan? — zwróciła się do Murriego.
Murri potwierdzająco skinął głową.
Clarke pomyślał, że coprawda obiecała uczyć jego jednego, Murri, ma wszak koniec końców swego tłomacza, — ale nic nie powiedział.
— Co to za książki? — zapytał po chwili.
— To? To Marksa: „Przyczynek do krytyki ekonomji politycznej“, a to Engelsa: „Djalektyka przyrody“, a tamto znowu Marks: „Teorja nadwartości“.
— Wszystko ekonomja?
— Tak, ekonomja polityczna.
— A gdzie hydraulika?
— Jest i z hydrauliki. Ot tam na kufrze, — wskazała na niewielką paczkę ksiąg.
— Pani się szykuje zostać ekonomistką czy hydrauliczką?
Połozowa wyczuła ironję.
— A według pana, hydraulik nie powinien orjentować się w zagadnieniach gospodarki światowej?
— Nie można wszystkiego znać: i ekonomję, i filozofję, i politykę, i hydraulikę. Obecnie, aby wszystko umieć, trzeba być albo genjuszem albo dyletantem. Jeżeli chce pani zostać dobrym inżynierem hydraulikiem, trzeba zmienić bibljotekę.
— Pan po dawnemu prawi kazania o ścisłej specjalizacji?
— Kiedy rząd pani wysyłał mnie z Ameryki, nie pytali mnie, czy się orjentuję w polityce i ekonomji, a pytali, czy jestem dobrym hydraulikiem. Ja z polityki nic nie rozumiem, tak samo i z ekonomji politycznej. U was rozumieją wszyscy i politykę, i gospodarkę światową, a do tego, aby budować własną gospodarkę, — musicie sprowadzać ciasnych specjalistów z Ameryki.
— Narazie. Gdy będziemy mieli kadry sowieckich specjalistów, nie będziemy sprowadzać z zagranicy.
— Nie będzie dobrych specjalistów, jeśli będą się wszystkiem zajmować: i polityką, i filozofją, i ekonomją, a na ostatku swoją specjalnością.
— A według mego zdania, nie można być dobrym specjalistą, jeżeli niczem innem poza swą specjalnością się nie zajmować.
— Jestem dobrym specjalistą hydrauliki, chciej pani mi wierzyć, a o polityce pojęcia nie mam.
— Pan się tem szczyci?
— Gdybym zdecydował się zostać politykiem, to nie studjowałbym hydrauliki lecz uczyłbym się polityki i wystawiłbym swą kandydaturę do parlamentu.
— Ach, to pan nazywa polityką! Kandydaturę do parlamentu! Widzi pan, a podług mnie, polityka to zupełnie co innego. Jest to umiejętność stosowania swej specjalności na korzyść, a nie szkodę większej części ludzkości. Ot naprzykład u was, w Ameryce, nawadniano setki tysięcy hektarów pod nowe plantacje, teraz zaś właściciele tych plantacyj nie wiedzą co robić z urodzajem, palą go więc teraz, a za rok być może, niszczyć będą i zasypywać cały wasz system wodny, aby zredukować powierzchnię zasiewów. Czy warto wam było to budować? Czy też wam to wszystko jedno?
— A więc, gdybym się tak orjentował w polityce, jak pani, to nie potrzebowałbym budować w Ameryce żadnych urządzeń nawadniających, tylko dlatego, że system państwowy jest tam błędny?
— Nie, mógłby pan wtedy, razem z miljonami innych ludzi, pracować nad tem, aby zamienić ten system na bardziej racjonalny.
— Widziałem tych, którzy mówili, że nad tem pracują. Proszę mi wierzyć, w Ameryce wyglądają oni nie bardzo pociągająco.
— Aha! Znaczy się, komunizm i komuniści dobrzy są w Rosji, ponieważ to daleko, ale tylko nie w Ameryce?
— W Ameryce teraz jest kryzys, chaos, bankructwo. I ludzie, stojący u władzy, okazali się nieodpowiednimi. System ich również jest nieodpowiedni. Należy go zamienić na lepszy. Niech będą sowiety, nie jestem przeciwny. Jeśli uporządkują życie tak, aby można było żyć i pracować, będę głosować za. Wydaje się pani, że ponieważ jestem amerykaninem i nie jestem członkiem partji komunistycznej, — znaczy się, jestem burżujem, wrogiem. Co pani o mnie wie? Nic. Ojciec mój był zwykłym zecerem, a pani napewno lekarzem lub adwokatem. Być może, więcej mam krwi proletarjackiej, niż pani.
— Mój ojciec był poprostu zawodowym rewolucjonistą. Zbytecznie chciał mnie pan dotknąć mem inteligenckiem pochodzeniem. Wychowywałam się akurat w środowisku robotniczem. Kiedy ojca zesłali, wziął mnie do siebie, jako maleńką dziewczynkę jeden z jego partyjnych towarzyszy, robotnik.
— Nie chciałem pani dotknąć. Chciałem tylko zaznaczyć, że w jej pojęciu, każdy amerykanin nie — robotnik — to spodnie w kratki, kepi i dolar w zębach. U nas tak do tej pory wyobrażają sobie w pismach humorystycznych rosjan: z kudłatą brodą i nożem w zębach.


PRZERWA TRZECIA.
O PEWNYM AMERYKANINIE.

U chłopczyka Jimmy zaczęło się życie właściwie dopiero pewnego pochmurnego poranka, gdy ojciec, wróciwszy z pracy, gotował na maszynce poranną kawę. Potem obaj usiedli przy stole, pijąc coś słodkiego i gorącego. Jimmy oparzył sobie język i płakał.
Matki Jimmy nie znał. Ojciec nigdy o niej nie opowiadał i w domu nie było jej fotografji. Ojciec Jimmy pracował w drukarni wielkiego dziennika.
Pracował zawsze w nocy. Przychodził wczesnym rankiem i brał się do picia kawy, którą sam sobie gotował na maszynce. Po zjedzeniu z synem śniadania, ojciec wyciągnął mokrą jeszcze gazetę i głośno swemu Jimmy czytał wiadomości ze świata. Były to pierwsze lekcje geografji.
Pewnego wieczoru, ułożywszy Jimmy do łóżka, ojciec nie wyszedł, jak zwykle do pracy, lecz zapalił lampę, siadł do stołu i zaczął czytać książkę.
Jimmy udawał śpiącego i przez przymróżone powieki obserwował ojca. Ojciec nie szykował się do odejścia. Gdy wybiła dziewiąta, Jimmy nie mógł dłużej wytrzymać i zapytał ojca, dlaczego ten nie idzie do drukarni. Ojciec przysiadł do niego na pościeli, pogładził po głowie i powiedział, że nie pójdzie do redakcji ani dziś, ani jutro: wszystkie drukarnie strajkują, aby wystarczyło na chleb dla takich malców, jak Jimmy. Tej nocy źle Jimmy spał. Nazajutrz podniósł się o zwykłej godzinie. Ojciec chrapał na swem posłaniu. Kiedy Jimmy był już prawie ubrany, zastukano do pokoju. Wwaliło się kilku policjantów. Przetrząsnęli do góry nogami cały pokój, poczekali, aż ojciec się ubierze, wypchnęli go na schody i zabrali ze sobą.
Jimmy został sam. Było dla niego teraz jasnem, że ojciec popełnił straszną zbrodnię: przez niego nie wyszła gazeta, — obecnie będą go za to karać. Jimmy wybiegł na ulicę, pędzony ciekawością; chciał zobaczyć skutki ojcowskiej zbrodni. Na ulicy było wszystko po dawnemu, nie było tylko słychać krzyku sprzedawców gazet. Wówczas Jimmy wogóle przestał rozumieć, co się zdarzyło z jego ojcem i rozpłakał się głośno. Sąsiedzi wytykali go palcami i mówili, że jego ojciec — uobli[32], zgnoją go teraz w więzieniu, i tak mu się należy. Jimmy nie rozumiał co to znaczy „uobli“ i począł płakać jeszcze więcej.
Następnego dnia wyszły pisma, ojciec jednak nie wrócił. Nie wrócił również na drugi i na trzeci dzień. Z litości dawali mu jeść sąsiedzi resztki jedzenia. Jimmy wałęsał się po ulicach i karmił się odpadkami. Po pewnym czasie wyrzucili go z mieszkania, do którego sprowadził się nowy lokator. Jimmy zamieszkał na podwórzu, w składzie desek za warsztatem. Ile czasu upłynęło, trudno byłoby mu określić. Pewnego rana nie mógł wstać z opiłek, na których sypiał. Może otruł się jakiemiś odpadkami, a może poprostu zachorował z głodu. Stolarz, znalazłszy go w gorączce, przeniósł do siebie, do kuchni. Kiedy do kuchni przyszedł pewnego razu ojciec, Jimmy go nie poznał.
Ojciec przyniósł go do pewnego ziomka i uratował. Ojciec pracował teraz w jakiejś małej drukarence, której właścicielem był jego ziomek. Poprawiły im się teraz warunki życiowe i kiedy Jimmy wyzdrowiał, ojciec oddał go do szkoły.
Pewnego razu — minął od tego czasu może rok — późnym wieczorem, gdy Jimmy już spał, przyszło do ojca dwuch jego przyjaciół. Mówili oni tak głośno, że Jimmy się obudził i rozespany przysłuchiwać się począł rozmowie. Jeden z nich, bardzo szczupły i wysoki, — nazywał się Jack, — mówił, uderzając kułakiem po stole, że ojciec Jimmy — były „uobli“ — i teraz, kiedy wszyscy robotnicy strajkują, nie powinien naruszać solidarności robotniczej. Niech wpłynie na ziomka, aby ten zamknął swój sklepik i nie przyjmował zamówień. Ojciec był podrażniony. Krzyczał, że pluje na wszystkich „uobli“: gdy siedział w więzieniu, wielu „uobli“ następnego już dnia poszli do pracy. Uderzał kułakiem w stół i krzyczał, że nie da się więcej wodzić za nos. Raz już, kiedy siedział w więzieniu, omal że nie zamorzono z głodu chłopaka, i nikt z „uobli“ nie zatroszczył się o niego. Krzyczał, że nikt go nie zmusi po raz drugi aby on dopuścił, żeby syn jego z głodu zdychał i by był zmuszony rzucić szkołę. Nie życzy sobie, żeby jego syn był, jak on, zwykłym robotnikiem. Niech najpierw wszyscy „uobli“ posiedzą tak jak on, za swe przekonania w więzieniu i wtedy przychodzą z nim gadać.
Długo jeszcze krzyczał. Później Jack i Ujin powiedzieli ojcu Jimmy, że jest on zdrajcą, i że nikt z uczciwych robotników nie poda mu ręki, a ojciec krzyknął: ci, którzy zaprzedali zeszłoroczny strajk, lepiejby milczeli. Wówczas podszedł Jack i zjechał ojca tak po fizjognomji, że ten potoczył się ku ścianie.
Po nocnej rozmowie, interesy ojca Jimmy polepszyły się znacznie. Ojciec otrzymał dla ziomka drukarni wielkie zamówienia od syndykatów socjalistycznych, które były przeciw strajkowi. Najęli sobie jeszcze trzech robotników i ziomek wziął go za wspólnika. Ojciec przeniósł Jimmy do lepszej szkoły.
Kiedy Jimmy podrośnie, zostanie inżynierem.
Tak przeszły lata. Jimmy kończył już gimnazjum, gdy naraz Ameryka wypowiedziała Niemcom wojnę. Pojawiły się na ulicach punkty werbunkowe, grzmiała muzyka i miasto trzepotało barwnemi flagami państw Koalicji. Wszyscy koledzy szkolni Jimmy postanowili wstąpić na ochotnika.
Jimmy wrócił do domu w podniosłym nastroju i chciał natychmiast ojcu zakomunikować o swej decyzji, lecz ojca w domu nie było. Nie wrócił także i następnego dnia. Jimmy udał się do drukarni po informacje. Wspólnik ojca rzucał się po biurze cały purpurowy. Oświadczył Jimmy, że ojca jego aresztowali wczoraj na czwartej avenue, gdzie on urządził straszny skandal. Wlazł na trybunę i począł wrzeszczeć na całe gardło, że socjaliści sprzedali klasę robotniczą; ci idjoci chcą znowu dać siebie zarżnąć. Obraził prezydenta Wilsona i sztandar narodowy. Nie przestawał krzyczeć nawet z samochodu policyjnego, dokąd wsadzili. Ojciec Jimmy chce zrujnować przedsiębiorstwo. Teraz, kiedy wylazł z niego znowu ten przeklęty „uobli“, nie może być między nimi nic wspólnego. Bezzwłocznie się z nim rozliczy i nie pozwoli hańbić swej firmy.
Ojciec Jimmy wrócił piątego dnia. Trudno go było poznać: twarz miał spuchniętą, nad prawem okiem wisiał ogromny guz, nos, pokrwawiony i nabrzmiały, zajmował połowę twarzy. Brakowało mu przednich zębów i opuchnięta górna warga zakrywała wstydliwie tę dziurę.
Jimmy powiedział, że on i jego koledzy z klasy uważają za swój obowiązek bronić cywilizacji przed barbarzyństwem. Zapisał się na ochotnika i dzisiaj wyjeżdża do obozu.
Ojciec popatrzał na niego i wyseplenił:
— Trzeba było być ostatnim idjotą, aby dla takiego g... zmarnować swe życie.
Nałożył sobie później kapelusz i wyszedł. To było ich ostatnie spotkanie.
Jimmy pojechał do obozu, następnie na front. Na froncie szeregowiec Jimmy przekonał się, że ojciec jego tam, na czwartej avenue, miał trochę racji. Obrona cywilizacji przed barbarzyństwem, okazała się nie mniejszem barbarzyństwem.
Jimmy widział rzeźnie w Chicago, — tam było to zorganizowane znacznie lepiej, aczkolwiek i bez muzyki.
Po ukończeniu wojny, Jimmy wrócił do New Yorku i spróbował odnaleźć ojca. Okazało się, że ojciec, wyzuty ze spółki drukarskiej przez swego ziomka, umarł w szpitalu miejskim, — jedni twierdzili — z białej gorączki, inni — naskutek pobicia, przez patrjotycznie usposobionych kolegów.
Jimmy ukończył uniwersytet i został inżynierem. Pracował w stanie Californja i we wielu innych stanach. Potem poczęło wokoło mówić o szykującej się nowej wojnie, o kryzysie, bankructwie, i pewnego razu Jimmy stracił posadę. Na giełdzie pracy, przy wejściu, mężczyźni w wytartych paltotach wsuwali mu proklamacje i broszury: mówiono w nich, że aby zwalczyć bezrobocie i nową rzeź, należy się organizować pod sztandarami wojny domowej i operowano długiemi cytatami z Marksa. Nagórze, inni ludzie pchali mu do kieszeni inne proklamacje i broszury: mówiono w nich o cierpliwości, o potrzebie zawarcia pokoju między robotnikami a pracodawcami w ciężkim dla tych i drugich momencie, i także operowano długiemi cytatami z Marksa.
Jimmy nie lubił polityki i nie czytał broszur. Bezrobotnym swym kolegom, którzy poczęli z nim rozmawiać językiem proklamacyj i wykładali teorję przebudowy świata, Jimmy niezmiennie odpowiadał, że on powątpiewa w naukowość takiej teorji, przy pomocy której jedna partja może udawadniać niezbędność zniszczenia starego porządku, a druga — konieczność jej zachowania.

Pewnego razu, na drugiej półkuli, dziewczyna o rudych skrzydłach włosów, podobnych do nauszników hełmu czerwonej gwardji, wysłuchawszy opowiadania Jimmy, powiedziała mu:
— Zdaje mi się, że Jimmy nie zrozumiał do końca historji swego ojca. On wciąż jeszcze nie pojmuje tego, co rozumiał już jego ojciec, wstępując na trybunę na czwartej avenue. Ale pozostaje mu jeszcze do zrozumienia już nie tak wiele. I jestem dlatego przekonana: aby to zrozumieć, nie będzie on potrzebował czekać wypowiedzenia wojny...


ROZDZIAŁ ÓSMY.

Clarke stał na pagórku kotliny i przeglądał wczorajszy wykaz, gdy zobaczył podnoszących się ku niemu Kirsza i Morozowa.
— No, jak tam u pana? — przemówił po angielsku Kirsz. — Ruszamy potroszeczku?
— Bardzo wolniutko. Trzeba było wstrzymać rycie kanału i postawić tu dwa ekskawatory zamiast dźwigów. Drugiego wyjścia nie było. Ot, żeby postawić tu najzwyklejszy konwejer na dwa tylko piętra, cała kotlina byłaby wyprzątnięta w ciągu kilku dni.
— Niema rady! Zażądaliśmy z Moskwy kilkuset metrów taśmy, ale to towar deficytowy i wątpliwe, abyśmy mogli na nią liczyć. Może postawić windę szybową z koszem ekskawatora? Zwolniłoby to, przynajmniej, jeden Bewsirius?
— Niema belek. Dowiadywałem się już. Nie można dostać.
— Tak... Cóż robić, nie było czasu na przeprowadzenie robót przygotowawczych, jednocześnie budować i szykować — to ciężka praca.
— Przepraszam, że przeszkodzę, — rozległ się za plecami Clarka głos Murriego, zwracał się do Kirsza. — Mam poważny interes. Byłem u pana wczoraj w kancelarji, lecz nie zastałem. Bardzo dobrze, że i mister Morozow tu jest. Zagadnienie nader poważne. Czy nie mógłby mi pan udzielić dziesięciu minut?
— Proszę bardzo. Chodźmy do jurty, do towarzysza Morozowa, swobodnie tam pogadamy.
Usiedli przy stole, zasłanym niebieskiemi planami i chwilę milczeli, szeroko roztwartemi nozdrzami wchłaniając chłodne powietrze. Wreszcie Murri zagaił rozmowę:
— Zdaję sobie sprawę, że mister Urtabajew, jako zastępca naczelnego inżyniera, jest moim bezpośrednim zwierzchnikiem. Nie chciałbym, aby panowie odebrali wrażenie, że chcę w jakiejkolwiek mierze zdyskredytować go w ich oczach. Zastanawiałem się nad tem kilka dni i doszedłem do przeświadczenia, że nie mam prawa dłużej milczeć.
Strząchnął popiół z fajki. Kirsz nadstawił uszu.
— Szczególnie, z chwilą odjazdu mego kolegi Barkera, kiedy wziąłem na siebie obowiązek doprowadzenia montażu ekskawatorów do końca, czuję się odpowiedzialnym za tę sprawę i nie mogę dopuścić, aby wszystkie te kosztowne maszyny zostały zniszczone. Równałoby się to zarwaniu całej budowy i panowie, mielibyście prawo mnie zapytać, gdzie ja byłem, kiedy dokonywała się ta barbarzyńska operacja i dlaczego o niej wcześniej nie uprzedziłem. Nie powątpiewam ani na chwilę, że mister Urtabajew kieruje się najlepszemi intencjami i bardzo chwalebnem dążeniem przyśpieszenia tempa budowy. Ale jedna rzecz — zamiary, a druga — ich rezultat praktyczny, który w danej chwili może okazać się wręcz katastrofalnym.
— Poczekaj pan, wciąż jeszcze nie rozumiem, co właściwie Urtabajew zrobił? Wszak nie on, a pan kieruje montażem ekskawatorów?
— Pozbawiony jestem faktycznie możności kierowania montażem. Ekskawatory nie nadchodzą tu więcej w stanie rozebranym. Obecnie montują je stodwadzieścia kilometrów stąd, na przystani, pod osobistem kierownictwem mister Urtabajewa.
— A jakżeż będą je transportować? Poczekaj pan, tu coś nie w porządku.
— Bezwątpienia! Widzi pan, nie mamy dostatecznej ilości potężnych traktorów do tego, aby przewieźć ekskawatory w stanie rozebranym z przystani na główny odcinek. Mister Urtabajew problem ten rozwiązał nader prosto. Rozumował widocznie tak: poco wozić ekskawatory, jeżeli same ekskawatory posiadają gąsienice? zmontujemy ekskawatory na przystani i puścimy je ich własnym ruchem.
Jeżeli nawet taka ciężka maszyna robić będzie dziennie po siedemdziesiąt kilometrów, to wszystko jedno w ciągu jakichś dwu tygodni przyjdą na miejsce, podczas gdy traktory nadejdą niewiadomo jeszcze kiedy.
— Aha, rozumiem!
— Więc tak, cały ten pomysł nie wytrzymuje krytyki. Ekskawator to nie samochód ciężarowy i nie jest obliczony na taką podróż. Gąsienice istnieją poto, aby mogły w czasie pracy przesuwać się z miejsca na miejsce. Te jednak przesuwania liczą się na metry, w najlepszym wypadku, na dziesiątki metrów dziennie, ale nie na setki kilometrów. Jednym skutkiem tego eksperymentu może być tylko ruina wszystkich ekskawatorów. Jeżeliby nawet który z nich doszedł na miejsce, to za dwa tygodnie trzeba go będzie wyrzucić na szmelc. Krótko mówiąc, jeżeli panowie nie przedsięwezmą natychmiast odpowiednich środków do zaprzestania tego głupiego eksperymentu, zniewolony będę zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność i prosić o uwolnienie mnie od nadzoru nad montażem ekskawatorów.
— Tak... Dobrze. Jutro zawezwiemy tu towarzysza Urtabajewa i wspólnie pomyślimy, jakie znaleźć wyjście. Zarówno ja, jak i towarzysz Morozow bardzo panu jesteśmy zobowiązani. Może pan być spokojny, uwagi pana będą wzięte za podstawę naszej jutrzejszej decyzji.
Kirsz wstał i uścisnął rękę Murriemu.
Po wyjściu Murriego, Morozow zerwał się z miejsca i zdenerwowany począł chodzić po jurcie:
— Co to takiego? Ha? W jaki sposób wogóle są możliwe tego rodzaju rzeczy? Urtabajew miał tu pod ręką przedstawiciela firmy Bewsirius i nietylko nie uważał za wskazane poradzić się z nim, ale jawnie skorzystał z jego wyjazdu, aby połamać wszystkie ekskawatory? Wie pan, widziałem już różne budowy, ale z takiemi rzeczami, jak tutaj, stykam się po raz pierwszy.
— Niech pan poczeka, Iwanie Michajłowiczu, sprawa mimo to nie jest tak prosta. Wszak czyni on to w najlepszych zamiarach!
— Pluję na jego zamiary!
— Niech pan osądzi. Wszak gdyby ekskawatory doszły w całości, to za dwa tygodnie mielibyśmy tu dwadzieścia sześć i moglibyśmy rozwinąć prace na całą parę. Teoretycznie nie jest to taki głupi pomysł.
— Teoretycznie nieźle jest także przewozić ekskawatory balonem.
— Niema co mówić, przykry incydent. Trzeba będzie zatrzymać bezzwłocznie montaż. Niech pan dzisiaj jeszcze pośle kategoryczny rozkaz i zawezwie tu Urtabajewa.
— Nie, trzeba się nad tem zastanawiać. I to czyniło się z wyraźnem obliczeniem, żeby postawić kierownictwo budowy przed faktem dokonanym. Czy widział pan wogóle Urtabajewa? Nie! Nie uważał nawet za potrzebne przyjechać, uzgodnić swe dyspozycje z nowym naczelnym inżynierem. Ja jego również na oczy dotąd nie widziałem. Jest to samowola, za którą mało jest oddać go pod sąd!
— Widzi pan, Iwanie Michajłowiczu, to, że on nie przyjechał, może mieć inne swe przyczyny. Mówią, że Urtabajew jest dobrym inżynierem, energicznym i przedsiębiorczym pracownikiem, o dużej inicjatywie. Niektórzy inżynierowie twierdzą, że gdyby jego propozycje były przyjmowane i wprowadzane w życie, nie otrzymalibyśmy budowy w takim opłakanym stanie. Jest tu jedynym inżynierem-tadżykiem. Wszystkie dane były na to, by go zamianowano naczelnym inżynierem, a nie przysyłano z centrum nowego człowieka. Moją nominację uważać może za osobistą niesprawiedliwość i nie należy się dziwić, że zasiadł sobie na przystani, nie chcąc jechać na pokłon do nowego zwierzchnictwa.
— Przepraszam, ale Urtabajew jest komunistą, i dla miejscowych warunków, starym komunistą.
— Naturalnie, rozumiem, ale poczucie krzywdy — to rzecz ogólnoludzka i bezpartyjna. Dlatego nie zawezwałem go. Myślałem: uspokoi się, przyjedzie, dojdziemy do porozumienia.
— Nic nie warta pana filozofja! Jeżeli nawet hypoteza pana co do krzywdy Urtabajewa jest słuszna, — tem gorzej. Pobłażanie w takich rzeczach jest karygodne. Przywołamy Urtabajewa do porządku wedle linji partyjnej, a pan będzie musiał przywołać go do porządku według linji bezwzględnego podporządkowania się pańskim rozkazom. Niema u nas dwóch naczelnych inżynierów, jest tylko jeden. Jutro trzeba to zlikwidować. Natychmiast zredaguję rozkaz o niezwłocznem zatrzymaniu montowania ekskawatorów i zawezwę Urtabajewa tutaj. Rozkaz podpiszemy obaj.

Morozow czekał dwa dni na przyjazd Urtabajewa. Na trzeci dzień zrana, z przystani przybyła ciężarówka. Urtabajew i tym razem nie przyjechał. Nie przysłał nawet kartki, wyjaśniającej powód jego zatrzymania się. Morozow kazał sobie podać maszynę. Dziesięć minut później pędził po płaskowzgórzu, w kierunku przystani.
Wielbłądy tarzały się wzdłuż całej drogi, jak maszyny, postawione do remontu. Nie widział połamanych traktorów, rzuconych na drogę, jak zdechłe zwierzęta. Wokoło wznosiła się pustynia, porośnięta rzadką roślinnością.
Ocknął się Morozow z rozgniewanych swych myśli, kiedy samochód najechał w pełnym pędzie znienacka na nieoczekiwane miasteczko, złożone z kilku baraków i białych domków z werandami. Miasteczko zasadzone było drzewkami. Wyglądało to na miraż. Morozow polecił zatrzymać auto, zeszedł i dotknął się liści przydrożnego drzewka. Liście były prawdziwe. Była to maleńka topola, zasadzona najwcześniej w zeszłym roku; o tem świadczyła nieśmiała jej zieleń.
Nie był to miraż. Było to miasteczko drugiego odcinka budowy. Morozow oglądał je po raz pierwszy. Z przystani jechał nocą i nie widział nic, oprócz drogi.
Polecił szoferowi jechać środkiem miasteczka i zobaczył oparkaniony prostokąt, — niewątpliwie przyszły park. Pośrodku prostokąta wznosiła się otwarta scena z kurtyną. Morozow zatrzymał auto i rozkazał zawezwać naczelnika odcinka.
Przyszedł niewysoki mężczyzna w białej czapce, w asyście psa.
— Pan będzie towarzysz Rumin?
— Ja.
— Moje nazwisko Morozow. Niech pan mi powie, jakim to cudem zasadziliście tu drzewa i one się przyjęły? Skąd wzięliście wodę?
— A tu o siedem kilometrów przechodzi niewielki aryk, rozgałęzienie dawnego miejscowego systemu. Przeprowadziłem ku niemu nasz aryk, postawiłem małą pompę i pompuję stamtąd wodę do polewania.
— Pan dawno tu?
— Rok. Od początku budowy.
— Ładnieście się tu urządzili, nie tak jak na pierwszym odcinku.
— Tam się zmieniali często kierownicy. Jeden kierownik zaczynał jedno, — drugi — co innego. A ja tu z samego początku. W ciągu roku, gdyby był materjał, możnaby było i lepiej urządzić.
— Z czego pan budował? Z trzciny?
— Trzcina, glina. Drzewa bardzo mało.
— Jak tam u pana z robotą?
— Prace, które można przeprowadzić bez większych maszyn, zakończone będą w terminie. Co do maszyn, to nas cokolwiek nabili w butelkę. Przysłali same „miami“, a to jest ciężka i nieproduktywna maszyna, która tutaj absolutnie nie może mieć zastosowania. Leżą więc tak, jak przysłali. Wogóle z traktorami kiepsko. Wszystkie prawie stoją w remoncie, brak części zapasowych. Mechanizacja nie zatroszczyła się na czas. Trzeba wszystkie prace przeprowadzać ręcznie i konnemi dragami. Dragi konne nas ratują. Znowuż kłopot z wyżywianiem. Zeszłego roku zamorzyli nam konie: sowchoz nie przygotował siana. Tej wiosny postanowiliśmy już nie polegać na sowchozie i przyszykowaliśmy sami siano. Trawa tutaj niczego sobie, trzeba tylko wczesną wiosną kosić, póki słońce nie spali. Przygotowaliśmy ze trzydzieści stogów. Do przyszłego roku, jeśli nie spalą, starczy.
— Jakto spalą? Kto?
— Podpalają step, czy to dzieci kirgizów, czy to kto inny. W tym roku dwa pożary były. Trzeba było ściągać wszystkich z roboty i ratować siano. Dyżurujemy po nocach. Zorganizowaliśmy uzbrojoną konną ochronę, ale czy to upilnujesz się, — wielkie przestrzenie.
— Macie tu poprostu jakieś pampasy. Są basmacze?
— W zeszłym roku byli. Wyrżnęli kilku techników. W tym roku nie słychać. Ludność ich nie popiera. Widzą, że prace posunęły się naprzód — woda wkrótce będzie. Sami są zainteresowani. Pomagali tłumić pożar i w patrolach biorą udział. Wogóle, jest entuzjazm.
— Pan partyjny?
— Nie. Na zeszłej robocie w Dalwerzinstroju zgłaszałem deklarację do partji. Poparła społeczność robotnicza. Sprawa doszła do Taszkientu i tam ugrzęzła. Półtora roku przeszło — ani słuchu, ani duchu. Może odrzucili.
— Jeżeli nawet odrzucili, tak czy tak powinni zawiadomić. Wkrótce będę za interesami w Taszkiencie, — bezwarunkowo się dowiem.
— Będę bardzo zobowiązany.
— Znaczy się, nie jest u pana tak źle?
— Z nami jakoś tam będzie. Tylko że musimy mieć dwa ekskawatory. Mówią, że z przystani idzie kilka ekskawatorów na gąsienicach, — może tak i nam się dostanie ze dwie sztuki?
— Ekskawatory nieprędko przyjdą. Te, które podwiozą na traktorach, pójdą na główny odcinek. Niech pan lepiej na szybkie otrzymanie ekskawatorów nie liczy. A co do sprawy partyjnej pana, bezwarunkowo się dowiem. No, dowidzenia.
— Nie obejrzy pan odcinka?
— Nie, mam terminową sprawę. Następnym razem zajadę bezwzględnie. Nocleg pan urządzi?
— Prosimy.
Auto ruszyło. Przez całą drogę, to tu, to tam Morozow dostrzegał przekopane aryki i szerokie rowy.
Z szybkiego biegu step począł się w oczach zlewać w szarą jednostajną masę. Morozow dojrzał zdaleka olbrzymi słup kurzu, wolno idący naprzód po stepie. Zasłonił ręką przed słońcem oczy i patrzał na dziwny samum. Z za kurzu wysuwał się ogromny kościec. Była to strzała ekskawatora. Morozow polecił zatrzymać samochód, i stanąwszy, spoglądał na maszynę, wolno pełznącą po pustyni. Naczelnik wyplunął niezrozumiałe przekleństwo.
— Czego stoisz? Ruszaj! — krzyknął na szofera i zaraz zawstydził się sam swego wybuchu. — Daleko jeszcze do przystani? — zapytał po chwili milczenia, starając się nadać swemu głosowi jaknajbardziej przyjacielskie brzmienie.
— Jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów.
— Dodaj pan gazu, bardzo wolno jedziemy.
Szofer targnął maszyną, jak opornego konia i samochód poniósł się tanecznym galopem.
Mniej więcej siedem kilometrów dalej Morozow dostrzegł drugi ekskawator, nie zatrzymał jednak samochodu. Potem trzeci, czwarty. Do przystani naliczył ich sześć.
Na przystań auto wleciało, jak wiatr. Szofer nagle zahamował i Morozow wyleciał raczej, niż wyskoczył na chrzęszczący nadbrzeżny piasek.
— Gdzie tu towarzysz Urtabajew?
Wskazali mu ręką w kierunku baraków. Przeszedł za baraki i zobaczył tam dwa pół zmontowane ekskawatory. Montażem kierował tadżyk w białem europejskiem ubraniu. Morozow podszedł ku niemu:
— Towarzysz Urtabajew?
— Ja.
— Pan otrzymał mą kartkę?
— A pan kto taki? — obejrzał Morozowa od nóg do głowy Urtabajew.
— Morozow.
— Nowy naczelnik? — pytanie dźwięczało szorstko i ironicznie.
— Pan otrzymał moją kartkę? — powtórzył Morozow, czując, że się denerwuje i starając się nie wyjść z równowagi.
— Otrzymałem.
— I?
— Chodźmy stąd. Zajdziemy gdzieś, gdzie można będzie pomówić... Kończcie, chłopaki, beze mnie, — zwrócił się Urtabajew ku robotnikom. — Przyjdę — sprawdzę.
Poszedł prosto, nie oglądając się, w kierunku baraków. Morozow dogonił go na połowie drogi.
— Niezwłocznie zaprzestać montowania i rozebrać zmontowane już ekskawatory.
— Niech się pan nie śpieszy, — nachmurzył się Urtabajew. — Pogadamy. Mam dziś ukończyć montowanie ósmego Bewsiriusa i zbierałem się nocą do pana.
Przyjechał pan tu specjalnie w sprawie ekskawatorów?
W spojrzeniu Urtabajewa, w tem, jak on podkreślił słowo „specjalnie“, było coś szyderczego i ubliżającego.
— Tak. I nie mamy nawet o czem mówić. Otrzymał pan formalny rozkaz, podpisany przez naczelnika budowy i naczelnego inżyniera, aby niezwłocznie zaprzestać montowania i przyjechać na główny odcinek. Pan nietylko nie pofatygował się go wykonać, lecz wciąż jeszcze montuje ekskawatory i wysyła je na płaskowzgórze. Wie pan, jak to się nazywa u nas w języku partyjnym?
— Wiem, że naczelnik i naczelny inżynier po przyjeździe na główny odcinek, zrobiliby lepiej, gdyby nie zaczynali od ostro strzelających rozkazów, lecz najpierw zaznajomili się z położeniem robót.
Stali w drewnianej komórce naczelnika przystani. Urtabajew zamknął drzwi na klucz i rzucił klucz na stół.
— Pan tak przypuszcza? Myśli pan, że mu pozwolą dla jego fantazji porozbijać wszystkie ekskawatory? Omylił się pan. Potrafimy sobie dać jeszcze radę z głupotą młodych i nazbyt polegających na sobie inżynierów. Za nieusłuchanie rozkazu, jest pan narazie, zawieszony w czynnościach i zda pan swe funkcje towarzyszowi Kirszowi.
— Obawiam się, że nazbyt błyskawicznie wydaje pan decyzję i bierze pan na siebie dużą odpowiedzialność. Za stan ekskawatorów do chwili wejścia ich w eksploatację odpowiedzialna jest firma Bewsirius. W danym wypadku działam za zgodą tej firmy, w osobie jej przedstawiciela inżyniera Barkera. Jeżeli ekskawatory się połamią, odpowiada za to firma Bewsirius.
— To kłamstwo! Zgóry wiedziałem, że przyparty do muru, zechce pan zwalić winę na Barkera, ponieważ on wyjechał i sprawdzić tego nie można. Omylił się pan. Barker przed wyjazdem przelał swe funkcje i wskazówki innemu amerykaninowi, który kategorycznie protestuje przeciw pańskiemu głupiemu eksperymentowi i grozi zrzuceniem z siebie wszelkiej odpowiedzialności, jeżeli ekskawatory nie będą niezwłocznie rozebrane.
— Poczekaj pan, wynikło tu, oczywista, jakieś nieporozumienie.
— Żadnego nieporozumienia tu niema, kochany towarzyszu Urtabajew, a jest poprostu ogólnie przyjęta reguła uczciwych ludzi: jeżeli nawarzył piwa, — wypij je sam, a nie staraj się zrzucić winy na drugiego.
— Pan, zdaje się, przypuszcza, że stanowisko naczelnika budowy daje panu prawo zachowywać się po chamsku z podwładnymi mu członkami partji. Nie rozumiem i nie chcę zrozumieć nietaktownych dotyków pana. Koniec końców, całą tą sprawę można łatwo wyjaśnić. Dokąd Barker wyjechał?
— Do Ameryki.
— Jakto do Ameryki? Ekskawatory nie są wszak jeszcze zmontowane!
— Niech pan nie udaje głupiego, towarzyszu Urtabajew. Inżynier Barker tydzień temu wyjechał. Wie o tem każdy z pańskich robotników i na tydzień przed wyjazdem wiedziała cała budowa. Gra pana jest bezcelową, pomijając już to, że nie przynosi mu zaszczytu. Dopuścił się pan samowoli zarówno w stosunku do firmy Bewsirius, jak też i w stosunku do budowy i będzie pan za to odpowiadał. Niema co chować się tu za czyjeś plecy. Jedyne, co panu pozostało do zrobienia, to niezwłocznie wydać dyspozycje co do zdemontowania ekskawatorów. Co będzie z tymi, które już wyszły, — zdecydujemy jutro.
— Ależ zapewniam pana, że się pan myli...
— Być może, wówczas ja będę odpowiadać za swe omyłki. Wyda pan dyspozycje czy nie?
— Nie.
— Aha, więc tak!
— Wszak usunął mnie pan od wykonywania mych obowiązków. Dyspozycje moje od tej chwili są nieistotne. Niech pan sam wyda zarządzenia.
To brzmiało już nietylko, jak szyderstwo, lecz jak wyzwanie. Morozow, nie spodziewając się bezpośredniego oporu, nie odrazu odpowiedział. Oczy tadżyka świeciły się uporem i złością.
„Oto i miejscowe kadry!“
Morozow wziął ze stołu klucz i otworzył drzwi.
— Dobrze, sam wydam zarządzenia. A z panem pogadamy w komitecie partyjnym.
Tego dnia nie udało się Morozowowi wyjechać: motor okazał się nie w porządku. Nazajutrz rano, gdy Morozow siadł już w auto, nadeszła wieść, że o piętnaście kilometrów od przystani zatonęła barka z częściami dwu ekskawatorów. Trzeba było natychmiast przerzucić tam wszystkich robotników i ratować zatopione części, dopóki nie powlokła ich woda i nie zniszczyła kamieniami.
Morozow kierował osobiście akcją ratunkową. Późną nocą, przy świetle pochodni i lamp, rozebrani do naga ludzie, walczyli z wirującą wodą, wyrywając jej po kawałku kosztowny ładunek. Do świtu uratowano większą część ładunku. Przepadły kocioł i połowa gąsienicy. Trzeba było w poszukiwaniach za niemi puścić się z prądem.
Morozow, zgrzany i wyczerpany, przysiadł w samochodzie. Zły był na siebie, że stracił czas. Czy warto było ratować dwa ekskawatory, podczas gdy tam, na płaskowzgórzu ginęło ich sześć. Nie wolno było tracić ani minuty. Zlazł z maszyny, zanurzył głowę w zimną wodę, zmywając natrętną śpiączkę, i odszukawszy Urtabajewa, polecił szoferowi ruszać.
Gdy mijali przystań, było już południe. Morozow milczał, zziębnięty i ponury. Milczał również Urtabajew. Urtabajew ożywił się, ujrzawszy zdala maszerujący ekskawator. Odwrócił się i długo wodził go spojrzeniem. Morozow, wcisnąwszy się w kąt, siedział z zamkniętemi oczyma. Droga ciągnęła się w nieskończoność, prosta, jak uderzenie bicza po bronzowym grzbiecie pustyni. Morozow usnął.
Obudził go ogłuszający szum. Po stepie, o dwieście kroków, pełzły jeden za drugim dwa ekskawatory. Naprzedzie nieoczekiwaną dekoracją rozwinęło się miasteczko drugiego odcinka. Z miasteczka, na spotkanie ekskawatorów, wysypał się gęsty tłum robotników z czerwonymi sztandarami i transparentami. Tłum spotykał ekskawatory entuzjastycznym krzykiem, podrzucając do góry tiubetejki i czapki.
Morozow zmarszczył się i gniewnie zezował ku Urtabajewowi. Urtabajew zapomniał zapewne o obecności Morozowa, i podniósłszy się na siedzeniu, wykrzykiwał coś tłumowi po tadżycku, wymachując w powietrzu tiubetejką.
Tłum odpowiedział gromkiem „hurra“.
Morozow nie wytrzymał:
— Pan, zdaje się, zwarjował, towarzyszu Urtabajew?
Urtabajew spojrzał na niego niepojętym wzrokiem.
— Mówiłem wszak panu...
— Co mi pan mówił?
— Dojdą! Mówiłem panu, że dojdą!
— A za tydzień można je będzie wyrzucić na szmelc!
— To jeszcze zobaczymy, — twarz Urtabajewa zszarzała.
Samochód zrównał się z tłumem. Morozow dostrzegł w pierwszym rzędzie niskiego mężczyznę z psem i dotknął ramienia szofera. Auto stanęło. Podszedł Rumin.
— Co to za idjotyczna demonstracja? — przechylił się ku niemu Morozow. — Walutę pakują do ziemi, maszyny importowe łamią, a was to cieszy! Z muzyką wyszli! Niech pan rozpuści na miejsca robotników, niema żadnego święta. A ekskawatory, aby dalej nie szły, może pan zatrzymać na swym odcinku. Potrzebował pan dwa — bierz pan.
Rumin stał zdetonowany, nic nie rozumiejąc i patrzał na Morozowa.
Tymczasem, tłum, dowiedziawszy się, że jedzie naczelnik budowy, okrążył samochód i urządził Morozowowi burzliwą owację. Tego było już zawiele. Morozow machnął szoferowi ręką. Szofer włączył motor i dał sygnał. Morozow zukosa spojrzał na Urtabajewa. Urtabajew się śmiał.
Tłum śledził maszynę zdziwionemi spojrzeniami i powoli się rozproszył.
Na drodze został Rumin i jego pies. Obaj kilka sekund patrzeli wślad za oddalającym się samochodem, póki ten nie skrył się za tumanem kurzu. Pies liznął pana po ręku. Rumin poskrobał go za uchem.
— Czy rozumiesz co, Rek? — nachylił się do psa. — Zwymyślali nas niewiadomo za co, a potem dali nam dwa ekskawatory. Przedtem prosiłem — stanowczo odmówili. Ciekawe, co? No cóż, ja i ty hardzi nie jesteśmy, ekskawatory weźmiemy — przydadzą się. I obrażać się na nich nie będziemy. Jak myślisz?
Pies potwierdzająco pokręcił ogonem.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Na czarnym kwadracie podłogi z prawej strony, leżał niewielki biały kwadrat.
Niemirowska wyciągnęła się na pościeli.
„Zabawne! Słońce podobne jest do kuli. Kula, podzielona przez okienko, równa się kwadratowi. Też swoista geometrja. A wogóle zakrawa na obraz suprematyczny: kwadrat w kwadracie. W Moskwie pewien suprematysta mówił: szlachetna twarz kwadratu. Co za idjotyzm!"
Otuliła się pledem, który pozwolono jej zabrać z domu.
„Pomyślmy o czem innem. Kwadrat przesuwa się na prawo. Słońce zachodzi. Kiedy kwadrat przesunie się jeszcze na dwa metry — będzie noc. Noc — to szczury. Nieszczęsny naczelnik domzaka[33] (nie pamiętam jego nazwiska) wojuje ze szczurami przy pomocy psów i strychniny. Psy zjadły strychninę i zdechły, a szczury zostały. Wartownik Nazim opowiada każdego wieczora o jakimś tam koniokradzie. Nazywał się Hafiz. Widocznie, również był poetą, tylko Nazim nie orjentuje się w tem. Musiało to być zabawne. Wyobrażam sobie naczelnika, kiedy Hafiz zaproponował mu wyprowadzić w ciągu jednego wieczora wszystkie szczury. Nie, napewno boski to był widok! Hafiz gra na fujarce i szczury ze wszystkich nor wyłażą na środek podwórza. Otwiera się przed Hafizem brama. Idzie, nie przestając grać, a szczury idą za nim po ulicy, jak stado. Dwuch konwojentów towarzyszy Hafizowi i szczurom. Wychodzą z miasteczka. Teraz zajęta jest przez szczury cała droga i konwojenci, z obrzydzeniem strząsając je z nóg, muszą odsunąć się nieco wbok i iść za Hafizem w pewnem oddaleniu. Księżyc powleka się chmurą, jak latarnia powleczona krepą w czasie pogrzebu. (Nie trzeba myśleć o śmierci!). Kiedy się księżyc znowu pojawia — Hafiza niema. Są tylko szczury, skaczące w popłochu spowrotem. Hafiz uciekł, a szczury wróciły".
W zamku zazgrzytał klucz.
— Obywatelko Niemirowska do sędziego śledczego!
Niemirowska zeskoczyła z pościeli.
„Gdzie ja mam grzebień? Aha, tutaj! Szybko! I lusterko... Tak. Suknia cokolwiek pognieciona. Jak zbladłam! To dobrze. Troszeczkę pudru“.
— Tak, tak, idę!
„Zmierzcha się już na dworze. To lepiej: nie będzie gapiów. Ten konwojent ze mną? Przystojny chłopak. Skąd do tadżyków takie niebieskie oczy? Jak ciężko otwiera się ta brama! Symbol prawie. Ileż to czasu nie byłam na ulicy? Tydzień, zdaje się, a może i więcej. Jak niezgrabnie nosi ten chłopak karabin! Trzeba się do niego uśmiechnąć. Ciekawe, czyby wystrzelił we mnie, gdybym tak zapragnęła uciekać? Napewnoby wystrzelił. Szczękają mi zęby, jak głupio! Trzeba być zupełnie spokojną. To narazie, no a później zobaczymy. Kobieta, rozpoczynająca od płaczu, wzbudza wstręt. Płakać można wtedy, gdy jesteś pewną, że cię kochają. Ach, gdyby sędzią śledczym był, jak poprzednio, Krygier, — byłoby wszystko proste! Dlaczego podniosłam wówczas skandal! Idjotka! Nie należy nigdy wołać na pomoc, trzeba się samemu bronić. Gdyby Krygiera nie zawiesili i on prowadziłby sprawę, nie trzymanoby mnie w więzieniu tyle dni bez przesłuchania. Jest to nawet bezprawne. Trzeba o tem napomknąć. Nie, lepiej milczeć. Mówić tylko, gdy zapytają. Przedewszystkiem nie mieszać się i zachowywać się swobodnie. Koniec końców, sędzia śledczy, ktokolwiekby on był, także jest mężczyzną. No, towarzyszko Niemirowska, czyżby już pani tak się zestarzała, że straciła wszelką pewność siebie? Czyżby nie czuła się pani na siłach zawrócić głowę jakiemuś prowincjonalnemu sędziemu śledczemu? No więc! Teraz uwaga. Zaczynamy!"
Skrzypnęły drzwi. Niemirowska krzyknęła i z zaskoczenia zemdlała. Przy biurku siedział Krygier.

Po przyjściu do siebie i odejściu konwojenta, Niemirowska wybuchła bezzwłocznie gorzkiemi wyrzutami:
— A więc to ty trzymasz mnie tyle czasu w więzieniu, w dusznej dziurze ze szczurami, nie wzywając mnie nawet na przesłuchanie? To według ciebie prawo? Co to, zdecydowałeś załatwić ze mną osobiste porachunki? Nie podejrzewałam nigdy, że zdolny będziesz do takiej podłości!
— Niech się pani uspokoi, towarzyszko Niemirowska, — powiedział miękko Krygier. — Postąpiłem bezprawnie, nie przesłuchując pani natychmiast po aresztowaniu, uczyniłem to jednak właśnie dlatego, aby nie męczyć jej zbędnemi pytaniami. Postanowiłem panią zawezwać, kiedy wszystkie materjały i zeznania będę miał w ręku, aby przesłuchanie pani ograniczyć do przyznania stwierdzonych już faktów. Proszę się opanować, i pani się przekona, że nie będzie to dla niej męczące i nie będzie długo trwać. Pozwoli pani, że będę zadawał pytania, a pani będzie odpowiadać na nie możliwie najdokładniej.
— Innemi słowy, zdecydował pan pozostawić mnie w więzieniu?
— Jeżeli i pani i ja stawiać będziemy pytania, nic z tego nie wyjdzie. Pozwoli pani, że ja będę pytał. Chciałbym, aby nim przejdziemy do przesłuchania, zrozumiała pani, że nasza osobista znajomość niema w tej sprawie nic do powiedzenia. W danej chwili przed panią siedzi nie pani znajomy, lecz ludowy sędzia śledczy i temu sędziemu śledczemu polecono przesłuchać ją w sprawie, w której pani jest jedną z osób oskarżonych. Chciałem jeszcze dodać, że szczere zeznania mogą znacznie złagodzić jej winę, podczas gdy zaprzeczanie i odmowa złożenia zeznań mogą tylko w silnym stopniu pogorszyć pani sytuację... Pani odzyskała już równowagę?
— Tak, zupełnie... Niech pan pyta. Jeżeli będę wiedziała, to odpowiem.
— Niech pani powie, w jakim celu... brała pani niektóre dokumenty, tajne często, wpływające do biura zarządu, i wręczała je obywatelowi Niemirowskiemu?
— Żadnych dokumentów nie brałam i nikomu ich nie wręczałam. To potwarz.
— Zaznaczyłem już pani, że nim ją tu zawezwałem, zebrałem od wszystkich wplątanych w tę sprawę osób zeznania. Zaprzeczać faktom, stwierdzonym przez śledztwo, niema najmniejszego sensu. To może tylko pani zaszkodzić. Aby przekonać panią, jak bardzo jej zaprzeczenie jest nierozsądne, mogę pani tylko powiedzieć: mąż pani, u którego znaleziono część zaginionych dokumentów, przyznał się, że otrzymał je od pani.
— To kłamstwo!
— No dobrze, przerwiemy na chwilę przesłuchanie, dopóki się pani nie uspokoi... A list co do Krystałowa, który znaleziono w pani torebce, również się tam znalazł bez jej wiedzy?
— List dotyczący Krystałowa położyłam do torebki, aby wręczyć go Jereminowi, później zaś zapomniałam.
— Otworzywszy go i zapoznawszy się uprzednio z jego treścią?
— Otworzyłam go, jak to wogóle często czyniłam w czasie nieobecności Jeremina, ale go nie czytałam.
— A skąd pani w takim razie wie, że dotyczy Krystałowa?
— Przeczytałam tylko ustęp, albowiem zauważyłam znajome mi nazwisko.
— Ale wszak cały list poświęcony jest Krystałowi, a nie tylko jeden ustęp.
— Wszystkiego nie czytałam.
— Wkażdym razie o tem, że Krystałow poszukiwany jest za defraudację, pani czytała?
— Nie, przeczytałam tylko ustęp o jego pochodzeniu.
— Tak. I to zagadnienie wydało się pani taką błahostką, że spotykając się codziennie z Jereminym, zapominała pani za każdym razem zakomunikować mu to. Nie przypominała pani sobie tego, nawet gdy pani zaprosiła Krystałowa na pamiętny wieczorek, w związku z wyjazdem Czertwiertiakowa?
— Ja go nie zapraszałam. Sam przyszedł.
— Czy nie spostrzega pani, że to wszystko pozbawione jest najmniejszego sensu? Dlaczego stara się pani wszystkiemi siłami sobie zaszkodzić? Widzi pani, nie zapisuję nawet jej odpowiedzi, obciążyłoby to panią jeszcze więcej. Niech pani zrozumie, tylko szczere przyznanie się i podanie motywów mogą jej pomóc.
— Chce mnie pan zgubić czy chce mi pan pomóc?
— Chcę pani pomóc przyznać się do winy, — jest to jedyna rzecz, która w danym wypadku będzie przemawiała na jej korzyść.
— Słuchaj pan, Krygier, przypuśćmy, że mogłam dopuścić się kilku nieobmyślonych postępków, które ewentualnie, możnaby było podciągnąć pod ten czy inny paragraf kodeksu karnego. Czyż za to trzeba mnie zgnoić w więzieniu? Pan mnie wszak zna? Wie pan, że nie jestem zbrodniarką. Milczy pan?... Czyżby tak prędko zmienił pan o mnie zdanie?
— Towarzyszko Niemirowska, już z samego początku zaznaczyłem pani, że nasza prywatna znajomość, niema w tej sprawie żadnego znaczenia. Zdawało mi się, że pani zrozumiała.
— Nie, nie zrozumiałam. W mojem pojęciu, ludowy sędzia śledczy to nie automat z paragrafami, lecz żywy człowiek, który ma swoje zdanie i zdania tego nie zmienia w zależności od tego, czy siedzi przy biurku śledczem, czy przed domowem. Wyobraź pan sobie, że oskarżona Niemirowska nie zechce odpowiadać na pytania ludowego sędziego śledczego Krygiera, lecz wyrazi poprostu zgodę razem żyć ze zwykłym Krygierem. Czyż zwykły Krygier weźmie za żonę Niemirowską, a sędzia śledczy Krygier każe ją rozstrzelać lub odeśle do więzienia?
— Towarzyszko Niemirowska, jeszcze raz przypominam, że jest pani na przesłuchaniu. Alegoryczne te przypuszczenia z powołaniem się na naszą prywatną znajomość, są tu nie na miejscu. Jeżeli nie zdecyduje się pani bezpośrednio odpowiadać na moje pytania, będę zniewolony przerwać przesłuchanie...
— Co za alegoryczne przypuszczenia? Pytam się pana: poco pan potrzebuje koniecznie zrobić ze mnie przestępczynię? Śledztwo wszak prowadzi pan i bieg jego jest zależny od pana. Dobrze, Niemirowski coś tam narobił, za co należy go oddać pod sąd. Powiedzmy, Niemirowski także i mnie zaplątał do tej sprawy, ale ja się na tem nie znam, ja nie jestem winna! Dlaczego chce pan ze mnie zrobić przestępczynię, li tylko dlatego, że jestem prawną żoną Niemirowskiego?
— Niech pani pozwoli...
— Nie, nie pozwolę! Dlaczego mnie pan męczy? Dlaczego rzucił mnie pan do więzienia na pożarcie szczurom? Pan, który tyle razy mi mówił o swej wielkiej miłości. Tak, tak, pan! Niech pan nie powołuje się na jakieś tam prawa. Śledztwo zależne jest całkowicie od niego. Co, czyż jestem groźną dla waszej republiki? Kto jest w tem zainteresowany, abym zgniła w więzieniu? Dobrze! Pomyliłam się, postąpiłam nieopatrznie, ale wszak nie będę tego więcej czynić. Nie chcę więcej Niemirowskiego widzieć. Pomóż mi, Andrzeju! Wyplątaj mnie z tej sprawy! Wyjadę z tobą, gdzie zechcesz. Nigdy ci tego nie zapomnę!
— Pani nie zdaje sobie sprawy z tego, co pani mówi. To, co mi pani proponuje, nazywa się w języku sądowym łapówką. Widzę, że nie uda mi się pani dzisiaj przesłuchać. Odłożymy przesłuchanie do następnego razu.
Wyciągnął rękę w kierunku dzwonka. Niemirowska zatrzymała go.
— Nie, nie! Błagam pana, nie odsyłaj mnie pan do celi. Boję się szczurów! Ja tam obłędu dostanę! Wszystko powiem, co pan zechce, tylko nie odsyłaj mnie pan spowrotem. Niech pan pozwoli mi posiedzieć tu do rana. Nie ucieknę wszak nigdzie.
Poczęła płakać. Krygier nalał szklankę wody i przysunąwszy ją na brzeg biurka, odszedł do okna.
— Nie mogę pani zostawić tu na noc — powiedział po dłuższej pauzie, nie odwracając się twarzą ku Niemirowskiej. — Powinna pani to zrozumieć. Niech pani mówi, niech pani opowie ze wszystkiemi szczegółami o motywach i pobudkach, które ją skłoniły do udzielenia pomocy Niemirowskiemu. Korzeni tych pobudek, należy, napewno, szukać w dalekiej przeszłości, w pani osobistej autobiografji. Dopóki będzie pani mówić, będę ją słuchał, jak długo by to nie trwało. Pani mnie rozumie? Pani się uspokoiła?
— Tak... Co pan chce, bym mu opowiedziała?
— Współudział pani w sprawie Niemirowskiego stwierdzony został z całą dokładnością. Ważnem jest dla nas wiedzieć, co za osobiste pobudki pchnęły panią do tej współpracy. A dla wyjaśnienia tego wszystkiego, byłoby nader wskazanem, by pani opowiedziała nam cośkolwiek ze swej przeszłości: o swem pochodzeniu, rodzinie, o tem, co pani przedtem robiła, o pani znajomości z Niemirowskim, o pani stosunkach. Pani mnie rozumie? Nie należy niczego upiększać. Niech pani zrozumie, nikt tu pani nie zamierza zgubić. Sąd nasz nie karze i nie uniewinnia. Sąd nasz pomaga oskarżonemu przekształcić się. Trzeba tylko, żeby pani dążyła do takiego przekształcenia się. A pierwszy krok ku temu — rzeczywista, szczera rewizja starego bagażu, starej biografji. A więc, słucham panią. Chce pani herbaty?
— Dobrze, wszystko panu o sobie opowiem, co wiem sama. Jeżeli można dostać gorącej herbaty, to proszę bardzo. Jest mi cokolwiek zimno.
Krygier zadzwonił.

— ...Urodziłam się w zamożnej rodzinie szlacheckiej. Ojciec mój, zawodowy oficer, do czasu dojścia do szarży kapitana, zdążył przehulać i przegrać w karty cały, dość pokaźny posag matki, i w dodatku jakieś rządowe pieniądze, i puścił sobie kulę w łeb. Dzięki stosunkom, sprawa została zatuszowana i matce dali nawet skromną wdowią pensję. Miałam podówczas dziesięć lat.
Epizod ten utkwił w mej pamięci tem, że zwolniono guwernantkę i ja z matką przeniosłyśmy się z dużego widnego mieszkania do dwuch brudnych pokoików na czwartem piętrze, na Marosejce. Nie wiedziałam jeszcze wówczas, że nędza to grzęzawisko, i że kto w nie wpadnie, ten nie zdoła już stamtąd o własnych siłach się wydobyć. Zaczęło się mroczne wdowie życie z nieodłącznemi jego rekwizytami: wydeptane pantofle, zacerowane ubranie, sucha bułka do herbaty. Dzięki stosunkom krewnych, wybłagała matka dla mnie stypendjum w gimnazjum, gdzie uczyły się me bogate kuzynki. Raz w tygodniu pozwalano mi przychodzić do nich w odwiedziny, pobawić się ich zabawkami. Kuzynki miały duże widne pokoje, kryształowe lustra i wyprawiały bale dziecinne, na które niekiedy mnie zapraszano. Zdarzało się to wtedy, gdy którejś z mych kuzynek nie spodobała się suknia i zamiast ją wyrzucić, darzono nią mnie. Na balach tych było dużo muzyki, wesela, to też po powrocie z nich zapaskudzone schody, przepojone zapachem kotów, oraz ciemna komórka na Marosejce — wydawały się jeszcze bardziej ciemne i ponure.
Tak upłynęło me dzieciństwo. Upływało ono w dwu wymiarach. Krótkie wycieczki w świat muzyki i jasności, w świat beztroskiego wesela, gdzie można smacznie i dosyta się najeść, gdzie można było beztrosko się pośmiać. Lecz, gdy gaszono żyrandole, oznaczało to zmianę dekoracji tylko dla mnie jednej. I wtedy wyłaniały się ciemne schody — trzy piętra, rozlazły stół, odklejające się tapety, lampa naftowa, roztrzęsiona komoda.
Mając lat siedemnaście, skończyłam gimnazjum i umiałam już tak nienawidzieć, jak inne w tym wieku umieją kochać. Nienawidziłam wydeptanych mych pantofli, staromodnych mych zacerowanych sukien, nienawidziłam zatęchłych schodów z tą dwupokojową komórką o wyblakłych tapetach. Gimnazjum, szkolne koleżeństwo z kuzynkami — było tą jedyną nicią, która łączyła mnie ze światem muzyki i wesela. Wiedziałam: kiedy ta nitka pęknie, pogrążę się nazawsze w szary świat mierności, z którego niema już wyjścia.
Żyłam w tym czasie jakiemś nieroztropnem, podwójnem życiem. Coraz rzadziej, z powodu braku sukien, przestawałam z tym światem, w którym obracały się me koleżanki, lecz żyłam dalej w nim z ich opowiadań. Znałam najlepsze moskiewskie krawczynie, szwaczki, szewców i jubilerów, u których nigdy nie będę miała możności czynić zamówień. Znałam cały świat ludzi, z ich przyzwyczajeniami, zaletami, wadami, z ich sympatjami i antypatjami, z ich roczną rentą, ludzi, których nigdy nie widziałam i nie powinnam była zobaczyć a których obrazy tworzyłam sobie na podstawie opowiadań mych kuzynek.
Aby przeniknąć do tego świata, brakowało mi błahostki, jakichś pięciuset rubli. Wyliczyłam to z ołówkiem w ręku: balowa suknia od Lamanowej, pantofle od Weissa, zwykły pierścionek od Fabergé, bielizna od Alschwanga. Z tem mogłam się obracać w tym świecie w ciągu całego karnawału. Byłam ładniejszą od mych kuzynek, na ulicy oglądali się za mną mężczyźni, otrzymywałam codziennie karteczki od zakochanych sztubaków. Wiedziałam więc, że, przeniknąwszy w ten świat, potrafię się w nim utrzymać. Karteczki sztubaków rozdzierałam w strzępy, nie czytając i posypywałam nimi, jak kwiatkami me schody. Pogardzałam tymi wzdychającymi amantami. Wiedziałam, że żyją na takich samych nieprzewietrzanych schodach i swe liryczne wynurzenia pisali na tak samo wyblakłej tapecie.
Naturalnie, o takiej sumie nie mogłam nawet marzyć.
Miałam siedemnaście lat, był karnawał, — jedyne drzwi, przez które mogłam wejść w ten świat, drzwi te były przede mną zamknięte.
Jednej z mych najbrzydszych kuzynek, oświadczył się na ostatnim balu syn bogatego fabrykanta tapet. Wracałam od nich z Powarskiej na Marosejkę. Szłam pieszo. Był to koniec miesiąca i nie miałam nawet na tramwaj. Na Stolesznikowej przyczepił się do mnie jakiś staruszek. Nazywał mnie „ślicznem dzieckiem“ i mamrotał mi w ucho, żeby z nim pójść, zapewniając, że mnie „nie skrzywdzi“. Był elegancko ubrany i opierał się na lasce ze złotą gałką. Zatrzymałam się nagle. Zląkł się, — widocznie, miałam zły wyraz twarzy, — i również się zatrzymał. Powiedziałam: „Niech pan da pięćset rubli, to pójdę. Ja jeszcze z nikim, rozumie pan?...“ Odwróciłam się i poszłam szybko dalej. On pozostał wtyle. Pomyślałam sobie z goryczą, że suma wydała mu się nazbyt wielką. Ścisnęłam zęby i przyśpieszyłam kroku. Czułam, że idzie dalej za mną, ogląda me nogi, taksuje. Musiał to być skąpiec. Dogonił mnie na rogu Pietrowki, zdyszany, nędzny, z kapeluszem na bakier, i powiedział mi, że się zgadza. Wziął mnie pod rękę i zawołał dorożkę. Po drodze bełkotał mi coś na ucho, lecz nie słuchałam. Myślałam, czy nie robię czasem głupstwa nie do naprawienia. Może zatrzymać dorożkę i wyjść? Kuzynki moje sprzedawały to za komfortowe życie, dozgonną rentę. Dla nich pięćset rubli wydałyby się śmieszną sumą. Nie zatrzymałam dorożki i nie zeszłam...
Staruszek nie miał pieniędzy. Wykorzystał me niedoświadczenie, wiedząc że nie zażądam od niego pieniędzy zgóry i oszukał mnie. Zapłakałam. Staruszek, lękając się, widocznie, skandalu, wytrząsnął wszystko, co miał w woreczku: dwieście dziewięćdziesiąt pięć rubli i pośpiesznie wyprowadził mnie na ulicę. Skręciłam w najbliższą przecznicę. Nie wiedziałam, gdzie się znajduję, w jakiej właściwie dzielnicy miasta.
Powiedziałam kuzynkom, że wygrałam na wojennej pożyczce trzysta rubli. Czwartego dnia jechałam już w karecie moich kuzynek na bal.
Do końca karnawału pozostawały jeszcze cztery bale. Nie miałam prawa tracić ani jednej godziny. Na pierwszym już balu zwrócił na mnie uwagę młody Roztowcew, który przez całą noc nie dał mi z kim innym tańczyć. Skoncentrowałam na nim cały ogień, i nazajutrz był we mnie zakochany po uszy. Następnego dnia dowiedziałam się od kuzynek, że sprzedano mu niedawno z licytacji majątek, został goły i oprócz długów, ma w Petersburgu żonę, z którą nie żyje. Gryzłam sobie palce w bezsilnej złości. Zaprzysięgłam sobie nie zwracać uwagi na mężczyzn poniżej lat pięćdziesięciu. Przepytałam szczegółowo kuzynki o wszystkich obecnych na tym balu i zatrzymałam swój wybór na pewnym pułkowniku lat pięćdziesięciu, którego już-już mieli awansować na generała. Miał fory u dworu i władał wielkiemi dobrami.
Na następnym balu nie tańczyłam już więcej i całą noc przesiedziałam przy bufecie z pułkownikiem, który rzucił grę w bridge‘a. Pułkownikowi mówiłam, że nie znoszę młokosów i że mężczyźni poniżej pięćdziesiątki nie istnieją dla mnie. (Po moim pierwszym staruszku sam widok siwizny wzbudzał we mnie wstręt).
Pułkownik przez całą noc po kawaleryjsku wypinał naprzód pierś, gładził wąsy i popisywał się fajerwerkiem swego żołnierskiego dowcipu. Nazajutrz od tego wypinania, niechybnie, bolał go grzbiet, i ordynans nacierał mu go spirytusem. Jednem słowem, pułkownik był zwyciężony. Na następnym balu oddał szpadę i prosił o mą rękę. Po tygodniu zostałam legalną żoną pułkownika, a po dwuch miesiącach — generałową Protasową.
Następny rok przeszedł dla mnie, jak ustawiczne święto, — w muzyce i kwiatach. Nigdy Moskwa nie bawiła się tak, jak w tym okresie. Rewolucja lutowa wybuchła na tem święcie olśniewającym fajerwerkiem, od którego zapaliły się gdzieś tam śpichrze. Przyszła rewolucja Październikowa i zgasiła wszystkie światła. Generał Protasow znikł. Jedni twierdzili, że pijani żołnierze rzucili go pod pociąg, inni — że obraca się gdzieś na Krymie. Prawdę mówiąc, mało się interesowałam jego losem. Zrozumiałam, że atut mój jest bity, a bity atut — nie jest więcej atutem. Miesiąc później, odebrali mi wszystko, dając wzamian, jakby na urągowisko, pokoiczek za przegródką na tej samej Marosejce, tylko o dziesięć domów dalej.
Czułam, że zostałam okradziona. Kupiłam sobie miejsce w tym błyszczącym spektaklu za najwyższą cenę, jaką może zapłacić siedemnastoletnia dziewczyna, i naraz ktoś odwołał widowisko, nie zwracając mi pieniędzy za bilet. Nienawidziłam ludzi, którzy strącili mnie spowrotem w toń nędzy, nienawidziłam ich tak mocno, jak nienawidziłam zawsze nędzy. A nędza stawała się coraz potworniejszą.
Dzięki mym dawnym stosunkom, udało mi się dostać się do jednego z moskiewskich teatrów. Teatr ten był dla mnie jedyną wysepką, gdzie wieczorem, przy świetle kinkietów, odżywał na kilka godzin skrawek pełnego blasku wczorajszego dnia.
Z Niemirowskim zapoznałam się znacznie później. Było to mniej więcej na początku nepu. Obracałam się podówczas w towarzystwie speców, przeważnie inżynierów. Niemirowski pociągał mnie swem wielkopańskiem, drwiącem traktowaniem teraźniejszości. Był wybitnym specjalistą, zarabiał duże pieniądze, nie mogli się bez niego obejść. Nie ukrywał swej pogardy ku „nim“, nie zaniechał ani jednej okazji, aby nie wyśmiewać „ich“ nieudolności technicznej. Zachowywał się jak prawdziwy arystokrata w niewoli u motłochu. Zeszliśmy się. Kochałam go. Wyciągnął mnie z błota nędzy. On pierwszy mówił mi ze spokojną naukową pewnością, że wszystko, co się dzieje wokoło, — to prowizoryczne, że zbliżamy się ku nowemu Termidorowi, kiedy kierownictwo przejdzie stopniowo w ręce inteligencji technicznej, aby przywrócić w kraju hierarchję i porządek. Wszystko wokoło, zdawało się, potwierdzało jego nieomylne proroctwa. Był to kulminacyjny punkt nepu. Zgaszone światła zapalały się jedno po drugiem. Rzuciłam teatr, był mi już niepotrzebny.
Pracowałam w owym okresie w truście, gdzie pracował i Niemirowski. Kierował faktycznie trustem on. Dyrektor komunista w niczem się nie orjentował, i rola jego ograniczała się do tego, aby na decyzjach Niemirowskiego stawiać wizę swego biletu partyjnego. Niemirowski nazywał go ironicznie „swoim komisarzem“.
Pewnego razu powiedział mi Niemirowski, że „jego komisarza“ zmienili. Był w kiepskim humorze. Było to zupełnie niespodzianie. Prowadził podówczas pewien dosyć ryzykowny interes, do którego potrzebował wizy partbiletu. Prosił mnie, abym mu się wystarała w zarządzie o pewien dokument, który nie powinien był dostać się do rąk nowego dyrektora. Pracowałam wtedy w sekretarjacie zarządu i niejednokrotnie wyciągałam dla Niemirowskiego ten czy inny papier.
Nazajutrz rano, przed przyjściem dyrektora, przeszłam do jego gabinetu wyszukać wymagany dokument. Teczka z dokumentami znajdowała się w szafie. Była to olbrzymia szafa, przedzielona na dwie części. Odszukałam potrzebny dokument, gdy naraz w korytarzu rozległy się kroki. Drugiego wyjścia z gabinetu nie było. Nie pozostawało mi nic innego, jak wleźć do drugiej pustej połowy szafy, i zamknąwszy drzwi, przeczekać.
Wszedł nowy dyrektor. Był to mężczyzna lat trzydziestu — obserwowałam go przez szczelinę. Usiadł przy biurku, przejrzał papiery, zadzwonił następnie i polecił zawezwać do siebie Niemirowskiego. Widziałam, jak wszedł Niemirowski, jak nowy dyrektor pokazywał mu jakieś papiery. Niemirowski miał zmieszaną czerwoną twarz; takim go nigdy jeszcze nie widziałam. Tłumaczył się. Nowy dyrektor mówił spokojnie, udawadniając wciąż coś Niemirowskiemu cyframi. Niemirowski, zawsze taki pewny siebie i chłodny, przed tym człowiekiem czerwienił się i denerwował, próbując coś zaprzeczać. Zrozumiałam jedno: znalazł się człowiek, który orjentuje się w sprawach trustu nie gorzej od Niemirowskiego, przejrzał jego grę i bawi się teraz nim, jak kot myszą. Niemirowski wydał mi się nędznym i godnym litości.
— No cóż, zobaczymy, jak pan będzie dalej pracować, — powiedział dyrektor Niemirowskiemu i nieoczekiwanie oparł się o drzwi szafy, które zlekka uchyliłam. Nie zdążyłam cofnąć ręki i przycięłam sobie palec. Ugryzłam do krwi wargi i milczałam. Niemirowski wyszedł. Wkrótce wyszedł i nowy dyrektor. Mogłam opuścić szafę. Jako pamiątka tej rozmowy, został mi się nazawsze krzywo zrośnięty palec.
Przy obiedzie spotkałam Niemirowskiego. Nie kochałam go więcej. Nie dawał mi więcej żadnych zleceń. Późno wracał z trustu. Pracował wieczorami w domu, czego nigdy dotąd nie czynił. Starał się. Pogardzałam nim. Przypominał mi drobnego schwytanego złodziejaszka.
Z zachwytem obserwowałam nowego dyrektora. Niemirowski nie mówił już o nim „mój komisarz“, wolał o nim wcale nie mówić.
Po miesiącu zrozumiałam, że kocham nowego dyrektora. Pewnego razu, powiedziałam mu to. Nie zwracał na mnie do tej pory żadnej uwagi. Teraz już nie mógł nie zwracać. Następnego dnia podpisał rozkaz o przeniesieniu mnie na drugi oddział. Poszłam do niego z tym rozkazem do mieszkania i powiedziałam, że rozkaz należy cofnąć, dopóki nie przeszedł jeszcze przez kancelarję. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem i poprosił wejść do pokoju. Usiadł przy biurku, zaproponował mi krzesło i zapytał prosto:
„Czego pani sobie ode mnie życzy?
„Kocham pana...“
Zmarszczył się i powiedział spokojnie, patrząc na mnie swemi szaremi oczyma:
„Obraża panią, że nie zwracam na nią uwagi? Czy tak? Nie jestem ślepy, jest pani bardzo ładna. Mogę przespać się z panią. Sprawi mi to nawet, napewno, przyjemność. Zadowolona pani? Ale później wyprowadzę ją precz. Poco to pani? Nie mam potrzeby pani ubliżać. Najlepsze, co pani może zrobić, to zostawić mnie w spokoju“.
„Dlaczego pan przypuszcza, że nie będzie pan mógł mnie pokochać? Potrafię być zdumiewającą kochanką, taką, jakiej pan jeszcze nigdy nie miał.
„To bardzo proste, ale tego pani nie zrozumie, — powiedział, miękko odsuwając mą rękę. — Jest pani człowiekiem, obcym mi klasowo. Nie mamy żadnych punktów styczności“.
„To głupstwo, nie zna pan mnie wszak zupełnie“.
„Wiem, że jest pani żoną Niemirowskiego, żyje pani z nim dosyć długo, — to mi całkowicie wystarcza“.
Powiedziałam mu, że nie kocham więcej Niemirowskiego i więcej do niego nie wrócę. Opisałam mu scenę w gabinecie i pokazałam złamany palec.
Wysłuchał mnie bardzo uważnie:
„Widzi pani, wszystko, co pani mi mówi, jeszcze bardziej potwierdza, jaka dzieli nas przepaść. Kocha pani we mnie poprostu zwycięzcę, — tego, kto w danej chwili okazał się na wierzchu. Mówi w pani samica jej klasy. Między nami niema i nie może być nic wspólnego“.
Wstałam i wyszłam. Odprowadził mnie do drzwi.
Przeniesiono mnie do innej pracy. Tak minęło pół roku.
Pewnego razu Niemirowski zakomunikował mi, że proponują mu wyjazd na jedną z większych budów. Po trzech dniach wyjechałam. Nie miałam poco zostawać w Moskwie. Jedyny człowiek, którego kochałam, nie dał mi słowa nadziei.
Po raz ostatni widziałam go pobieżnie, przez okno. Było to szóstego dnia po jego przyjeździe. Zna go pan wszak: to Morozow, obecny naczelnik budowy...
Niemirowski na nowem miejscu znowu porósł w pierze. Nie odgrywał jednak już tej roli, co przedtem. Praca jego była kontrolowaną. Stopniowo schodził na dalszy plan. Czułam, że gryzie go złość. I kiedy pewnego razu, jak rok temu, zaproponował mi Niemirowski, abym mu wydostała jakiś papier, przyniosłam mu go nazajutrz i rzuciłam na stół. Sprawiało mi przyjemność, że szkodzę w czemś tym panom z partbiletami.
Zeszłam się z panem. Wydał mi się pan niepodobnym do tych wszystkich czupurnych właścicieli partbiletów. Oddawał pan kochanej kobiecie „z wrogiej klasy“, jak powiadają ci panowie, więcej, niż kawałek pana pościeli. Pokochałam pana. Byłam zła na siebie za tę miłość. Męczyłam pana, jak męczyłam siebie.
Nie, nie żyłam z Jereminym. To zwykłe kłamstwo. Flirtowałam z nim. Nic nie miałam przeciwko temu, aby się we mnie zakochał. Wiedziałam, że mnie nienawidzi, to mnie podniecało. Zabawne było widzieć go u mych stóp.
Między Niemirowskim a mną zawarta została swoista milcząca umowa. Ja pomagałam mu w drobnych jego sprawach, on nie mieszał się w moje. Wiedziałam, że on plącze „towarzyszom“ z komitetu partyjnego karty i świadomość tego dawała mi satysfakcję...
No, zdaje się, wszystko. Przez całe me życie nie zrobili ludzie dla mnie niczego, za co byłabym im wdzięczną. Nie mam ich za co kochać. Lękam się bardzo śmierci. Jedyne świetlane piętno w ciągu ostatnich miesięcy — to miłość ku panu. Nie oszukuję pana, nie mówię, że kocham pana do szaleństwa. Byli ludzie, których więcej od pana kochałam. Nikt w życiu nic zrobił mi nic dobrego. Człowiekowi, któryby mi podał rękę w obecnej sytuacji, całe życie nie zapomniałabym tego. Umiem być wdzięczną, jak pies. W ciągu trzydziestu dwu lat nie wydałam ani jednej kropli mej wdzięczności...
No więc, już widno. Może mnie pan odesłać spowrotem do celi...


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.

Praca kulturalna na budowie kulała, klub pracował kiepsko, i Synicyna zdecydowała, że będzie mogła lepiej uporządkować pracę, zorganizowawszy na odcinkach bibljoteki. Pojechała do Stalinabadu po książki.
Miasto, którego od zeszłego roku nie widziała, rozrosło się przez ten rok, zmężniało i rozmawiało już basem autobusowych klaksonów. Miasto rozpełzło się po równinie, jak wykipiałe mleko, nowemi alejami białych standartowych domków, zarosło lasem rusztowań. Na jesieni rusztowania zdjęto, otwierając nową, wyrosłą przez lato dzielnicę.
Synicyna wędrowała po mieście, nie poznając znajomych ulic. Zatrzymała się obok oczyszczalni bawełny, której tu nie było w zeszłym roku i powlokła się wolno wgórę, — obok gmachu CIKa, zwróconego tyłem do miasta i frontem do stepu; mimo dwóch szkół technicznych — męskiej i żeńskiej; mimo gmachu CK, wysuniętego naprzód ku chodnikowi, dwóch kamiennych kolumn, poprzez które wchodzili do tego budynku najlepsi synowie republiki. Minęła park miejski, cienisty i gęsto zadrzewiony, przywieziony tu z odległego Taszkientu.
Synicyna przecięła ulicę i przy domu Dechkanina, wyszła na duży plac. W rogu placu na bronzowym cokole stał bronzowy Lenin i ręką wskazywał na Wschód. Jeszcze dwa lata temu, plac nie odgrodzony ze wschodu budynkami, szedł prosto w pole i przylegał na dziesiątki kilometrów do łańcucha gór. Żartownisie nazywali go największym placem świata.
Za placem główna ulica zwężała się i przechodziła w stary bazar. Nad bazarem unosił się mdły zapach pieprzu, cebuli, baraniny i rozpuszczonego łoju, oraz słychać było chrapliwe głosy przechodniów i krzyki woziwodów.
Była to tak zwana stara Azja, — ta, którą najpierw przychodzili oglądać przyjezdni, żądni zapoznania się z prawdziwym Wschodem. Nieraz przychodziła ją oglądać również i Synicyna.
Była to stara Azja, opierająca się nowemu miastu. Szła ona stamtąd, z kresów główną ulicą, przeciw atakującym ją białym domom, pewna i niezniszczalna. Między nią a nowem miastem stał bronzowy Lenin.
Tak było w zeszłym roku. W tym roku, przeszedłszy plac, Synicyna krzyknęła w zdumieniu. Bazaru nie było, — nie było ani glinianych lepianek, ani sklepików, była rozkopana ziemia, jakgdyby przeszedł po niej samum lub kolumna traktorów. Miasto poszło naprzód i stara bazarowa Azja, zebrawszy swój bagaż, czmychnęła za Dubiszankę.
Zrobiło się Synicynej smutno: żal jej było zniesionego bazaru. Pomyślała, że tak, rok za rokiem, znika stara Azja. Wkrótce cały ten kraj, naprzekór geografji, wtargnie w azjatycki kontynent duchem Europy. Tego wymagał socjalizm i aczkolwiek Synicyna nie powątpiewała o słuszności tego wymogu, było jej żal tego ścieranego barwnego kurzu.
W komunalnym gmachu Sownarkoma, który rozrzucił w ogrodzie białe swe domki z werandami, roiło się jak w hotelu. U każdego z narkomów i sekretarzy CK nocowało po pięć osób, przybyłych z rejonów. Miasto nie mogło ich wszystkich zmieścić. W dzień chodzili i sprzeczali się po instytucjach, a nocą, doczekawszy się powrotu potrzebnego narkoma, nie dawali mu spać, po raz trzydziesty dowodząc konieczności natychmiastowego wydania tych lub innych kwot i materjałów budowlanych; rozkładali mapy, tykali w nią palcem; wyciągali z kieszeni różne dziwne przedmioty: kawałki kolorowych metali, minerały, buteleczki ze złotym piaskiem, przepojone naftą wapniaki, kazali wąchać i żądali, żądali, żądali. Narkomowi ze zmęczenia oczy się kleiły, zgóry wiedział, że w każdym rejonie znajdują się wyjątkowe bogactwa, które trzeba w pierwszej kolejności eksploatować, że każda fabryka jest najważniejszą. Po raz trzydziesty zmęczony powtarzał, że budżet republiki jest ograniczony: wszystkiego naraz zrobić i zbudować nie można, — i obiecywał sprawę postawić w kolegjum.
Synicynę męczyła ta ustawiczna walka. Nie rozumiała, jak mogą żyć i pracować w niej narkomi. Irytowała ją nienasycona chciwość tych przyjezdnych, gotowych zębami wydrzeć wszystko, co im się wydawało niezbędnem do życia ich rejonu, ich fabryk, — ten nieskończony targ między centralą i zarządami lokalnemi. Każdy rejon gotów był połknąć cały budżet republiki, obiecując wzamian hektary wykopalisk i góry bawełny. I chociaż budżet z roku na rok rósł o setki procentów, nie podążał jednak za żądaniami tych ludzi, dla których cały świat zdawało się, ograniczał się na dziesięciu wiorstach ich rejonu.
Synicyna nie lubiła więcej Stalinabadu.
Synicyna nie chciała wracać do miasta. Postanowiła przeprawić się przez rzekę. Usadowiła się następnie na samochodzie ciężarowym, idącym do Kurgan-Tiube. Wydostali się na gudronowaną szosę i pomknęli, otrząsując z kół przylepione błoto.

...Do miasteczka pierwszego odcinka przybyła Synicyna na wieczór i przyszedłszy do domu, zastała na stole list. Wyczerpana wyciągnęła się na pościeli i odpieczętowała kopertę.

Szanowna Walentyno Władimirowna!
W czasie rewizji w mieszkaniu byłego kierownika oddziału technicznego, zbiegłego do Afganistanu, znaleziona została kartka, zapisana ołówkiem na białej stronicy, wyrwanej z książki. Na odwrotnej stronie widniał jej podpis, co wskazuje, że książka, z której wyrwana została stronica, należała do pani. Ponieważ treść kartki rzuca nowe światło na sprawę Krystałowa, bardzo proszę pofatygować się do mnie w tej sprawie bezwarunkowo dzisiaj. Będę panią oczekiwał u siebie w gabinecie o szóstej.

Z towarzyskim ukłonem
A. Krygier.

List datowany był wczoraj.
Synicyna chwilę leżała z zamkniętemi oczyma. Następnie wstała, spojrzała na zegarek: siódma! W najgorszym wypadku, jeżeli Krygiera nie będzie w instytucji, zajdę do mieszkania.
W prokuraturze nikogo nie było. Drzwi kancelarji były zamknięte. Wiedząc, że Krygier długo przesiaduje w swym gabinecie, Synicyna przeszła da niego naokoło. Drzwi do gabinetu były uchylone. Nie pomyliła się: Krygier siedział przy stole, plecami ku drzwiom. Nie dosłyszał skrzypnięcia drzwi.
Synicyna podeszła na palcach do Krygiera i zajrzała mu przez ramię. Na stole przed Krygierem leżało kilka zapisanych arkuszów papieru. Synicyna nachyliła się i głośno przeczytała:

WNIOSEK OSKARŻAJĄCY

w sprawie Nr. 17, z oskarżenia obywatela Niemirowskiego Aleksandra Grygorjewicza z paragrafu 58,14 KK.
Synicyna oczekiwała, że Krygier ją zatrzyma.
— Można? Czy to sekret?
Odpowiedzi nie było.
Synicyna odwróciła się ku Krygierowi.
„Co takiego? Nie chce ze mną rozmawiać?“
— A-a!... — oparła się o stół.
Z prawej skroni Krygiera wzdłuż twarzy sączyła się cieniutka nić krwi. Synicyna rzuciła się ku drzwiom, chciała biec, zawołać ludzi, potem przypomniała sobie, że w całym domu nikogo niema: trzeba było wołać z ulicy. Znaczyłoby to zwołać tłum ciekawych. Wróciła na palcach do stołu. Zaskrzypiała podłoga. Spojrzenie jej padło na wypisane arkusze. Schyliła się i poczęła czytać półgłosem, szybko łykając litery:

WNIOSEK OSKARŻAJĄCY

W sprawie Nr. 17, z oskarżenia obywatela Niemirowskiego Aleksandra Grygorjewicza z paragrafu 58,14 KK; o-ki Niemirowskiej Haliny Iwanowny z paragrafu 17 — 58,14 KK...
Synicyna przebiegła wzrokiem trzy drobno zapisane arkusze i zatrzymała się na ostatnim:
Oskarżeni są:
Obywatel Niemirowski Aleksander Grygorjewicz, lat 44, piśm., wyższe wykształcenie, pochodzenie socjalne — drobnomieszczańskie, niekarany, żonaty, inżynier ostatnio kierownik sekcji mechanizacji budowy, —
o kontrrewolucyjny sabotaż, skierowany na zarwanie wspomnianej budowy i polegający na świadomej dezorganizacji sekcji mechanizacji drogą umyślnego niewypełniania i lekceważącego wykonywania swych obowiązków (par. 58 p. 14 KK).
Obywatelka Niemirowska Halina Iwanowna, piśm., z pochodzenia socjalnego szlachcianka, córka oficera zawodowego, niekarana, zamężna, ostatnio zatrudniona, jako osobista sekretarka naczelnika budowy, —
o współudział ze swym mężem, ob. Niemirowskim A. G., w popełnionem przez niego przestępstwie, za pomocą dostarczenia środków, usunięcie przeszkód i zatarcie śladów przestępstwa (par. 17 — 58 p. 14 KK), oraz o niedoniesienie o wiadomem kontrrewolucyjnem przestępstwie (par. 58 p. 12 KK)...
Następnie szedł szereg nieznajomych Synicynej nazwisk i wreszcie, ostatni ustęp:
Krygier Andrzej Jurjewicz, lat 42, członek WKP (b) z 1918 r., z pochodzenia socjalnego syn rzemieślnika, w chwili obecnej pełniący obowiązki ludowego sędziego śledczego i rejonowego prokuratora, —
podtrzymujący stosunek ze znajdującą się pod śledztwem Niemirowską, i nietylko nie starający się zbadać sprawy Niemirowskich, lecz nawet po wykryciu przestępstwa, usiłujący wykorzystać swą sytuację służbową celem złagodzenia sądowo-zapobiegawczych zarządzeń obrony socjalnej w stosunku do swej byłej kochanki — dla uniknięcia zbędnego badania jego sprawy przez osoby mniej od niego w tej sprawie kompetentne, uznaje siebie za winnego zdrady partji i nieodpowiedniego na przyszłość do wykonywania swych obowiązków ludowego sędziego śledczego i rejonowego prokuratora.
Nie chcąc dyskredytować w oczach miejscowej ludności władz sądowych, będący pod śledztwem Krygier, uważa za celowe nie oddawać się publicznemu sądowi, lecz jako członka WKP (b), — w drodze wyjątku, skazać się bez sądu na najwyższy wymiar kary socjalnej obrony — rozstrzelanie z drobnokalibrowego nagana.
I nadole, drobnem pismem:
Wyrok wykonany został 17 Maja 1931 r. o 18 minut 40. A. Krygier.

...Zegarek na stole astmatycznie zachrypiał i zakasłał cztery razy. Synicyn wstał, naciągnął chałat i wyszedł na dwór. Wziął prysznic i wróciwszy do pokoju, począł się cicho ubierać.
— Wychodzisz już?
Odwrócił się. Walentyna patrzała na niego, oparłszy się łokciem o poduszkę.
— Wróciłeś wszak wczoraj późno do domu!
— Nic nie szkodzi. Sen nie jest koniecznością, lecz przyzwyczajeniem... A ty dlaczego nie śpisz?
— Nie mogę spać.
— Nerwy rozigrane? Napewno, wczorajsza historja z Krygierem?
— Być może...
— Co za bydło! Ludzie nadwerężają się, aby uporządkować pracę, uzdrowić atmosferę, a tacy wszystko rzucają, dezerterują i podrywają jeszcze autorytet organów sądowych. Dobrze, żeś nie zrobiła harmideru, lecz mnie pierwszemu zetelefonowała. Jeszcze lepiej zrobisz, jak nie będziesz o tem nikomu opowiadać.
— A podług mnie Krygier to zuch! Wszystko uczynił, co mu partyjne sumienie dyktowało: nie gram więcej. Cóż więc chcecie?
— Ty to poważnie?
— Zupełnie. Podług mnie, nie każdy na miejscu Krygiera, potrafiłby znaleźć takie proste i uczciwe wyjście. Oburzenie twoje jest zupełnie bezpodstawne. Postępek Krygiera nie kompromituje ani partji, ani organów sądowych, — przeciwnie, jest nader umoralniający.
— Uważasz całą tę hecę z wyrokiem, tę nikomu niepotrzebną pozę, całą tę romantykę samobójstwa — za szlachetne i komunistyczne? Nie poznaję cię, Wala! Nigdyś nie mówiła, nigdyś nie rozmawiała takim językiem.
— A czy wogóle rozmawiamy kiedy? Czyś kiedykolwiek interesował się, o czem ja myślę? Czy przypuszczasz, że w ciągu tych trzynastu lat, od dnia naszego spotkania na froncie, nie zmieniłam się? Żona — to płyta gramofonowa: zapamiętałeś raz melodję i już? Jeżeli kiedyś przetrzesz oczy i przekonasz się o przemianie portretu, to będziesz przekonany, że przemiana nastąpiła w ciągu jednej nocy.
— Rozumiem, każdy może popełnić w życiu błędy, mieć chwilowe słabości, nazwij je jak chcesz. Niema jednak takich błędów, których nie możnaby było wybaczyć człowiekowi, do którego się ma zaufanie.
— Ty możesz zmiażdżyć człowieka swą szlachetnością. O, tak, ty wybaczysz! Wiesz, że oszukiwać cię dalej z kamieniem twego przebaczenia na szyi — stałoby się nie do wytrzymania i głupie. Powiadasz, „jeżeli ludzi nic więcej nie wiąże jak łóżko“. A czy jesteś pewny, że łączy nas coś więcej? Co właściwie?
— Myślę — to, co nas zawsze łączyło: praca, walka, wspólna sprawa...
— A jeżeli ta praca i ta wspólna sprawa, — przestały mi dawać ten minimalny procent zadowolenia, przy którem można żyć?
— Zdaje mi się, że jesteś chora, Wala. Wiem, bardzo jestem przed tobą winien. Wszedłem w mą pracę i nie okazywałem ci żadnej pomocy. Zdawało mi się, że żyjemy jak dawniej temi samemi sprawami. Tak, to napewno moja wina. Dlaczegoś mi nie powiedziała wcześniej, gdy to się zaczęło? Lecz nic nie szkodzi, Wala, wyleczę cię. Pamiętasz, jak chorowałaś na tyfus? Wszyscy myśleli, że już koniec, a potem przyszedł kryzys i Wala poczęła powoli wracać do zdrowia. Zobaczysz, pomogę ci. Tu, naturalnie, trudno mi urwać trochę czasu, ale ukończymy budowę — pojedziemy do Moskwy, na naukę, tam będziemy razem chodzić wszędzie, zobaczysz nowych ludzi, centrum... życie kulturalne, teatry, odczyty... Będziemy się razem uczyć, czytać.
— Jesteś dużem dzieckiem, Wołodia, — miękko pogłaskała go po głowie. — Wybacz mi, że zajmuję cię głupstwami. I tak dosyć masz spraw na głowie. No, idź, zamierzałeś popracować dziś.
— Zdawało mi się, żeś chciała mi coś powiedzieć?
— Nie, żartowałam — będę spać.
Chłód letniego poranka wydał mu się gorzkim w smaku. Szedł i rozmyślał, jakim to sposobem i kiedy mogło się to wszystko zdarzyć. Wszystko zwaliło się na niego nieoczekiwanie: sprawa z ekskawatorami, historja z Krygierem, zamach na amerykan, niedobór w kotlinie, rozprzężenie w mechanizacji, rozprzężenie w parku samochodowym, reorganizacja aparatu partyjnego na bazie oddzielnych odcinków; zorganizować pracę partyjnych jaczejek na drugim i trzecim odcinku, zorganizować naukę polityczną, zorganizować pismo, aby wychodziło choć dwa razy w pięciodniówkę — długi szereg zadań, jedno pilniejsze od drugiego. W tym gąszczu spraw historja z Walentyną zwaliła się na niego, jak nowy nieprzewidziany ciężar.
Wszedł do partkomu, rzucił się ciężko na krzesło i oparł się o stół łokciami. Czuł, że nie potrafi dobrze pracować. Spojrzenie jego upadło na dużą żółtą kopertę, leżącą na widocznem miejscu. Na kopercie krzywemi arabskiemi literami widniał adres: „Do komitetu komunistycznej partji“. Synicyn przedarł kopertę, wewnątrz leżał duży arkusz papieru, wypisany ołówkiem. Niezgrabne arabskie litery biegły krzywemi rzędami z prawej strony ku lewej, pełznąc to wdół, to wdrapując się wgórę. U dołu arkusza widniały odciski palców. Przypominało to skomplikowane ćwiczenie z podręcznika daktyloskopji.
Opanował się i począł czytać, zbierając z wysiłkiem rozsypane litery i sklejając z nich słowa:

DO KOMITETU PARTJI KOMUNISTYCZNEJ.

Niżej podpisani dechkanie, biedacy i najemnicy oraz robotnicy, podają do wiadomości partji komunistycznej i władzy sowieckiej, jakoteż GPU, aby zwróciły uwagę, aresztowały i rozstrzelały wroga władzy sowieckiej i pomocnika bucharskiego emira, jak również basmaczów i kapitalistów Afganistanu, Urtabajewa Saida, rodem z Czubeku, który to Urtabajew, pracuje na budowie do tej pory w charakterze inżyniera...
Synicyn potarł czoło i przysunął papier bliżej.
...na co posiada się liczne dowody.
Kiedy trzy tygodnie temu uciekali do Afganistanu główny buchalter i naczelnik oddziału technicznego, to uciekli razem z nimi dwaj robotnicy afganie, którzy służyli im za przewodników. Afgańczyków tych przyjął na robotę Urtabajew, a oprócz tego, na dzień przed swą ucieczką do Afganistanu, zachodzili do Urtabajewa Saida i wychodzili od niego ze zwitkiem, co mogą potwierdzić robotnicy dechkanie Olim Assametdinow, Chodża Muminow, Dżokobdżon Abdurasułow i Abduła Imam-Berdy, którzy pracują na pierwszym odcinku i przechodząc ulicą widzieli wychodzących od Urtabajewa ze zwitkiem i bardzo się dziwili.
O zaszłem komunikujemy władzy sowieckiej, ponieważ w zeszłym roku, na trzy dni przed najazdem basmaczów, do Urtabajewa przychodzili również z Afganistanu dwaj dechkanie pod pretekstem, że chcą zorganizować w Afganistanie kołchoz, a w trzy dni później był z Afganistanu najazd basmaczów i dużo dechkan zostało wybitych. A na to są świadkowie Odine Takijew i Chalmurad Ikramow.
A także, kiedy basmaczowie koło kiszłaka Kijik z zasadzki napadli na oddział ochotniczy, któremu służył za przewodnika Isa Chodżyjarow, dechkanin, kołchoznik i kandydat partji, a którego to oddziału dowódcą był Urtabajew, to byli zabici milicjanci Ibrahim Rachimow, Chakim Mirkulanow, przedstawiciel rewolucyjnego komitetu wykonawczego Abdu Rachim Kurbanow, prokurator Han-Nazar Chudajkułow, dechkanin Radżeb Samandarow i inni, których się nie pamięta, a także rozstrzelani przez basmaczów z rozkazu Urtabajewa, dwaj rosyjscy technicy, a sam Urtabajew zwolniony został przez herszta Fajzę z honorami na basmaczowskim koniu. O czem zaświadczyć może kandydat partji Isa Chodżyjarow z kołchozu „Czerwony Październik“, który nie powiadomił o tem władzy sowieckiej wcześniej ze względu na swoją niepiśmienność. A że wszystko powiedziane jest rzeczywiście prawdą, to niniejszem potwierdzamy.
Następowały odciski kilkudziesięciu palców.

...Synicyna wstała późno, z bólem głowy. Podczas gdy się myła, suszyła włosy, wygładzała suknię, przeszło już południe. Spieszyć się nie było gdzie. Wolno poczęła się ubierać, długo przeglądając swą twarz, poszarzałą i zmęczoną bezsennością. Potem z irytacją odsunęła lustro i narzuciwszy chustkę, wybierała się do klubu.
Zapukano do mieszkania. Wszedł Komarenko.
— Wołodi niema. Jest w partkomie.
— Ja, właściwie, do pani, Walentyno Władimirowna.
— Czemu przypisać ten zaszczyt? — podsunęła gościowi żartobliwie taburet.
— Mam interes. Nie chciałem pani trudzić, wolałem sprawić sobie przyjemność i osobiście ją odwiedzić.
— Bardzo pan łaskaw. Chce pan herbaty z konfiturami?
— Tylko co piłem. Nie zmieści się więcej. Niech pani zachowa konfitury, następnym razem specjalnie przyjdę.
— Zawsze rada jestem pana widzieć. A więc, co za interes ma pan do mnie?
— Sprawa tego rodzaju: Krygier wczoraj rano, na kilka godzin przed samobójstwem, przesłał mi teczkę ze sprawą niejakiegoś Krystałowa, którego uważano przedtem jako zwykłego kryminalistę, a w trakcie śledztwa wyjaśniło się, że sprawa ma raczej charakter polityczny. A więc, wśród papierów Krystałowa znaleziona została zapiska. Pisana była na stronicy, wyrwanej z książki. Na odwrotnej stronie tej stronicy jest pani podpis. Chciałbym w tej sprawie otrzymać od pani pewne informacje.
— Krygier pisał mi w przeddzień samobójstwa i prosił, bym do niego zaszła. Niestety, nie byłam tego dnia w domu. Zachodząc do niego następnego dnia, spóźniłam już. Wątpię, bym mogła panu dać w tej sprawie jakieś rzeczowe informacje. Książki moje są w rękach różnych ludzi. Wszyscy moi znajomi biorą ustawicznie do czytania. Możliwe, że oni skolei, pożyczyli je swym znajomym. Mógł ktoś wydrzeć stronicę, na której napisane było moje nazwisko, a kto właściwie, — trudnoby mi było obecnie ustalić.
— Spróbujemy. Koło znajomych pani, którym daje pani czytać książki, nie jest wszak tak wielkie. Niech się pani postara przypomnieć, komu właściwie dawała pani tę książkę.
— Obawiam się, że mogę się pomylić.
— Nic strasznego. Niech pani wymieni szereg ludzi, którym daje pani zazwyczaj książki. Jakoś dobierzemy się.
— Komu dawałam tą książkę? Przedtem, nim dałam ją Krygierowi, była ona, pamiętam, u Urtabajewa. Trzymał ją Urtabajew, zdaje się, dosyć długo. Plątała się, napewno, u niego na stole i ktoś z odwiedzających łatwo mógł wyrwać z niej stronę.
— Tak. A komu jeszcze pani pożyczała, nie przypomni sobie pani?
— Nie, nie przypomnę sobie. Dawno to było.
— To znaczy, że Urtabajewowi pożyczała ją pani napewno? U Urtabajewa leżała ona długi czas?
— Tak.
— Dobrze. A może, poznaje pani charakter pisma, którym zapisana została kartka, aczkolwiek jest on wyraźnie zmieniony?
Komarenko wyciągnął z woreczka arkusz papieru. Na papierze napisane były zwykłym ołówkiem cztery wiersze:
Jesteś poprostu draniem. Daję ci tydzień czasu. Jeżeli w ciągu tygodnia nie zlikwidujesz wszystkich swych spraw i nie wyjedziesz, — powiem wszystko Synicynowi.
Synicyna przebiegła wzrokiem kartkę:
— Nie, nie znam tego pisma.
Komarenko schował arkusz papieru.
— No, cóż, dziękuję i za to. Przepraszam za niepokojenie. Wszystkiego dobrego!

Na dworze warczał i sapał samochód ciężarowy. W kotlinie wysadzali skałę. Wybuchy dochodziły przygłuszone, jakby rąbano gdzieś drzewo. Na pustym placu, między barakami, prażył upał. Podjechał samochód osobowy. Komarenko kazał szoferowi czekać i poszedł przez plac do partkomu.
— A! akurat w porę! — ucieszył się Synicyn.
Poprosił aby zostawiono ich samych i wyjąwszy z pudła duży arkusz, wymalowany odciskami palców, pokazał go Komarence.
— Ciekawe, co ty o tem powiesz?
Przetłumaczył zdanie za zdaniem całą deklarację.
— Ot, przetłumacz mi dosłownie na papierze całą tę sztukę. Sprawdzimy.
— Może dać i oryginał z odciskami palców?
— Palców nałożę ci ile zechcesz, jest ich podobno u każdego człowieka po dwadzieścia sztuk. Znasz tego Chodżyjarowa?
— Tak. Jest taki kandydat partji, pracuje w kotlinie. Kołchoznik, mało piśmienny, niczem szczególnie nie wyróżnił się.
— O tej historji z Fajzą opowiadał mi były miejscowy pełnomocnik Pechowicz. Wówczas pod Kijikiem wybito istotnie cały nasz oddział. Jeden Urtabajew uszedł żywcem. Wypuścił go sam Fajza. Urtabajew twierdzi, że namówił Fajzę, by poddał się z bronią. Zachodził do Pechowicza tego dnia. Mówił, że Fajza nie chce poddać się ochotnikom, lecz zgadza się poddać samemu pełnomocnikowi GPU. Wypadki takie często się u nas zdarzały. Obiecali na trzeci dzień złożyć broń, w wąwozie Dagana-Kijik. Na drugi dzień natknął się na nich nasz oddział Ostapowa i rozbił ich w proch. Spotkanie w wąwozie nie doszło do skutku. Żywcem uciekł Fajza z kilku dżygitami, lecz nasi zagnali ich daleko w góry. Później głowę Fajzy przyniósł w worku jeden z dżygitów pełnomocnikowi w Parcharze. Dżygit ten nazywa się Kuandyk Chodża-Gildy. Mieszka teraz w Muminabadzie. Prawdopodobnie brał on udział po stronie basmaczów w zasadzce pod Kijikiem i mógłby coś opowiedzieć. To dla twojej orjentacji.
— Ciekawe! Znaczy to, że deklaracja jednakże oparta jest na faktach rzeczywistych.
— Ot co: sprawę tę prowadź według swej kompetencji, jak każde oświadczenie, które nadchodzi do ciebie na tego czy innego członka partji. Palcom specjalnie nie ufaj. Nawalić ci mogą pół setki. Pomacaj swego Chodżyjarowa. To on niewątpliwie organizował podanie deklaracji. A ja, ze swej strony, zajmę się, sprawdzeniem świadków. Zawezwę Kuandyka i jeszcze kogoś.
— Zatem, sądzisz, że to wszystko możliwe?
— A kto go wie, takie tu rzeczy widziałem, że dałem sobie słowo niczemu się nie dziwić. Jak tam u ciebie z ekskawatorami? Zdecydowaliście coś ostatecznie?
— Co było do decydowania? Dwa ekskawatory, które doszły do drugiego odcinka, tam zostawiono. Narazie pracują. Pozostałe zatrzymaliśmy w stepie, pod ochroną. Po nadejściu traktorów, zdemontujemy na miejscu i przewieziemy w częściach. Na przystani przystąpiono już do rozmontowania. Urtabajew odsunięty od pracy. Morozow nalega, by go zwolnić z surową naganą. Istotnie, w całej tej sprawie sprawował się Urtabajew od początku do końca haniebnie: odmówił wykonania rozkazu Morozowa i wbrew rozkazowi, montował dalej.
— Kto wam dał znać o tej sprawie pierwszy?
— Murri.
— Twierdzi on, że ekskawatory po takim spacerze wyjdą z ruchu?
— Stanowczo. Zrzuca z siebie wszelką odpowiedzialność.
— Kto pracuje dragerami na tych dwu ekskawatorach, które zostawiliście na drugim odcinku?
— Metełkin i Rumin, brat naczelnika odcinka.
— Członkowie partji?
— Tak.
— Co mówią?
— Obaj po stronie Urtabajewa. Powiadają, że maszyny są w dobrym stanie. Bo co?
— Interesuję się tą sprawą. Jeżeli obydwa ekskawatory będą dobrze pracować, to będzie dowód, że eksperyment Urtabajewa nie był wcale absurdalnym. Czyż nie tak?
— Wszystko jedno, nawet gdyby te dwa doskonale pracowały, to Urtabajew nie miał prawa przeprowadzać na własną rękę eksperymentu z przeszło dwudziestoma ekskawatorami, wbrew kategorycznemu sprzeciwowi firmy Bewsirius i wbrew rozkazowi naczelnika budowy oraz naczelnego inżyniera. Za takie rzeczy komisja kontrolna nie pogłaska go po główce.
— Czy nie masz tu pod ręką jakiegoś podania, kartki, listu Urtabajewa, czegokolwiek, napisanego jego ręką? Treść obojętna.
— Mam. Masz tu jego list, a tu oto stare jego oświadczenie przeciwko Jereminowi.
Komarenko przebiegł oczyma deklarację, wyjął z woreczka kartkę, znalezioną u Krystałowa i położył ją obok.
— Spójrz, co za ciekawa kartka, którą znaleziono podczas rewizji w mieszkaniu Krystałowa. Napisana na stronicy, wyrwanej z książki, którą pożyczył u twej żony Urtabajew. Czy nie znajdujesz, że charakter pisma podobny jest do pisma deklaracji Urtabajewa?
Synicyn uważnie porównywał obydwie kartki.
— Psiakrew! Nie jestem rzeczoznawcą, lecz podług mnie, podobieństwo nadzwyczajne! W tej kartce pismo nieco zmienione, ale rysunek wszystkich zasadniczych liter — kropka w kropkę.
— Takie i ja mam wrażenie. Zresztą, kto go wie, łatwo można się w tych sprawach pomylić.
— Tak, lecz tu podobieństwo rzuca się w oczy nawet profanowi. Poczekaj! Ale jeśli kartkę tę pisał Urtabajew, to znaczy, że był związany z Krystałowym i ułatwił mu ucieczkę do Afganistanu! Znowu nici prowadzą do Afganistanu!
— Nie potrzebujesz teraz tych listów?
— Nie. Możesz wziąć.
— Hop! No, pracuj. Ja narazie jadę. Trzymaj mnie au courant. No, wszystkiego dobrego!


ROZDZIAŁ JEDENASTY.

Pogłoski o „sprawie Urtabajewa“ i o zamierzonem wykluczeniu go z partji, jak natrętne komary, brzęczały wieczorami po budowie. W dzień sądu partyjnego wszystkie trzy odcinki, jak uczniowie, powtarzający wyuczoną lekcję, deklinowali we wszystkich przypadkach nazwisko Urtabajewa.
W partkomie tego dnia praca szła ospale. Nawet ludzi przychodziło jakby mniej niż zwykle. Synicyn przeglądał szpalty swego artykułu dla miejscowej gazety o reorganizacji pracy partyjnej na bazie poszczególnych odcinków, kiedy do jego brezentowego gabinetu wszedł Nusreddinow.
— Chciałbym z tobą pomówić, towarzyszu Synicyn. Mam coś do powiedzenia w sprawie Urtabajewa.
— Gadaj, — podniósł się Synicyn.
Spiął szpilką angielską wycięcie w płótnie, oddzielającem jego gabinet od ogólnego pokoju partkomu. Oznaczało to, że drzwi zamknięte są na klucz, że sekretarz jest zajęty.
— Słyszałem, że dziś w biurze partkomu staje na porządku dziennym sprawa wyłączenia Urtabajewa z partji? Czy to prawda?
— Prawda.
— Obawiam się, towarzyszu Synicyn, że biuro robi błąd, wielki błąd. Dlatego właśnie przyszedłem cię uprzedzić. Nie wolno Urtabajewa wykluczać: nie jest on winien.
— Niewinny? Tem lepiej. Dawaj fakty. Naprawić błąd nigdy nie jest zapóźno.
— Faktów nie mam. Lecz wiem, że jest niewinny.
Synicyn stuknął w zdenerwowaniu o stół ołówkiem.
— To wszystko, coś chciał powiedzieć? Niewiele. Na podstawie twego osobistego poglądu, nie zmieni biuro partkomu swej decyzji. Do tego niezbędne są fakty.
— Wy także nie macie faktów!
— Nie mów głupstw Kerim. I najlepiej, nie mieszaj się w sprawy, których nie znasz. Mnie, napewno, ciężej jest skonstatować, że Urtabajew oszukał nasze zaufanie i nadzieje. Kiedy masz do czynienia z wyraźną zdradą, osobista przyjaźń nie ma tu nic do powiedzenia, towarzyszu Nusreddinow. To zapamiętaj. Sekretarz komitetu komsomolskiego winien o tem pamiętać. Uważałem cię za bardziej dojrzałego.
— Daremnie mnie obrażasz, towarzyszu Synicyn. Nie jestem dzieckiem. Zrobiłeś dla mnie bardzo wiele, ja to pamiętam, lecz rozmawiasz ze mną często jak z chłopczykiem. Niesłusznie tak rozmawiasz. Wyrosłem od tej pory. Znam już partyjny alfabet, tego mnie nie trzeba uczyć. Gdybym tu przyszedł bronić Urtabajewa dlatego, że jest moim przyjacielem, słusznie mógłbyś mi w twarz plunąć. Mówię, że nie macie faktów i wiem, dlaczego tak mówię. Jestem tutejszy, tutaj wyrosłem. Widziałem niejedno takie oświadczenie. U nas, jak tylko jakiś aktywista poczyna rosnąć, staje się niebezpiecznym, — bajowie, zamiast, żeby go zabijać, starają się jaknajszybciej spotwarzyć, organizują oświadczenia, nawalą stodwadzieścia palców, wysuną naprzód biedaków, którzy pod ich dudkę tańcują. Każdy z nich przysięgnie na Koran, żeś zarżnął twego ojca, zgwałcił matkę, zdeprawował jego córkę. I córkę przyprowadzą, i ta świadczyć będzie, że wszystko prawda. A później, gdy złapiesz tego, który ich nakręcał i przyprzesz do muru, w pas ci się wszyscy będą kłaniać i mówić: my ciemni ludzie, niepiśmienni, namówiono nas. Nie znasz ty naszego kraju jeszcze, towarzyszu Synicyn.
— Znam troszeczkę, drogi Kerim, i nie ty będziesz mnie uczył. Widziałem niejedno oświadczenie i wiem, jak ku nim podchodzić. Nim nie sprawdziłem, nie przyjmowałem żadnej decyzji. Chodżyjarow to nie bajowy duchowny. Chodżyjarow walczył z nimi. Chodżyjarow w walce z basmaczami był ranny i nikt nie mógł o nim powiedzieć złego słowa. To jedno, co opowiada on o bitwie pod Kijikiem, wystarczy, aby postawić Urtabajewa pod murem.
— Wystarczy jeden świadek?
— Czasem wystarczy i jeden. A jeśliś ciekawy — jest i drugi. Mówię ci to dlatego, abyś wyrzucił głupstwa z głowy. Żyje jeszcze jeden z dżygitów Fajzy, który przyniósł w zeszłym roku do GPU w Parcharze głowę swego kurbaszy. A więc dżygit ten, — nazywa się Kuandyk, — brał udział w zasadzce pod Kijikiem ze strony basmaczów. Niedawno badał go Komarenko. Kuandyk powiada, że Fajza zgóry im zakazał ruszać Urtabajewa. To raz. Mówi, że dwaj rosyjscy technicy nie byli w walce zabici, lecz wzięci do niewoli i rozstrzelani potem, kiedy Urtabajew gawędził z Fajzą. I Urtabajew stał i patrzał, jak ich rozstrzeliwują. Chodziło o to, by nie zostali z naszej strony świadkowie. To dwa. Kiedy Fajza zwolnił Urtabajewa, dając mu konia, o żadnej kapitulacji oddziału Fajzy na trzeci dzień, jak twierdzi Urtabajew, między basmaczami nie było już mowy. Przeciwnie, jak tylko odjechał Urtabajew, Fajza wezwał swych dżygitów i powiedział im, że będą za trzy dni w Kurgan-Tubie, gdzie wszystko będzie już przygotowane. Wszyscy dżygici zrozumieli, że ma to przygotować Urtabajew. Czy to mało?
— Od jakiego to czasu, towarzyszu Synicyn, dajesz wiarę basmaczom?
— Kuandyk nie jest tutejszym mieszkańcem, lecz muminabadzkim. Nikt nie mógł przewidzieć, że będą go badać. Chcesz więcej dowodów? Jest więcej. Kartka do Krystałowa. Historja z ekskawatorami. Jeszcze mało?
— Co do ekskawatorów Połozowa dowiadywała się u inżyniera Clarka. Clarke nie wie — porozumiewał się Urtabajew z Barkerem czy nie.
— Wie za to Murri. To całkowicie wystarcza. Urtabajew cały miesiąc kręcił nam głowy, posyłał wślad za Barkerem depesze i do Moskwy i do New Yorku, — żadnego zaprzeczenia nie otrzymaliśmy. Więc co, podług ciebie, wszyscy, — firma Bewsirius, i dechkanie, i basmaczowie, — zmówili się, aby zgubić Urtabajewa?
— Wiem, że sprawa jest skomplikowana, dlatego nie można jej tak szybko decydować. Usunąć z partji zawsze zdążysz. Trzeba również pomyśleć i o tem: Urtabajew u nas jest jedynym inżynierem tadżykiem, więcej Urtabajewych nie mamy. Nie wolno rzucać takimi ludźmi.
— Zawcześnie będziesz mnie uczył, Kerim. Wiedziałem o tem wszystkiem przed tobą. Daremnie mi tylko czas zajmujesz.
— Nie daremnie. Przypomnisz sobie moje słowa, towarzyszu Synicyn. Wielki błąd popełniasz. Aj, jaki błąd! Urtabajew niewinny.
— Znudziłeś mnie, powtarzasz jedno, jak papuga. Idź, udowodnij, zamiast gadać w próżnię, później będziemy rozmawiać.
— I dowiodę. Tylko zapóźno będzie odpowiadać za omyłkę, towarzyszu Synicyn.
— Nie troszcz się o mnie. Odpowiadałem za me czyny, jeszcze kiedyś ty na kolanach pełzał. I z memi sprawami dam sobie jakoś radę bez twej pomocy.
— Nie chciałem iść przeciwko tobie, towarzyszu Synicyn. Zmuszasz mnie sam.
— A ty, jeżeliś taki pewny swej słuszności, idź prosto do CK Tadżykistanu. Tylko mniej gadaj i nie próbuj nikogo zastraszyć. Jeżeli wszystkie twe dowody będą się ograniczać do samej tylko pustej gadaniny, szybko cię przywołamy do porządku. No, a teraz nie zajmuj mi czasu.
Był rozdrażniony, a dzisiaj trzeba było być bardzo spokojnym. Rozmowa z Nusreddinowym wykoleiła go nieoczekiwanie. Ten chłopaczek, którego on prowadził w ciągu pięciu lat, jak młodszego brata, ciesząc się z każdego jego powodzenia, — ośmielał się teraz występować przeciw niemu z jakiemiś tam głupstwami, dawać mu rady i wskazówki, wypowiadać mu wojnę. Synicyn pomyślał o niewdzięczności tych bronzowych malców i natychmiast siebie zganił. W rzeczy samej, wszystko, co uczynił dla tego chłopaka, było jego elementarnym, partyjnym obowiązkiem.
Włożywszy papier do teki, Synicyn wyszedł z partkomu. Musiał pomówić z Morozowym w kilku sprawach, wymagających natychmiastowej decyzji.
W jurcie, oprócz samego Morozowa, zastał Kirsza, Murriego i niskiego, starannie ubranego technika „napewno ze szlachty", służącego Murriemu za tłomacza. Technik siedział bez zajęcia i z zapałem dłubał sobie w zębach. Murri objaśniał coś po angielsku Kirszowi. Morozow, rozumiejący piąte przez dziesiąte, uważnie przysłuchiwał się rozmowie. Synicyn dosłyszał nazwisko Urtabajewa. Spojrzał pytająco na Morozowa.
Morozow wskazał mu taburet obok siebie i nachylił się do Kirsza:
— Przetłomaczy mi pan później? Nie wszystko tu rozumiem.
Kirsz kiwnął głową.
— Powinien pan zrozumieć, mister Kirsz — mówił po angielsku Murri, — że dla mnie osobiście jest to w wysokim stopniu nieprzyjemne. Tak czy owak, ja pierwszy zwróciłem uwagę waszą na eksperyment mister Urtabajewa. Powiadają, że Urtabajew powołuje się na zgodę Barkera. Nie chcę negować tej możliwości. Barker mógł, powiedzmy, zgodzić się na eksperyment z jednym — dwoma ekskawatorami. W ten sposób, kolega Urtabajew, możliwe, tylko niewiele przekroczył swe pełnomocnictwa...
— Nie rozumiem, dlaczego pan tak zawzięcie stara się wybielić Urtabajewa, — przerwał Kirsz.
— Widzi pan, wychodzi, że ja, mimowoli, zrobiłem świństwo memu tadżyckiemu koledze. Sprzeciwia się to elementarnym zasadom naszej etyki zawodowej. Kolega Urtabajew może to potraktować, jak denuncjację. Świadomość tego, jest dla mnie wysoce nieprzyjemną. Pan, jako inżynier, powinien to zrozumieć. Przyszedłem panów prosić o niewyprowadzanie wniosków z omyłki kolegi Urtabajewa. Przekonanie, że zwichnąłem karjerę miejscowemu koledze, będzie mi poważnie przeszkadzać w dalszej pracy.
— Myli się pan, przypuszczając, że kierownictwo usunęło z roboty towarzysza Urtabajewa za popełnioną przez niego omyłkę. Towarzysz Urtabajew usunięty został nie za to, że popełnił błąd, lecz za to, że odmówił naprawienia, za to, że nie podporządkował się rozporządzeniu naczelnika budowy. Sprawa z ekskawatorami, a tembardziej pan sam, niema z tem nic do czynienia. Co się tyczy zaś rozmów o sądzie nad Urtabajewem, to jest całkiem inna sprawa. Towarzysz Urtabajew, jako członek partji komunistycznej, odpowiada za szereg postępków, nie mających bezpośredniego stosunku z naszą budową. Zawodowe pańskie sumienie zupełnie jest czyste...

Około szóstej do pomieszczenia partkomu, gdzie miało się odbyć posiedzenie biura w sprawie Urtabajewa, poczęli pomału schodzić się członkowie biura. Przy drzwiach, na dworze zebrała się niewielka grupa bezpartyjnych.
Przy zjawieniu się na placu Urtabajewa, robotnicy poczęli szeptać, przeprowadzając go nieprzyjaznemi spojrzeniami.
Urtabajew pośpiesznie wszedł do partkomu. Wskazano mu miejsce cokolwiek z boku, obok stołu prezydjum. Pięć minut później przyszli Synicyn z Komarenką i pełnomocnikiem Komisji Kontrolnej.
Synicyn zagaił posiedzenie i zakomunikował, że na porządku dziennym stoi jedno zagadnienie: sprawa towarzysza Urtabajewa, członka partji z 1924 roku, oskarżonego o utrzymywanie kontaktu z basmaczami i ich prowodyrami w Afganistanie, o zabójstwo dwuch techników, o utrzymywanie kontaktu z kontrrewolucyjnemi elementami na budowie, o ułatwienie im ucieczki do Afganistanu i o świadome szkodnictwo.
Przeczytał po rosyjsku i po tadżycku deklarację, nadeszłą do partkomu od Chodżyjarowa i innych robotników, zakomunikował o kartce Urtabajewa do Krystałowa i opowiedział w streszczeniu historję z ekskawatorami. Zakończył swą informację uwagą, że biuro partkomu sprawdziło wiarogodność wspomnianych faktów. Zaproponował podzielić pytania na trzy grupy: pytania odnośnie wiarogodności wysuwanych przeciwko Urtabajewowi oskarżeń, pytania dla świadka Chodżyjarowa i pytania dla samego Urtabajewa.
Pytania pierwszej kategorji dotyczyły przeważnie osobistości świadka Chodżyjarowa i innych świadków, wiarogodności ekspertyzy charakteru pisma, sprawy z ekskawatorami — i wkrótce się wyczerpały.
Świadkowi Chodżyjarowowi zaproponowano podejść do stołu i stamtąd odpowiadać. Podniósł się szczupły dechkanin, w zasmarowanym chałacie, przepasanym chustą. Dechkanin nie miał lewego oka. Mówił tylko po tadżycku.
Poproszono go, by szczegółowo opowiedział o klęsce oddziału Urtabajewa w zasadzce pod Kijikiem. Pogładził się ręką po wąsach i brodzie i zaczął swe opowiadanie:
— Kiedyśmy podjechali do kiszłaka Kijik, odrazu walnęło na nas, jakby ze dwadzieścia karabinów, i koń mój zaraz upadł, rwąc ziemię tylnemi kopytami. A byłem wówczas przewodnikiem bez broni. Razumisz? I myślę: ostanę się na drodze, zarąbią mnie nachybniaka, i broni żadnej ni mam. A niedaleko, zupełnie obok, był niewielki duwał, a w duwale szczelina, dokąd można było wleźć. A kiej zobaczył ja, że wiele koni i człowieków lezą se na ziemi, a wiele koni skacze nazad po drodze bez jeźdzców, przeskoczył ja duwał i zalazł przy szczelinie na trawie. Z drogi mnie nie było widać, a ja całą drogę widział. I zobaczył ja, jako z kiszłaka basmacze wyskoczyli na czarnych koniach i najechali na oddział, a z oddziału mało kto się już ostał. I jak naskoczyli basmacze na Urtabajewa to podniósł on se rękę i w ręku cosik tsymał, a co tsymał, nie mógł ja obejrzeć, tylko nie rusyli go basmacze i poskakali dalej. A koń u Urtabajewa był ranny w nogę, zlazł z konia i poszedł prostu do kiszłaka, i cały czas pokazywał cosik w podniesionej ręce. I podjechał do niego sam Fajza i z konia ścisnął mu rękę obyma rękami. Stali na bzegu drogi i o czemś rozmawiali se ze sobom, a o czem — nie mógł jo słyszeć, A potem podjechali inne basmacze i przygnali dwuch ruskich, pieszych i bez broni, a byli oba w naszym oddziele. Przyprowadzili ich basmacze do Fajzy i Urtabajew powiedział cosik Fajzie. Fajza machnął ręką i ruskich odwiedli kroków na tsydzieści i cztyry dżygitów strzelili im w łeb. I Urtabajew stał i patrzał, i Fajza patrzał, i ja widział, że Urtabajew patrzy i se śmieje i mówi cosik Fajzie. Schował ja głowę i pomyślał: aj-aj-aj!
A potem posli wszyscy w kiszłak, a zabici ostali się na drodze. I zobaczył ja wtedy, że noga u mnie przestrzelona, zawiązał nogę mocno chustką, i jak tylko ściemniało, cichutko przekradł się wąwozem do kiszłaka Dagana, aby powiadomić nasz oddział. A u kiszłaka Dagana zasiedli basmacze, i złapali mnie basmacze i pytają: co to nogę masz postrzeloną? Ja opowiedział im, że szedł po drodze w swój kołchoz, wyskoczyli askery i basmacze, i zaczena się strzelanina, i mnie w nogę wlazło. Do dom wrócić nie mogę, askery stojom po drodze i mogą pomyśleć, że ja ranny basmacz. A oni mnie nie powierzyli i potaszczyli mnie ze sobom i dali mnie konia, i dwa dni ciągnieli mnie po górach. Na trzeci dzień ja uciekł i popadł w kiszłak Koktasz, poszedł do riku i prosił mnie przewiązać nogę. A z riku szła tedy maszyna do Istalinabodu i rais posadził mnie do maszyny i kozoł odwieźć do Istalinabodu do szpitala. I w szpitalu przeleżał jo dwa miesionce.
A kiedy mnie wypisali ze szpitala, spotkał jo na ulicy w Istalinobodzie Urtabajewa i bardzo se dziwowałem. I Urtabajew mnie poznał i podszedł do mnie i powiedział: Dzieńdobry, Isa! Toś ty nas wtedy zaprowadził w zasadzkę pod Kijikiem. Każę ciebie zaraz resztować! Bardzo się ja zlękł i pomyślał: jak ja dowiodę, że nie zaprowadził pod Kijikiem oddział w zasadzkę, a on? On tu w wielgich honorach i człowiek uciony, a ja prosty dechkanin i nauki mnie nie uczyli, — komu uwierzą, mnie czy jemu? I zacząnem go prosić nie resztowywać mnie, a odpuścić do dom. Powiedział ja jemu, że mnie wtedy raniło pod Kijikiem w nogę i ja uciekł z postrzeloną nogą i nic nie widział, — zabili kogo czy nie. A on pomyślał i powiedział: „Dobre, nie każę cię resztować. Idź do dom i pomiętaj, że pod kiszłakiem Kijik namówił ja Fajzę poddać się GPU.“
Pojechał do swego kołchozu, a potem somsiady gadali, że na budowie potrzebni som robotnicy kopać ziemię, ja poszedł i zgodził się. Zobaczył tam znowu Urtabajewa, i wszyscy powiadali, że on tu główny. A potem stali mówić, że na Urtabajewa rozsierdził się sam główny naczelnik i że go będą sądzić. I sekretarz naszej jaczejki mówił nam, że trzeba wyjawić pomocników basmaczów, dlatego, że basmacze mogą przyjść z Afganistanu znowu i podeptać zasiewy. I robotnicy poczęli mówić, że widzieli, jak do Urtabajewa chodzili afgany. Wtedy ja powiedział, że trzeba ontym napisać, dlatego, że Urtabajewa będą sądzić, i trzeba, żeby go sądzili odrazu za wszystko. I wszystko, co ja powiedział, jest rzeczywista prawda...
Opowiadanie Chodżyjarowa wywarło na wszystkich głębokie wrażenie. Pytań było niewiele. Dotyczyły one przeważnie jego dwudniowego pobytu u basmaczów.
Przyszła kolej pytań dla Urtabajewa.
Po pierwszem pytaniu Urtabajew wstał i poprosił by mu pozwolono odpowiedzieć odrazu na wszystkie punkty oskarżenia. Otworzył tekę, wyjął z niej jakieś notatki; długo nie mógł zatrzasnąć zamka: było widać, jak mu drżały ręce.
— Towarzysze, postaram się krótko i z możliwą dokładnością zrekonstruować te zdarzenia, na które powołują się oskarżający mnie ludzie, świadomie przekręcający fakty, które w rzeczywistości zaszły... Pierwsze ogniwo tego oskarżenia odnosi się do zeszłego roku, do okresu, bezpośrednio poprzedzającego najazd basmaczów z Afganistanu. Świadkowie, biorący udział w redagowaniu deklaracji, twierdzą, jakoby trzy dni przed napadem przychodziło do mnie dwuch dechkan, rzekomo pod pretekstem, że chcą zorganizować w Afganistanie kołchoz, a w rzeczywistości, — aby zawiadomić mnie o szykującym się napadzie. Istotnie przyszli do mnie z Afganistanu dwaj dechkanie, którzy w ciągu dwuch — trzech miesięcy pracowali tu na budowie, i następnie, nagle spowrotem odeszli do swej ojczyzny. Przynieśli mi piśmienne oświadczenie od dechkan kiszłaka Kałbat, Imam-Saibskiego chakimstwa, zaopatrzone w odciski kilkudziesięciu palców.
Wyciągnął przybrudzony papier i położył go na stół.
— W tem oświadczeniu proszą mnie, aby posłać im instruktora, któryby ich nauczył, jak organizować kołchoz. Sądzę, nic strasznego w tem niema. Przy otwartej granicy z Afganistanu wieści o naszym kołchoznym systemie rozchodziły się i rozchodzą się nadal dość daleko. Afgańscy dechkanie, — zwłaszcza ci, którzy przebywali u nas na robotach, — widzą wyższość naszej kołchoznej gospodarki nad indywidualną i radzi są dostać ten „sekret“. Zapytajcie się, towarzysze, ile takich piechurów przychodzi z Afganistanu do sekretarza baumanabadzkiego rajkomu i prosi o instruktorów, traktory, ziarna dla organizowania kołchozu po tamtej stronie Piandża. Zupełnie naturalne, że dechkanie, pracujący poprzednio tutaj, zwracali się akurat do mnie, — jestem jedynym tadżyckim inżynierem członkiem partji, według ich pojęcia wysoka władza, mówiąc w ich języku. Byłoby dziwne, gdyby zwrócili się nie do mnie, lecz do kogoś innego. Kosztowało mnie dużo wysiłków, by ich przekonać, że nie możemy posłać instruktorów. Dałem im pouczającą broszurę o kołchozach w języku tadżyckim i poradziłem zwrócić się do baumanbadzkiego riku, który, jestem przekonany, pomógł im nasionami. Czy zwracali się do Baumanbadu, mniemam, nietrudno byłoby sprawdzić.
— Sam pan wszak twierdzi, że wielu ich zwraca się do Baumanbadu. Jak więc pan sprawdzi, że zwracali się tam akurat ci sami?
— Tak, rzeczywiście, to zupełnie słuszna uwaga. Dokładnie to sprawdzić będzie prawie niemożliwe.
Morozowowi, nie spuszczającemu z oskarżonego oczu, wydało się, że po twarzy Urtabajewa przemknął uśmiech.
— To, co dotyczy zeszłorocznych gości z Afganistanu, — ciągnął dalej Urtabajew. — Proszę was, towarzysze, zwrócić uwagę na tendencyjne przesunięcie czasu tej wizyty. Dechkanie byli u mnie nie na trzy dni przed napadem, lecz na miesiąc, a może i więcej.
— A czem może pan to udowodnić?
Urtabajew podniósł na pytającego wzrok i zetknął się z wpatrzonemi w niego oczyma Morozowa. Morozow zauważył dwie złe, drwiące iskierki.
— Czy jest na tej afgańskiej deklaracji data — zapytał Komarenko.
— Nie, niestety, dechkanie nie mają zwyczaju datowania swych oświadczeń.
— Znaczy się i tego nie można sprawdzić?
— "Kpi, drań" — ugryzł się w wargi Morozow.
Urtabajew wytarł rękawem pot z czoła, i oczy jego znowu ślizgnęły się w stronę Morozowa. I naraz po chytrym blasku tych oczu Morozow zrozumiał, że Urtabajew wcale się nie denerwuje, jest całkiem spokojny i pewny siebie, i to wycieranie czoła rękawem i drżenie rąk, nerwowo wertujących notatki — wszystko to najczystsza komedja, zgóry przerobiona i przemyślona.
— Niech pan mówi dalej.
— Dalej: opowiadanie o wizycie dwuch afgan, którzy uciekli razem z Krystałowym i Syrojeżkinym po odwiedzeniu mnie, rzekomo, w przeddzień ich ucieczki, — naturalnie, jest wymyślone od początku do końca. Nie chcę rzucać podejrzeń na świadków. Nierzadkie były wypadki, kiedy robotnicy afgańscy zwracali się do mnie z całym szeregiem zapytań, nie będąc w stanie dogadać się w swym języku ani z prorabem, ani z naczelnikiem budowy. Zdarzały się wypadki, że przychodzili do mnie do mieszkania. Nie mogę dokładnie sobie przypomnieć, czy akurat tego dnia wchodził do mnie ktokolwiek. Możliwe, że i wchodził.
— Możliwe, że także i ci dwaj afganie?
— Możliwe, że i ci dwaj dechkanie, o ile nie odróżniali się oni od innych i nie mogłem zgóry wiedzieć, że zamierzają uciekać.
Znowuż oczy Urtabajewa zatrzymały się na Morozowowie.
„Drwi, sukinsyn, wyraźnie drwi" — pomyślał Morozow. Gra Urtabajewa wywoływała w nim głębokie oburzenie.
— Dlaczego więc mówi pan, że cała historja jest wymyślona? Wychodzi, że nie jest wymyślona, — rzucił szorstko, czując, jak mu krew uderza do twarzy.
— Wymysłem jest, że przyjmowałem jakichś tam dwuch afgan, wiedząc zgóry o ich zamierzonej ucieczce.
— Znaczy się, nie wiedział pan, że zamierzają oni uciekać?
— Nie, nie wiedziałem.
— A kartka do Krystałowa — zapytał, szperając w papierach, pełnomocnik KK.
— Krystałowa wogóle znałem nader powierzchownie, wyłącznie z jego pracy w oddziale technicznym. O tem, że w oddziale technicznym są nieporządki, wiedziałem, jakie natomiast i kto taki jest Krystałow, nigdy mi nawet do głowy nie mogło przyjść. I żadnych kartek do Krystałowa nie pisałem.
— To znaczy, kartka ta nie była przez pana pisana — zainteresował się Komarenko.
— Nie, nie przeze mnie. Dalej: sprawa z zasadzką pod Kijikiem. Należy zacząć z tego, że Chodżyjarowa widzę po raz pierwszy, Chociaż nie, nie byłoby to ścisłem. Twarz jego skądyś znam. Widziałem go gdzieś. Ot, siedziałem podczas jego opowiadania, patrzałem na niego i usiłowałem sobie przypomnieć: gdzie go widziałem?
— A pod Kijikiem, pod Kijikiem? Niech pan sobie dobrze przypomni.
— Nie, pod Kijikiem Chodżyjarowa nie było. I jako przewodnik nigdy w naszym oddziale nie służył.
— A twarz mimo to znajoma?
— A twarz znajoma.
— I ja tak też myślę!
Na sali rozległy się śmiechy.
— Niepotrzebnie, towarzysze, usiłujecie słowa me obrócić w żart. Nie do żartów mi.
— Ja myślę!
— Więc tak: całe opowiadanie Chodżyjarowa jest zmyślone. Chodżyjarowa nie było w naszym oddziale pod Kijikiem, nigdzie. Niestety, i tego prostego faktu nie można ustalić, ponieważ z całego oddziału zostałem tylko ja jeden.
— To właśnie jest dziwne!
— Pozwolicie mi, towarzysze, że wam opowiem, jak to było pod Kijikiem.
— Proszę.
— Oddział nasz z dwunastu ludzi wpadł w zasadzkę i, o ile mogę teraz sobie przypomnieć, wybity był, nim basmaczowie wyskoczyli ze swej zasadzki. Jeden z pierwszych wystrzałów zabił pode mną konia, który padając, przygniótł mi nogę...
— Zabili czy ranili?
— Nie ranili, lecz zabili. Upadłszy z konia, znalazłem się pod nim i niemogłem ściśle ustalić, czy wybito cały oddział z zasadzki czy też ktoś został przy życiu i dobito go szablą. W każdym razie, kiedy wyciągnięto mnie zpod konia, byłem jedynym żywym człowiekiem z całego odziału.
— A dwaj rosyjscy technicy?
— Byli zabici razem ze wszystkimi.
— Nie zaś później rozstrzelani?
— Powtarzam, byłem jedynym żywym człowiekiem z całego odziału, i dlatego, widocznie, nie dobito mnie, lecz wzięli żywcem i poprowadzili do kurbaszy, w przypuszczeniu, że otrzymają ode mnie informacje o liczebności i dyslokacji naszych wojsk. Fajza sam począł mnie badać. Wymieniałem naumyślnie przesadzone cyfry przybyłych z Taszkientu formacyj Czerwonej armji, mówiłem o kapitulacji Kur-Artyka i innych kurbaszy, dowodziłem, że sprawa Ibrahima jest przegrana, i radziłem poddać się, — władza sowiecka poddających się z bronią zwalnia bezkarnie do domów. Wiedział o tem od innych karbaszy i powiedział mi, że ostatecznie gotów byłby się poddać: znudziło mu się walczyć, i on widzi, że Ibrahim wciągnął ich w beznadziejną awanturę, obiecawszy poparcie ludności, przed którą sam obecnie musi się ratować. Zaznaczył mi, że nie kapitulował dotąd, ponieważ nie ufa ochotnikom. Śród miejscowej ludności ma starych zażartych, wrogów, którzy, wziąwszy go w swe ręce, nie omieszkają załatwić z nim swych rachunków. Oświadczył, że gotów jest poddać się tylko pełnomocnikowi GPU. Obiecałem to załatwić. Porozumieliśmy się: na trzeci dzień Fajza będzie czekać ze swymi dżygitami w wąwozie Dagana — Kijik i, jeśli przyjdzie po niego oddział GPU, złoży oręż. Po porozumieniu się z nim, dał mi świeżego konia i zwolnił mnie, a ja wróciłem do Turgan-Tube i zakomunikowałem wszystko ówczesnemu pełnomocnikowi OGPU towarzyszowi Pechowiczowi. Trzeciego dnia wyjechaliśmy do wąwozu Dagen-Kijik, lecz w wąwozie nikogo nie zostaliśmy.
— A więc, Fajza nie poddał się?
Dajcie mi skończyć, udało mi się wyjaśnić, na oddział Fajzy napadł przypadkowo poprzedniego dnia inny nasz oddział i prawie zupełnie go zmiótł.
— Gdzież więc tedy dowody, że Fajza wogóle zamierzał się poddać i że co do tego z panem właśnie porozumiewał się?
— Tak, innego dowodu, poza mojem zeznaniem, niema.
— Słaby dowód... A z Chodżyjarowym w Stalinabadzie nie spotykał się pan, ani nie rozmawiał?
— Nie, nie spotykałem się i nie rozmawiałem. Powiedziałem wszak uprzednio, że nie znam Chodżyjarowa.
— A w Stalinabadzie w tym czasokresie, o którym mówi Chodżyjarow, był pan?
— Jeśli mowa o okresie dwu miesięcy po likwidacji basmaczostwa, to w tym czasie w Stalinabadzie byłem.
— Ach, był pan w tym czasie w Stalinabadzie?
— Tak, w tym czasie byłem... Mówić dalej?
— Tak, niech pan mówi o ekskawatorach.
— Na pomysł, że ekskawatory puścić można własnym pędem z przystani, pchnęła mnie beznadziejna sytuacja z transportem, który zakorkował całą naszą budowę. Doprowadzić ekskawatory bez pomocy traktorów na główny odcinek — to oznaczało rozwinięcie w ciągu kilku tygodni robót na całą skalę, to oznaczało posunąć budowę naprzód o całe miesiące. Naturalnie, nie zdecydowałbym się sam na ten eksperyment bez zgody przedstawiciela firmy Bewsirius. Zwróciłem się do tego przedstawiciela, inżyniera Barkera, i wyłożyłem mu swój projekt. Barker oświadczył, że ekskawatory ich firmy, prawda, nigdy takich przemarszów nie robiły, — ich maksymalny jednorazowy kurs nie przewyższał siedmiu — dziesięciu kilometrów, — ale że teoretycznie nie jest to niemożliwem, i dla jego firmy byłoby nawet interesujące przeprowadzić takie doświadczenie. Twierdził, że w najgorszym wypadku, trzeba będzie ekskawatory po takim przemarszu na tydzień dać do remontu. W porównaniu z temi terminami, które mógł nam zabezpieczyć przewóz traktorami, były to błahostki. Czetwiertiakow podówczas odchodzi i nie zajmował się sprawami. Nowego kierownictwa nie było. Uzgadniać nie było z kim. Pojechałem na przystań, począłem montować ekskawatory i puszczać je na płaskowzgórze. Gdy wyszła już część ekskawatorów, a połowa była już prawie zmontowana, otrzymałem nieoczekiwaną kartkę od towarzysza Morozowa z kategorycznem żądaniem zaprzestania montowania. W pierwszej chwili zdetonowałem się, pomyślałem, że, być może, nowe kierownictwo nie zdołało jeszcze wyjaśnić tej sprawy z inżynierem Barkerem i zlękło się, że czynię to na moje ryzyko. Nie mogłem zatrzymać będące już na półdrodze odeszłe ekskawatory. Postanowiłem dokończyć montowania tych dwuch, które już były do połowy zmontowane, i wtedy dopiero pojechać dla porozumienia się z kierownictwem. Byłem przekonany, że rozkaz ten — zwykłe nieporozumienie, i dowiedziawszy się, że działam za zgodą firmy Bewsirius, towarzysz Morozow nie będzie nastawać na jego wypełnienie. Wówczas, w ostatnią chwilę, przyjechał nieoczekiwanie towarzysz Morozow, zawiesił mnie w czynnościach i wydał rozkaz zdemontowania ekskawatorów.
— A więc, obstaje pan przy tem, że działał pan za zgodą inżyniera Barkera? — Morozow podniósł się nawet ze swego miejsca.
— Tak, za całkowitą zgodą.
— Udowodnić tego, naturalnie, znowuż nie można, albowiem inżynier Barker wyjechał do Ameryki.
— Można to dowieść, tylko, ma się rozumieć, nie w danej chwili.
— Jakżeż to tak? Panu, inżynier Barker mówił jedno, a inżynierowi Murriemu drugie?
— Sam tego nie rozumiem. Być może, inżynier Barker zląkł się w ostatniej chwili odpowiedzialności przed firmą i cofnął się.
— Czekaj pan, czekaj pan! Wszak jeżeli pan wogóle rozmawiał o tem z inżynierem Barkerem, to powinien być zwykły świadek tej rozmowy — tłomacz.
Nastało chwilowe milczenie. Morozow zmrużył oczy. Uderzenie było trafne. Urtabajew zaczerwienił się, głos jego po raz pierwszy zabrzmiał niepewnie i z pewnem zakłopotaniem:
— Uczę się sam po angielsku i rozmawiam trochę. I gawędziłem o tem z Barkerem bez tłumacza.
— A w innych wypadkach, mimo to, rozmawiając z amerykanami, jak mi dokładnie wiadomo, korzystał pan z tłomacza.
— Tak, bardzo często, jeżeli pytanie było trudne i brakowało mi słów, — uciekałem się do pomocy tłomacza.
— Tylko w tej sprawie, nie zbrakło panu akurat słów i obeszedł się pan bez tłomacza, który mógłby obecnie zaświadczyć.
— Tak, tłomacza przy tej rozmowie nie było.
— Pan, zdaje się, bierze nas za dzieci, Urtabajew!...
— To wszystko, co pan może powiedzieć na swą obronę? — zapytał ponuro pełnomocnik Kontrolnej Komisji.
— Tak, to wszystko...
Urtabajew wytarł rękawem pot. Tym razem Morozow nie powątpiewał w szczerości tego gestu. „Przyparli do muru, nie wykręcisz się“.
— Rozumiem, towarzysze, że wszystkie fakty, umiejętnie przetasowane przez mych wrogów, mówią przeciwko mnie, i dzięki bezmyślnemu zbiegowi okoliczności, pozbawiony jestem możności przeciwstawienia im chociaż jeden tak nazywany rzeczowy dowód, któryby na moją korzyść przemawiał. Rozumiem, że nie możecie mi wierzyć na słowo, jeśli wam powiem: jestem niewinny...
Głos Urtabajewa załamał się, i nagle, jakby w obawie, że słowa jego nazbyt ciche, nie dojdą do zebrania, krzyknął na całą salę:
— Towarzysze, jestem niewinny!
Nastąpiło pewne zamieszanie. W pokoju zrobiło się cicho.
„Ale aktor! W teatrze występować, a nie w biurze partkoma“ — gniewnie pomyślał Morozow.
Urtabajew wytarł rękawem czoło i zakończył suchym bezbarwnym głosem:
— Nie będę powoływał się na te nieznaczące zasługi, które mam w partji. Partja dała mi wszystko, ja dałem jej tyko to, co obowiązany jest oddać każdy jej członek. Partja posłała mnie na naukę. Partja zrobiła ze mnie człowieka. Wszystko, co jest we mnie potrzebnego i dobrego, zawdzięczam partji. Partja ma prawo odebrać ode mnie wszystko, co mi dała. Wyrzucić mnie z partji — to znaczy odebrać mi życie. Partja dała mi życie, partja jest w prawie je wziąć.
Zgniótł w ręku papier, — widocznie konspekt końcowej mowy, której nie wygłosił, — i wsunął go do teki.
Minutę trwało milczenie.
— No, to wszystko liryka, nie zmieniająca postaci rzeczy, — powiedział Morozow. — Wszystko jest jasne, i późną skruchą nic tu nie pomożesz.
— Tak, sprawa jasna.
— No więc, towarzysze, czy są jeszcze jakieś pytania czy też będziemy odrazu głosować?
— Sprawa jasna!
— Głosować.
— Kto, towarzysze, za usunięciem Urtabajewa z partji?
Podniosło się jedenaście rąk.
— Kto przeciwko?... Nikogo. Kto się wstrzymał?
Wstrzymał się Komarenko i mechanik Metełkin.
— Oznajmiam, że posiedzenie jest zamknięte.
Urtabajew wstał, chwilę szperał po kieszeniach, jak człowiek, który zgubił portmonetkę, wyjął z kieszeni bilet partyjny i położył go na stole. Następnie szybko, nie oglądając się, poszedł ku drzwiom.

Synicyn wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Czuł się tego wieczoru, jak chirurg po ciężkiej operacji, przeprowadzonej dobrze i bez omyłki, według wszelkich prawideł sztuki medycznej, podczas której jednak pacjent umarł na stole operacyjnym. Postanowił tego dnia więcej nie pracować i wracając do domu, pomyślał, że trzeba będzie poświęcić ten wieczór Walentynie. Od czasu ich porannego spotkania po samobójstwie Krygiera, Synicyn odkładał tę rozmowę na jutro, jutro znowuż posiedzenie nadzwyczajne, — i tak przeszły dni, potem tygodnie.
Szedł, układając w głowie plan tej przykrej pogawędki, nie wiedząc z czego właściwie zacząć. Tutaj potrzebna była już nie interwencja operacyjna, lecz delikatna sugestja. Od chorego, beznadziejnie dotkniętego gangreną, szedł do psychicznie chorego.
Nie zastawszy Walentyny w domu, zmartwił się szczerze, — wątpliwe, żeby się tak prędko znalazł znowu wolny wieczór, — i w nadziei, że wkrótce przyjdzie, począł na nią czekać. Wieczór ten powinien był stać się zwrotnym w chorobie Walentyny. Synicyn zbierał w myślach nieodparte argumenty, mogące przekonać każdego najbardziej zagorzałego oportunistę, próbował przeciwstawiać się im możliwemi sprzeciwami.
Kiedy już argumenty były zważone i poszeregowane, wydało się Synicynowi, że to wszystko nie to, potrzebne. To wszystko mogła Walentyna z równem powodzeniem zaczerpnąć z gazet. Tu potrzebne było coś innego.
Walentyna nie przychodziła. Przeszła godzina, potem druga. Synicyn krzątał się po pokoju, zachodził do swego „robotniczego gabinetu“, wydzielonego w oddzielną rezydencję zapomocą powietrznej przegródki z fornier. Minęła jeszcze godzina. Wreszcie drzwi wiodące na dwór, skrzypnęły.
Synicyn podniósł się na spotkanie. Do pokoju wszedł Komarenko.
— Ach, to ty... — z rozczarowaniem przeciągnął Synicyn.
— Przechodziłem obok, postanowiłem zajrzeć. Jest co nowego?
— Kolej na ciebie. Trzeba będzie aresztować Urtabajewa.
— Ja aresztuję poza kolejką i tym razem nie skorzystam z kolejki.
— U ciebie zawsze żarty. Ale bez żartów, nie można wszak, po tym, jak wszystko jest ustalone, zostawić go na wolności.
— A dlaczego nie?
— Wygłupiasz się czy naprawdę?
— Naturalnie, poważnie.
— Więc co, nie uważasz za dostatecznie ważkie tych wszystkich faktów, które zostały ustalone w czasie śledztwa nietylko przeze mnie, lecz i przez ciebie samego?
— Aby usunąć Urtabajewa z partji, całkowicie wystarczy wyjawionych faktów, aby go aresztować, trzeba jeszcze coś wyjaśnić.
— Kontakt z Afganistanem, zmowa z Krystałowym — to dla ciebie niewystarczające fakty?
— Kontakt z Afganistanem nie jest jeszcze całkowicie ustalony. Kuandyk może kłamać. Jedyny świadek — to twój Chodżyjarow. A co do Krystałowa, uprzedzenie o tem, że autor kartki opowie o wszystkiem Synicynowi, nie świadczy jeszcze o daleko posuniętej zmowie. Przytem jeszcze, bez przeprowadzenia ekspertyzy charakteru pisma nie można twierdzić z całą stanowczością, że kartka należy bezspornie do Urtabajewa.
— A więc, podług ciebie, usunęliśmy go niesłusznie?
— Do tego aby usunąć go z partji, wystarczy jedne zeznanie Chodżyjarowa.
— Trzasnęły drzwi. Synicyn się podniósł.
Do pokoju weszła Połozowa.
— Nie przeszkodziłam wam?
— Nic nie szkodzi. A co tam u pani, znowu nowiny? Zdarzyło się coś z amerykanami?
— Nowa falanga? — zainteresował się Komarenko.
— Nie. Nic specjalnego się nie zdarzyło. Dzisiaj wieczór inżynier Clarke podzielił się po raz pierwszy swemi podejrzeniami. Nie wnikając w to, w jakiej mierze są one uzasadnione, uważałam za swój obowiązek podać je panu do wiadomości. Tembardziej, że on sam mówił mi o tem niewątpliwie w tym celu.
— No, no, niech pani mówi. To ciekawe, — ożywił się Komarenko.
— Pamięta pan, kiedy poczęto podrzucać amerykanom kartki z groźbami, wszyscy pytali, w jaki sposób kartki te trafiają do ich pokojów. Oni także łamali sobie głowy i Clarke doszedł do wniosku, że może ktoś z odwiedzających ich ludzi niepostrzeżenie zostawia te listy.
— Zadziwiające! To najprostsze i najbardziej rzeczowe przypuszczenie, — wtrącił Komarenko.
— No więc, począł sobie przypominać, kto właściwie odwiedzał ich tego dnia. I przyszedł do przekonania, że obydwa razy zachodził do nich Urtabajew.
— Co? Znowu Urtabajew?! — Synicyn odsunął taburet i począł chodzić po pokoju.
— Pamięta pan, towarzyszu Synicyn, rozmowę w stołowni, kiedy Clarke i Murri pierwszy raz pokazali panu otrzymane kartki? Pamięta pan, powiedział pan wtedy, że tadżyk nie narysowałby czaszki, że to europejska symbolika?
— Pamiętam.
— Clarke zauważył, jak Urtabajew obecny przy tej rozmowie, jakgdyby bardzo zażarcie podtrzymywał pana hypotezę, że tadżyk w żadnym wypadku nie mógłby być autorem tych kartek.
— No, a dalej?
— Dalej historja z falangami pokazała nieodparcie, że organizatorem zamachu, a tem samem i autorem kartek, jest właśnie tadżyk. Europejczyk nie mógłby zastosować takiej broni, jak falangi. Clarke zaznacza przytem, że w momencie zamachu samego Urtabajewa nie było, jakgdyby chciał, jak mówi Clarke, zgóry stworzyć sobie alibi. Jako dziwny zbieg okoliczności Clarke zauważa i to, że od chwili, jak u Urtabajewa powstały osobiste nieprzyjemności, — kartki z groźbami i zamachy ustały. Oto — wszystko. Inżynier Clarke przez długi czas nie decydował się zakomunikować nikomu o swych podejrzeniach, wiedząc, że Urtabajew jest komunistą. Postanowił uczynić to dopiero teraz, dowiedziawszy się o usunięciu Urtabajewa z partji. Oddaję dosłownie to, co mi powiedział Clarke. Ja, osobiście, rzecz prosta, nie wierzę, aby to wszystko było możliwe.
— Dziękuję, towarzyszko Połozowa. Słusznie pani postąpiła, tembardziej, że pani, o ile mi wiadomo, razem z Nusreddinowem, jest wielkim przyjacielem Urtabajewa i przekonaną o jego niewinności.
— Spełniam swój obowiązek. Nie przeszkadza mi to pozostawać przy mym poglądzie: uważam dalej, że w sprawie Urtabajewa zaszła jakaś tragiczna omyłka, której nie potrafię wyjaśnić, lecz która, mam nadzieję, wyjaśni się.
— Pani pogląd osobisty, niestety, nie wnosi nic nowego. Co dotyczy towarzysza Nusreddinowa, to postąpiłby słuszniej, gdyby nie krytykował decyzyj komitetu partyjnego i nie wciągał do tej sprawy komsomolców.
— Towarzysz Nusreddinow i ja nie reprezentujemy absolutnie poglądów komitetu komsomolskiego, a tylko nasz osobisty.
— Może pani być przekonaną, że ja pierwszy powitam każdego, kto nam udowodni, żeśmy się pomylili w ocenie Urtabajewa.
— Nie wątpię o tem.
— Niestety, nikt tego nie może dowieść. Cała sprawa ogranicza się zbędnemi rozmowami o osobistych sympatjach i przekonaniach. Trzeba tych rozmów zaprzestać.
— Dobrze. Nie usłyszy ich pan więcej.
— Ot tak to dobrze! — Synicyn odprowadził Połozową do drzwi. — No jak, jeszcze się nie zbierasz aresztować Urtabajewa? — zwrócił się do Komarenki.
— Pozwól mi postępować według mego poglądu. Ja za to odpowiadam.
— Obawiam się, że bierzesz na siebie nazbyt dużą odpowiedzialność: Chciałbym, przynajmniej, wiedzieć, na jakiej podstawie to robisz? Również osobisty pogląd, czy też coś bardziej realnego?
— Jest tu coś, rozumiesz, niewyraźnego...
— Boję się, że w poszukiwaniu tajemniczych spisków politycznych możesz wypuścić z rąk nici, które ci same włażą do rąk. Bywa to czasem. Wierzaj mi, dłużej pracuję w tych krajach od ciebie, i mam pewne doświadczenie: nie zdarzają się takie wypadki, aby w jednej i tej samej miejscowości pracowały równolegle dwie organizacje, z których jedna zajmowałaby się specjalnie szkodnictwem i terorystycznemi aktami, a druga podtrzymywała kontakt z basmaczostwem w Afganistanie. To się nie zdarza.
— Tak, ja również tak sądzę.
— Złapawszy jeden koniec nitki, niechybnie dobierzesz się do kłębka.
— Jeżeli nie oberwiesz tego końca. Cała rzecz — dobrze schwytać...
— A podług ciebie, Urtabajew nie jest taką nitką?
— Według mnie, nie. W każdym razie, nie główną.
— Weź pod uwagę: jeżeli Urtabajew zostanie na wolności, a na amerykan powtórzy się zamach, będę uważał za swój obowiązek zakomunikować me uwagi do PPOGPU w Taszkiencie.
— To twoje prawo. Możesz to uczynić bezzwłocznie.
Komarenko naciągnął czapkę, zawahał się u drzwi i rzucił ją spowrotem na stół.
— Słuchaj, — powiedział. — Ty się na mnie nie gniewaj. Chciałem ci o tem wcześniej powiedzieć, ale rozumiesz, jest to tak dziwne, że niekiedy sam jestem skłonny myśleć, czy mi się to nie wydawało. No więc, jednem słowem, sam osądź... Kiedy zaczęła się sprawa z temi kartkami, postawiłem na nogi cały aparat. Oczu z mieszkań amerykan kazałem nie spuszczać. I — nic, rozumiesz, choćby o cośkolwiek zahaczyć, — absolutnie nic. No więc, potem zdarzyła się ta historja z falangami. Połozowa przyniosła mi obydwa pudełka do mieszkania...
Komarenko obejrzał się na drzwi i podszedłszy bliżej ku Synicynowi, w zdenerwowaniu począł mu coś szeptać na ucho.
...Rozumiesz? Ale ja, naturalnie, mogłem się pomylić. Zawezwałem z sowchozu przyrodniczkę. Aby nie było żadnych wątpliwości, poleciłem Hassanowi zabić i przywieźć jeszcze dwie falangi. Rozłożyłem przed nią cztery. Myślę sobie: wybierając jedną z nich, może wskazać przypadkowo. Ale jeśli z czterech...
— No?... — Synicyn w podnieceniu chwycił Komarenkę za rękę.
— No i potwierdziła, akurat. Powiada: nie może być dwuch zdań. Naturalnie, baba, o niczem nie wie, i żadnej sugestji tutaj nie mogło być.
— No więc wtedy... rozumiesz sam... Nie, nie... to nie może być. To zupełnie bezmyślne.
— Ja tak samo myślę, źle po nocach sypiam. Może tej babie sam wmówiłem? Chcąc się postarać, mogła baba wymyśleć. Aczkolwiek, byłby to już bardzo dziwny zbieg okoliczności. Począłem później sam obserwować, przyglądać się, nic. I zamachy ustały i kartek więcej niema. I wogóle, żeby choć cień czegoś podejrzanego!
— Nie, to zupełnie nieprawdopodobne. To chyba twoja wyobraźnia.
— Może. No więc, moja sprawa opowiedzieć. Wszystkiego dobrego!
Komarenko wsiadł na konia i truchtem przeciął plac, okrążony barakami. Miasteczko spało, okryte nocą, jak burką, migając mdło oświetlonemi rzadko oknami. Okna zdaleka migotały jak gwiazdy. Przez szyby okien, jak przez szkła teleskopu, przejeżdżający mógł widzieć poszczególne światki cudzego życia nocnego. Oto, przysunąwszy się bliżej do okna, tadżyk w zielonej tiubetejce czyta książkę. Oto, nachyliwszy się nad stołem, prorab w opornych binoklach kreśli szkic na niebieskim milimetrowym papierze. Oto wąsaty chłop, przycisnąwszy do stołu półrozebraną kobietę w spadającej z ramion koszuli, pokrywa pocałunkami jej twarz i szyję. Obce dokładne życie: nauka, praca, miłość.
Komarenko dotknął lejc. Nieraz musiał zaglądać do obcego życia. Jak lekarz domowy tych miejsc, znał tu wszystkich. W otaczających go ludziach widział Komarenko to, czego nikt w nich nie mógł zobaczyć. W twarzy technika o jasnych wąsach, widział tkwiącą i nie wyciągniętą kulę czerwonogwardzisty, z tych jeszcze czasów, kiedy zamiast tiubetejki, nosił on czapkę z wranglowską kokardą. W oczach niepokaźnego napotkanego dechkanina, premjowanego szturmowca i brygadjera, w zręcznem machnięciu pewnej ręki, podnoszącej narzędzie, — widział błysk krzywej basmaczowskiej szabli, odrąbującej głowy trzem wziętym do niewoli czerwonogwardzistom i, wreszcie własnemu kurbaszy.
Komarenko traktował ludzi nie jak coś gotowego. Widział ich w przebiegu długiego kształtowania się, z całym ciężarem ich socjalnej biografji. Ludzie przechodzili koło niego, jak towarowe pociągi, obrosłe na kolejnych stacjach długim łańcuchem wagonów. Oglądał ich trafnem spojrzeniem, — przeciętny zwrotniczy na drodze, prowadzącej do socjalizmu, — oglądał i przepuszczał dalej: nielicznych, tych, którzy nie byli w stanie tam dojść, kierował na linję zapasową, do remontu; bardzo nielicznych — w nicość.
Koń potknął się. Komarenko ściągnął cugle i stępa minął ostatnie kibitki „Samstroja". Miasteczko spało, i pełnomocnik nie chciał go niepokoić uderzeniami nieostrożnych kopyt. Obejrzał się wtył. W dali, na głównym odcinku, paliły się światła, stukał miarowo traktor, pompując wodę z kotliny. Miasteczko spało, w kotlinie szła robota. Za wszystko to odpowiadał on, Komarenko: za sen spokojny miasteczka, za regularny stukot traktora, za normalną pracę całej budowy. Uczucie wielkiej odpowiedzialności nie ciążyło, napełniało przyjemną dumą.
„Wszyscy mają prawo się mylić, — wszyscy, prócz mnie. Mnie nie wolno popełnić gaffy“.
I w tejże chwili, jakby gorzka replika:
„A jednak popełniam gaffy. Tak, tak, niema co zamykać oczu. Krystałow uciekł — raz. Nie potrafiłem go zgryźć. Typek ten kilka miesięcy kwitnął u mnie pod bokiem. Mało to, że nie było żadnych danych. Jeżeli są dane, każdy dureń potrafi. Teraz są dane, ale niema Krystałowa. Gaffa... Niemirowski, prawda, wyeliminowany, ale wyeliminowany z wielkiem opóźnieniem, dopiero gdy zdążył zrobić na budowie galimatjas. Wszystkie materjały w jego sprawie ja zebrałem. Cóż z tego? Trzeba było zebrać wcześniej. Znowu gaffa... Teraz Urtabajew: Zupełnie nieoczekiwanie. Ani cienia podejrzenia. Przypadkowe doniesienie. Jeżeli Urtabajew rzeczywiście wszystkiemu jest winien, jedyne uczciwe wyjście — prosić o przeniesienie na niższe funkcje..."
Komarenko ugryzł się w wargę. Uważał się za dobrego czekistę, był dumny, że umie ludzi przenikać. I naraz — Urtabajew. Gaffa z Urtabajewym była nie do wybaczenia. Czekista, który popełnił taki błąd, nie jest zdolny brać na siebie odpowiedzialności za bezpieczeństwo budowy.
„Jeżeli Urtabajew jest winny, — trzeba będzie złożyć podanie o dymisję i przerzucić się do innej pracy. Pójdę do kooperatywy mąkę ważyć“.
Koń szarpnął się wbok. Z mroku wychylił się naprzeciw jeździec, nie, amazonka, i okładając konia, przeleciała obok.
Komarenko długo patrzał w osłupieniu wślad za oddalającą się Synicyną...

Po odejściu Komarenki Synicyn zgasił światło i, nie rozbierając się, położył się na łóżku. Długo leżał z otwartemi oczyma, starając się coś złapać. Przeszkadzało to, jak ból zęba niewiadomo pod jaką plombą. Co to? Walentyna? Urtabajew?
Pierwszy raz pomyślał, że może się przemęczył. Zdarzało się to z nim wcześniej, sześć lat temu.
Chciał już wstać, zapalić światło, wziąć się do jakiejś pracy. Wówczas trzasnęły drzwi i zapaliła się elektryczność. W pokoju stała Walentyna.
— Ty w domu?
Usiadł na łóżku, mrużąc się od światła.
— Tak, w domu... Wykroiłem sobie wolny wieczór i wcześniej wróciłem do domu, chciałem z tobą pomówić.
— Byłam u Urtabajewa.
— U Urtabajewa?
— Nie rób takich zdziwionych oczu. Nie, nie to, co ty myślisz. Nigdy nie był mym kochankiem!
— Dlaczegóż więc chodziłaś do niego akurat dzisiaj?
— Poszłam mu zaproponować, że spędzę z nim dzisiejszą noc. I wiesz, co on zrobił? Wygnał mnie precz. No, wyprowadził mnie, jednem słowem, bardzo grzecznie lecz stanowczo.
— Dlaczegoś to zrobiła?
— Wiesz, jest to wyjątkowo uczciwy i dobry członek partji. A wy, durnie, usunęliście go z partji. Połowa z tych, co za tem głosowała, nie warta jest jego podwiązki.
Synicyn począł kręcić papierosa. Rzadko palił, tytoń w woreczku wysechł. Zgniótł bibułkę i rzucił w kąt.
— Tyś wykroił dzisiaj specjalnie dla mnie wieczór, chciałeś ze mną porozmawiać i zirytowałeś się, że wyszłam. Dobrze, opowiem ci za to, dlaczego ja tam poszłam. Wierzyłam w tę historję z basmaczami i Afganistanem. Wiedziałam, że po usunięciu go z partji, nie pozostanie mu nic innego, jak puścić sobie kulę w łeb. Tak czy tak, tej nocy będzie aresztowany. Sądziłam, że skończy ze sobą, nie czekając na aresztowanie, i poszłam spędzić z nim tę noc. Tyle razy prosił mnie, bym od ciebie odeszła i żyła z nim. Wiem, że mnie rzeczywiście kocha, więcej, niż kto inny. Nie związałam się z nim dlatego, że specjalnie mi się nie podobał. Lecz tak długo wodziłam go za nos, zostawiając mu zawsze iskierkę nadziei, że zdecydowałam — nie ubędzie mi od tego, a człowiekowi mogę dać przed śmiercią kilka godzin szczęścia. Przyszłam do niego i powiedziałam mu, że zostanę u niego na noc. Ucieszył się w pierwszej chwili, później mnie zapytał — czy wierzę w jego winę, czy nie? Powiedziałam, że jestem pewną jego winy, ale to mi nie przeszkadza spędzić z nim ostatnią noc. Niechybnie, pomyślał, że go bardzo kocham. I odmówił. Rozumiesz, odmówił. Powiedział mi prosto, że nie chce, bym się z nim związała, będąc pewna jego zdrady. Nie ma nawet zamiaru zabić się. Wie, że jest niewinny, i wcześniej czy później, potrafi tego dowieść. I tylko wówczas, gdy zmyje z siebie tę plamę, będzie czuć się godnym posiąść mnie... Wiem, jest w tem dużo naiwności i wschodniego romantyzmu. Mógł doskonale mnie posiąść i następnie udawadniać swej niewinności. Lecz on myślał, że biorąc mnie, brałby twoją żonę, żonę człowieka, który usunął go dzisiaj z partji, i nie chciał skorzystać z tej swoistej zemsty, która mu sama lazła do ręki. Przewyższył się szlachetnością, dał ci sto oczek for. Wiem, że jest niewinny, że go oczernili, a ty i tobie podobni, w imię suchej formuły partyjnej ustawy, nie zastanawiając się, pośpieszyliście się pogrzebać żywego człowieka, który jest lepszy i szlachetniejszy od was, i którego ja kocham. Teraz wiem, że go kocham. I więcej nie jestem dla ciebie żoną. Skończone.
Synicyn wziął ze stołu tiubetejkę i powoli poszedł ku drzwiom.
— Wychodzisz? Na noc? Dokąd?
— Pójdę na kotlinę.
— Na kotlinę? — Walentyna spojrzała na niego uważnie. — Słuchaj, wysadzają tam skałę, może zajść nieszczęśliwy wypadek. Chcesz...
— W nocy nie wysadzają, zresztą i dynamitu niema, wyczerpał się cały. Pójdę poprostu, popatrzę, jak pracuje nocna zmiana.
— A-a... No, idź...

ROZDZIAŁ DWUNASTY.

Tego ranka, Clarke otrzymał zawiadomienie, że przyszły ze Stalinabadu betoniarki i kompresory do wiercenia skały i stoją po tamtej stronie rzeki. Postanowił na nie poczekać w miasteczku i osobiście przyjąć maszyny. Długo trzeba było czekać, — przeprawę zakorkowali na całe rano woźnice z drzewem, czekający już dwa dni swej kolei. Betoniarki przywieziono wieczorem. Przyjąwszy maszyny, Clarke udał się do Kirsza prosić go, by mu wydał drzewo do dźwigu szybowego. Kirsz przejrzał paczkę pilnych zapotrzebowań na belki ze wszystkich odcinków, i rozważywszy ich terminowość, ustąpił, — Clarke obiecał zwolnić w tych dniach dwa ekskawatory.
Uradowany zwycięstwem, Clarke posłał szofera po Połozową i po proraba. Chciało mu się powetować ztracony dzień i jeszcze dzisiaj zacząć prace przygotowawcze do zbudowania dźwigu.
Wezwali cieślę. Przyszedł brodaty chłop i z uszanowaniem zatrzymał się u progu.
— Pan się nazywa towarzysz Prytuła? — zapytał prorab.
— Prytuła Klimentyj, on sam.
— Mamy postawić w kotlinie dźwig szybowy. Podejmie się pan?
— Dlaczego nie? Można.
— A stawiał pan kiedy?
— Szybowy ćwik? Nie, nie zdarzało się.
— Nie ćwik, a dźwig. Nic nie szkodzi, damy panu plan i wszystkie wyliczenia. Będzie pan pracować pod kierownictwem amerykańskiego inżyniera.
— Można, — zgodził się Klimentyj.
Clarke nakreślił na arkuszu papieru szemat urządzenia i podał papier cieśli. Klimentyj długo obracał papier w palcach, uparcie wpatrując się w rysunek, jakby w rebus, który proponowano mu odgadnąć.
— No, jak? Rozumie pan?
— Na papierze to juści zawdy wychodzi tak dobrze, a zaczniesz budować, co wyjdzie — niewiadomo.
— A pan orjentuje się w planach? — podejrzliwie, zukosa spojrzał prorab.
— My — cieśle. Nasza sprawa z drzewa budować, a nie z papirków, — obraził się Klimentyj.
— No, bracie, bez planu własnym rozumem nie postawisz. Czy niema tam kogo w waszej arteli, ktoby się znał na planach?
— Nie takie sztuki budowalim, i bez papirków. Ty opowiedz, jaki on taki, twój ćwik, ile na wysokość, ile na szerokość, a co do naszej roboty nie gadaj, zrobim.
— W szybach byłeś? Koper widziałeś?
— Byłem. A gdzie tu masz szybę?
— Nie o szybę tu chodzi. Ta sama zasada...
— Co do zasady nie wiem, nie widziałem i łgać nie chcę.
— Dziwak z ciebie. Koper widziałeś? Drewniana wieża, wgórze się zwęża, na górze koło.
— Wiem.
— No więc, tutaj to samo, tylko mniejsze już, i nie klatka w niej, a kosz od ekskawatora. A na tej wysokości, gdzie koło, odchodzi wbok estakada.
— A wystukada też drewniana?
— Estakada — to taki mostek, wąski, aby kosz mógł wbok odjechać. Sama wieża stoi wdole, w kotlinie, wysoka na dwadzieścia pięć metrów, na górze kręci się koło, wyciąga wgórę kosz, jak ze studni. Kosz trzeba odwieźć nabok. W tym celu od wieży do samego końca kotliny buduje się mostek tak, aby kosz, przejechawszy po nim, wysypał kamień za kotliną, na kawaljerze.
— Na kawalerji? A czy to końmi będziecie go wywozić?
— Ależ nie na kawalerji, lecz na kawaljerze, to znaczy, na nasypie.
— A ty tak i gadaj. Nie uczono nas po amerykańsku — Klimentyj spojrzał zukosa na amerykanina.
— No, jak, rozumiesz?
— Co tu rozumieć, sprawa prosta. Ty mnie lepiej miejsce pokaż, gdzie ten koper stać powinien, a ja ci powiem, ile drzewa do tego trzeba i jakiego.
— Dobra, spróbujemy. Zaraz jedziemy na odcinek, siadaj z nami, zobaczysz.
Wsiedli we czwórkę do auta.
W kotlinie pracowano teraz na trzy zmiany. Dniem i nocą grzechotały taczki, dniem i nocą wznosiły się w powietrze, jeden za drugim, dwa stękające kosze, przewracając się w locie, wysypywały do rzeki nowe porcje kamienia. Nocą nad kotliną, jak wytresowany księżyc, wschodziła biała elektryczna kula, widziana zdaleka na dziesiątki kilometrów.
Była już północ, kiedy samochód podjechał do miasteczka. Mrok był tu przekłuty szpilkami świateł. Nad kotliną wisiała biała rozżarzona kula, lecz kotlina milczała, w milczeniu stały ekskawatory z nieruchomą, patetycznie wycelowaną w niebo strzałą.
Clarke zaniepokoił się.
— Dlaczego stoją obydwa ekskawatory? Zabrakło benzyny?
Dobroduszny prorab, chuderlawy Andrzej Saweljewicz również wylękniony podniósł się z siedzenia.
— Nie, benzynę wczoraj przywieźli. Nie rozumiem, co to takiego. Nie mogły wszak zakorkować się obydwa ekskawatory!
Samochód stanął; poczęli w czwórkę wdrapywać się na nasyp. Na skraju kotliny stała grupa ludzi. Clarke zobaczył Kirsza i Synicyna. Sprawa stawała się poważną.
— Co się stało?
Synicyn spojrzał na zegarek.
— Dalwerzyncy nie wyszli do roboty. Cała trzecia zmiana zażądała dodania pięćdziesięciu kopiejek z kubometra. Wiedzą, że niema przez kogo ich zastąpić, a robotę trzeba zakończyć do terminu, więc zaczęli.
Połozowa przetłomaczyła Clarkowi.
— Nie mamy innego wyjścia, jak zgodzić się na ich żądania, - zwrócił się Clarke wreszcie do Kirsza. — Każdy robotnik wykorzystuje trudności przedsiębiorcy, aby wyrwać jeszcze jeden cent. Na to niema rady. Każda zmiana w takich warunkach kosztować będzie drożej, niż te pięćdziesiąt kopiejek.
— Nie chodzi o pięćdziesiąt kopiejek, drogi mister Clarke, — nachmurzył się Kirsz. — Nie wolno popierać chytrości. Dziś damy pięćdziesiąt, jutro zażądają rubla. My — to nie przedsiębiorcy kapitalistyczni, u których każdą podwyżkę trzeba wyrywać z gardła strajkami. Robotnik u nas jest zabezpieczony pod każdym względem, — z wyjątkiem, chyba mieszkania, ale tego nie kupisz za pieniądze, — i stawki tutaj większe są, niż w całym Związku. A następnie nie każdy robotnik korzysta u nas z trudności, aby wydrzeć swojemu państwu robotniczemu pieniądze, których nie zarobił. Pan jeszcze mało widział naszych robotników. Tylko słaby, wiejski element poddaje się kułackiej agitacji.
— Wszystko to bardzo pięknie, ale nie mamy innego wyjścia. Przejść znowu na dwie zmiany?
— A no, zaraz postaramy się wyjście znaleźć, — Kirsz obejrzał się na Synicyna.
— Towarzyszko Połozowa! — zawołał Synicyn. — Dopieroco posłałem Nusreddinowa zawiadomić chłopaków i momentalnie zorganizować brygadę komsomolską. Niech pani weźmie auto i pojedzie do Kurgana. Niech pani zmobilizuje wszystkich komsomolców, których pani znajdzie po mieszkaniach.
— Rozkaz, towarzyszu Synicyn.
Szybko zbiegł po pochyłości.
— Ekskawatory w porządku? — zapytywał kogoś Kirsz.
Clarke szedł za nim w milczeniu.
— Bądźcie, towarzysze, gotowi. Za godzinę wznowimy robotę.
Kierownik ekskawatoru kiwnął głową. Kurczył się w swej ciepłej skórzanej kurtce.
— Co panu? Pan niezdrów?
— Malarja trzęsie. To nic...
— Dlaczego nie został pan w domu? Można było się umówić z drakierem pierwszej zmiany, żeby pana wyręczył.
— Nie można. Zachorował. Zdaje się, zapalenie płuc. Dragier drugiej zmiany przepracował za niego dwie zmiany zrzędu.
— Jak idzie, to idzie! No, a czy pan wytrzyma? Jutro znajdziemy panu zastępcę.
— Wytrzymam. Nie pierwszyzna.
Podniósł kołnierz kurtki i wlazł do kabinki.
— Andrzeju Saweljewiczu, hej, Andrzeju Saweljewiczu! — targał proraba za rubachę Klimentyj. — Gdzie to koper będzie stać? Czy tam wdole?
— A odstaw się ode mnie ze swym koprem! Widzisz, że tu nie do tego.
— A pan niech mi tylko pokaże, gdzie to będzie. Sam wszystko zobaczę i wymierzę.
— Ot tam, na dole. Trzeba tylko wyjąć w tem miejscu trzy metry skały, wtedy można stawiać. A ponieważ niema komu wyjmować, znaczy się i budowę dźwigu trzeba będzie odłożyć.
Klimentyj wyciągnął z kieszeni składaną miarkę i zaczął się spuszczać w kotlinę.
Po pewnym czasie Clarke wałęsając się po kawaljerze, rozeznał wdali szum motoru i dźwięku śpiewu chóralnego. Pieśń przypominała tę, którą w Moskwie śpiewał przechodzący ulicą oddział czerwonogwardzistów.
Kilka minut później, wdole, u nasypu zatrzymała się maszyna. Z samochodu wysypało się z dziesięciu chłopaków, malców prawie, i jedna dziewczyna, — Clarke poznał Połozową. Chłopcy ze śpiewem wdrapywali się na kawaljer, jakgdyby chcieli wziąć go szturmem. Clarkowi na chwilę się wydało, jakby był obecny na jakichś nocnych manewrach. Wdrapawszy się na górę, komsomolcy uszeregowali się po wojskowemu przed Synicynem.
— A gdzież to Nusreddinow?
— Idzie. Obegnaliśmy go w drodze.
Nusreddinow z komsomolcami podnosił się po drugiej stronie. Uszeregowali się parami. W poświacie kuli elektrycznej smagłe ich twarze wydały się posrebrzone. Zadzwoniła pieśń, i komsomolcy gęsiego poczęli biec po prawie prostopadłej ścieżce na dno kotliny.
— Nusreddinow!
— Słucham, towarzyszu Synicyn.
— Kiepski z ciebie organizator. Nie sztuka brać taczki i samemu pracować, — każdy to potrafi. Sekretarz komitetu komsomolskiego winien umieć organizować. Cóż to, więcej niż dwudziestu pięciu ludzi nie mogłeś zebrać?
— Noc, towarzyszu Synicyn, w ciągu półgodziny wszystkich nie odszukasz. Jutro zorganizuję, jak należy, a dzisiaj nie zdołałem więcej zebrać, — trzeba będzie samemu popracować.
Nusreddinow uśmiechnął się po ciemnej jego twarzy prześlizgnął się odbłysk światła. Nie czekając odpowiedzi, Kerim popędził w kotlinę.
— Towarzyszu Clarke.
Na zrębie ścieżki stała Połozowa.
— Niech pan jedzie do domu. Zostanę tu i popracuję z chłopakami. Niech pan przyjeżdża do rannej zmiany. Będę na pana tu czekać.
Wdole zadzwoniły już pierwsze taczki i pierwsze uderzenia oskardów.
— Andrzeju Saweljewiczu, hej, Andrzeju Saweljewiczu! — targał spoconego proraba za rękę Klimentyj. — Wymierzyłem. Można zbudować. Jutro trzeba przygotować belki. Sam wybiorę. Przywieźli odpowiednie belki. Pojutrze zaczniemy. Tylko, pan mówi, skałę trzeba wyjąć. To oni, czy co, będą wyjmować? — wskazał na komsomolców.
Prorab kiwnął głową.
— Oni, a któż?
— A czy to krepę w rękach mają? Nie wyjmą!
— Ile będą mogli, tyle i wyjmą.
— Długo będą wyjmować. Na taką robotę trzeba tęgiego chłopa, a takie dzieciaki i w miesiąc nie wybiorą. A bez tego nijak nie można?
— Mówiłem ci — nie można. Nie podoba ci się, idź i wyjmuj sam. Krytykować każdy potrafi, a kiedy trzeba pomóc, — już go niema.
Prorab poszedł do ekskawatoru.
Kosze poleciały nadół i znowu wzniosły się dogóry. Nadole, pod ciężarem taczek, żałośnie skrzypiały deski. Chłopaki trzymali rękojeście taczek, napierając na nie całem ciałem, i taczka utykała i grzęzła, jak pług w kamienistym gruncie.
„Nie mają chłopaki wprawy, — pomyślał Clarke, — tak czy owak nie zastąpią tych dwuch brygad“.
Wciąż jeszcze stał na zrębie kotliny, patrząc niezdecydowanie wdół. Połozowa z chłopakiem w zielonej tiubetejce ładowali wywalony z taczek kamień do kosza ekskawatoru. Clarke ociągał się. Prawdę powiedziawszy, nie miał co robić, odchodzić jednak było jakoś niezręcznie. Kręcił się na miejscu, udając że przygląda się pracy i zdając sobie sprawę z bezmyślności swej roli biernego widza. Podniósł wzrok, poszukując proraba, jakby mając nadzieję otrzymać dla siebie wskazówkę w tem, co teraz robi prorab.
Po drugiej stronie kawaljeru stał brodaty chłop w czapce, cieśla, spoglądając wdół. Kręcił się na miejscu również niezdecydowanie, jak Clarke, jakby nie wiedząc, co ze sobą począć. Analogja ta wydała się Clarkowi ubliżającą. Odwrócił się już, by zejść do samochodu, gdy nagle zobaczył, że brodaty chłop schodzi po ścieżce w kotlinę. Clarke z ciekawości zatrzymał się. Brodacz dosięgnął dna i przecisnąwszy się między komsomolcami, podniósł z ziemi wolny kilof. Chwilę stał niezdecydowany, następnie obrócił się i podszedłszy do najbardziej szczupłego wyrostka, który na półdrodze rozsypał swą taczkę, delikatnie odsunął go ręką, wsunął mu do ręki kilof, — jak dziecku, aby się nie obraził, dają w rękę zabawkę, — i, napełniwszy taczkę, zwinnie powlókł ją do kosza. Wdole z uznaniem poczęto hałasować.
Clarke stał wciąż. Sytuacja jego stawała się coraz bardziej przykrą. Wydało mu się, jeżeli odwróci się teraz i pójdzie w stronę samochodu, wszyscy będą się za nim oglądać.
Wówczas zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Kosz jednego z ekskawatorów, naładowany po brzeg, nie wzniósł się do góry. Zdołu poczęto krzyczeć, targnęli za łańcuch. Kosz nieruchomo leżał dalej.
Clarke szybko podszedł do ekskawatoru i zetknął się z prorabem, wyciągającym z kabinki nieruchomego dragiera. Clarke pomógł mu ułożyć dragiera na kamieniach.
— Co się stało? — krzyknął po angielsku prorabowi, i prorab, nie rozumiejąc angielskiego, zrozumiał i odpowiedział:
— Malarja.
Clarke również zrozumiał. Ułożyli zemdlonego dragiera. Clarke odpiął dragierowi kurtkę: zpod kurtki powiało gorączką. Prorab poleciał po wodę. Clarke dotknął ręką czoła chorego. Czoło paliło, chory miał conajmniej czterdzieści stopni gorączki. Przyleciał prorab z wodą i począł dragiera cucić. Dragier otworzył oczy. Oczy jego gorzały, źrenice niespokojnie skakały.
Clarke podniósł dragiera za ramię i gestem polecił prorabowi wziąć chorego za nogi. Znieśli go po nasypie wdół, do oczekującej maszyny. Clarke ręką wskazał szoferowi kierunek miasteczka a sam począł spowrotem wdrapywać się na zrąb. Prorab w milczeniu szedł za nim. Zatrzymali się przed unieruchomionym ekskawatorem. Prorab machnął ręką. W tłomaczeniu na słowa oznaczało to: „Kaput!“
Clarke spojrzał wdół, gdzie u nieruchomo stojącego kosza cisnęła się kupa chłopaków, spojrzał następnie z żalem na swe śnieżnej białości spodnie, odwrócił się i szybko podniósł się do kabinki.
Prorab otworzył usta.
Kosz drgnął i wzniósł się wgórę. Nadole zahałasowano radośnie.
W kabince unosił się ciężki zapach oliwy. Clarke rozsiadł się wygodnie i, zawinąwszy sobie poszarzałe nagle rękawy, począł miarowo, jak cyrklem, mierzyć dreglejnem przestrzeń od kotliny do rzeki, spoczątku powoli, potem coraz szybciej i szybciej.
Skrzypienie nienaoliwionego koła, uderzenie kilofem: ki-lof, ki-lof, kilof...
Tak praca śpiewała. Clarke nie słyszał tej pieśni. Słyszał ją jeden prorab Andrzej Saweljewicz. Stał jeszcze w osłupieniu przy ekskawatorze.
Był to stary sumienny pracownik, który widział w swoim żywocie niejedną budowę, kierujący niejedną robotą jeszcze za „dawnych czasów“. Andrzej Saweljewicz miał swój, wypracowany latami, stosunek do pracy, swoje ABC pracy, wyuczone w tych czasach, kiedy biegł z taczką i pracował jako prosty tragarz, jak dziesięć przykazań: „praca jest pracą“, „dla gospodarza ważne, aby pracowano jaknajwięcej, dla robotnika, — aby jaknajmniej“, „pracować trzeba, żeby jeść“, „kto może jeść nie pracując, ten nie głupi pracować“. Kierując pracą, bronił on interesów gospodarza, patrzał i wymagał, żeby pracowano jaknajwięcej, i dlatego ceniony był, jako dobry pracownik. Gdy zjawiły się na budowie nowe słowa „entuzjazm“, „szturmowanie“, „współzawodnictwo“, spotkał je ze sceptycznem mrużeniem oczu, jako bolszewickie kawały, nie wyrażał jednak swej niechęci i dlatego uważany był, jako dobry sowiecki pracownik. W rzeczywistości zaś, przywykł, że u gospodarzy zdarzają się swoje dziwactwa, swoje „koniki“, i dziwactwa te należy szanować, nie okazując, że się z nich pokpiwa, — żaden gospodarz tego nie ścierpi. Cudzoziemskich specjalistów poważał za to, że ci pracę rozumieli jako pracę, bez kawałów i nad kawałami ironicznie mrużyli oczy. Oni mogli sobie to pozwolić otwarcie czynić, lecz i oni zachowywali przy tem ogólnie przyjęte prawa uprzejmości.
Amerykański inżynier, wchodzący nocą na ekskawator, aby pracować przez całą zmianę, jako zwykły dragier, — coś takiego Andrzej Saweljewicz widział po raz pierwszy. Normalnie rozważając, był to także „kawał", lecz kawał ten nie wyczerpywał się zwykłym ironicznym uśmiechem w oczach. Naruszał on całe ABC. I Andrzejowi Saweljewiczowi było jakoś nieswojo. Czuł to, co prawdopodobnie musiał odczuwać wierzący, pracowicie i pobożnie spędzający życie, któremu nagle w ostatniej chwili po namaszczeniu olejami świętemi powiedział pop w sekrecie, że niema żadnego boga.
„Widzisz go, jak wali!“ — pomyślał Andrzej Saweljewicz, spoglądając na wzlatujący do góry i opadający kosz, który komsomolcy ledwo dążyli napełniać po brzegi.
Ki-lof, ki-lof, ki-lof... — skrzypiało i dźwięczało zdołu.
Andrzeja Saweljewicza jak i Clarka wyręczył przypadek. Zdołu rozległ się krzyk, i jeden z komsomolców upadł, potem wstał i przyciskał się do ściany.
Wówczas Andrzej Saweljewicz cichutko zeszedł wdół, niby zobaczyć, co się stało. Znalazłszy się na dole, pośród spoconych ludzi, w ogólnym chaosie, podniósł niepostrzeżenie motykę i, nacisnąwszy na oczy tiubetejkę, począł wstydliwie tłuc kamień.
Kiedy następnego rana zjawiła się pierwsza zmiana, nie odrazu spuściła się w kotlinę. Przy kawaljerze odbywał się lotny meeting. Meeting otworzył sekretarz komitetu budowlanego Halcew, szczupły jasnowłosy chłopak na długich nogach. Na budowie utrzymał się przy nim przydomek „Egipcjanin“, prawdopodobnie dlatego, że miał wygląd, jakby spał w składzie na bawełnie i nie zdołał się otrząsnąć: na głowie, na skroniach, na nieogolonej twarzy został się biały puch bawełniany.
Halcew miał z samego rana nieprzyjemną rozmowę z Synicynym, który go o czwartej nad ranem ściągnął z łóżka, — jedną z tych rozmów, kiedy jeden mówi, a drugi milczy. Jak na złość wczoraj, Halcew na uroczystości rodzinnej u młodszego buchaltera wypił buteleczkę jarzębiaku i wróciwszy o trzeciej do domu, położył się spokojnie spać. Dowiedziawszy się z ust Synicyna, że dalwerzincy nie wyszli do pracy, próbował był obronić się całkiem rozumną uwagą: nie może wszak każdej nocy siedzieć w kotlinie, lecz Synicyn spojrzał na niego tak wymownie i takim niezwykłym w jego ustach, nieprzyzwoitym zwrotem scharakteryzował pracę komitetu budowlanego, że Halcew więcej nie zabierał głosu, postanawiając w duchu niezwłocznie postawić na nogi wszystkie robotnicze komitety.
W przeciągu trzech godzin meeting był przygotowany.
Wchodząc na kupę kamieni, która miała zastąpić trybunę, Halcew czuł żywiołowy przypływ krasomówstwa. Umiał agitować, mowę swą przygotował w drodze i bał się tylko jednego, jakby to w zapale, nie wyprowadzić dezerterów z równowagi. To się z nim zdarzało, w tym względzie miał już nawet naganę.
Wypowiedział mowę dobrą, treściwą, słuchaczy zjechał przyzwoitemi klątwami, zahaczył o promfinplan, zauważywszy, że brygada komsomolska przewyższyła swe zobowiązania na jedenaście kubometrów. Gotowe zdania, takie, jakie redagowały gazety, wylatywały z niego, jak z automatu: i likwidacja kułactwa jako klasy, i sześć warunków, i owładnięcie techniką.
Wypowiadał zawsze mowę tak, jak grał w „kozła“, zgóry szykując sobie atuty, aby nie dać się pobić jakiemś nieoczekiwanem pytaniem lub okrzykiem z publiczności. Tym razem gra jego była pewna, w rękach trzymał trzy mocne atuty: Clarke, Andrzej Saweljewicz i cieśla Klimentyj. Halcew rzucał ich nie spiesząc się, po jednemu, poczynając z Klimentyja — świadomego pracownika, który poszedł pracować na cudzym odcinku; przeszedł do Andrzeja Saweljewicza — przykładu jedności personelu inżynieryjno-technicznego z masą robotniczą we wspólnej walce o promfinplan; kiedy wreszcie, począł mówić o inżynierze amerykańskim, który przepracował całą nocną zmianę zamiast zemdlonego dragiera, tłum zabulgotał oklaskami, ktoś tam krzyknął: „Do góry go!" Opierającego się Clarka złapali i, nie bacząc na jego rozpaczliwy opór, ze cztery razy podrzucili w powietrze, następnie ceremonjalnie podnieśli z ziemi jego tiubetejkę, i zwolnili, niewinnie się uśmiechając.
Halcew zeszedł z zaimprowizowanej mównicy. Zadowolony był mową i wywołanym efektem. Schodząc po kamieniach, potknął się i padł prosto w objęcia Klimentyja.
— Powiedziałbyś im parę słów, towarzyszu Prytuła, — zaproponował, wróciwszy do równowagi.
Klimentyj z nieoczekiwania zdjął czapkę.
— To ja to?
— Możesz gadać?
— A czy to języka nie mam w gębie?
— Właź więc na trybunę... Głos ma towarzysz Prytuła, cieśla, pracujący przez całą nocną zmianę z komsomolską brygadą.
Klimentyj cokolwiek zakłopotany gniótł w ręku czapkę:
— Tak więc, towarzysze, mnie tutaj dźwig trzeba stawiać, to jest, znaczy, koper. Z wystukadą, żeby po niej kamień odjeżdżał na kółeczkach prosto na kawalerję. I wam pomoc i nam, cieślom ciekawie. Tylko nie lubię ja roboty odkładać. Powiedziano robić, rób. A tu mi Andrzej Saweljicz powiada: nie można, powiada, stawiać, niema komu kamień zabrać. Ot, powiada, poczekaj dopóki nie wybiorą. A ja powiadam: a czy to takie smyki wybiorą? Ano wychodzi — tylko zatrzymanie. A mnie jeszcze dawno pedział Andrzej Saweljicz: koper — to nie prosty, a z zasadą, bez papirku nie zbudujesz. A ja mu powiadam: i lepsze my budowalim, i młyny budowalim, i wiatraki budowalim, co to kopra nie zbudujem! Pokaż, powiadam, gdzie trzeba budować, — zbudujem. A tu wychodzi, kamień nie sprzątnięty, i budować, powiada, nie wybrawszy kamienia, nie można. I wychodzi, kamień sprzątnąć trzeba, a to jakżeż inaczej stawiać koper. Obowiązkowo trzeba. A to, wychodzi, nie robota, a jedno zatrzymanie...
Mało kto zrozumiał, o czem mówił Klimentyj, a mówił on długo, spocił się nawet i schodząc z kupy kamieni, wytarł twarz czapką. Wszyscy głośno klaskali nie tyle dlatego, że on mówił, ile dla ilości wywiezionych przez niego w nocy taczek. A on, schodząc z mównicy, dogadywał jeszcze:
— A koper — to, nie prosty, z wystukadą. Mnie na jedną wystukadę więcej drzewa pójdzie, niż na cały koper.
Wtedy o głos poprosił robotnik z drugiej zmiany i powiedział, że robotnik, podstawiający za pięćdziesiąt kopiejek nogę budowie, — nie robotnik, a zwykła suka. Brygady Kuzniecowa i Tarełkina nie pierwszy raz już zrywają robotę. Takim robotnikom należy ogłosić bojkot, żeby nikt nawet od dzisiejszego rana z nimi się nie witał i nie rozmawiał, a jeżeli będą zagadywać — nie odpowiadać. I do roboty, gdyby teraz chcieli pójść, nie trzeba ich więcej puszczać. Niech najpierw publicznie, przed wszystkimi robotnikami przyznają, że postąpili jak najgorsze suki, i wygonią roskułaczonych, którzy ich podburzają, a tych bez żadnego gadania oddać w ręce GPU.
Wszyscy krzyczeli: „Słusznie!“ „Tak im, sukinsynom się należy!“
Halcew napisał na miejscu rezolucję i przeczytał ją głośno, przepuściwszy tylko propozycję o oddaniu podżegaczy w ręce GPU. Dowodził, że GPU — to organ dyktatury proletarjatu do walki ze specjalnie ważnymi wrogami władzy sowieckiej i pracujących. Poczęli mu krzyczeć, że to właśnie są wrogowie władzy sowieckiej i domagali się, aby bezwarunkowo do GPU. Halcew, widząc, że nie przekrzyczy wszystkich i że wyjdzie, jakoby on bronił podżegaczy, zapisał ten punkt w takiej redakcji, że jeżeli GPU uważać będzie za wskazane, to zebranie prosi zbadać osoby podżegaczy.
Rezolucja przyjęta została jednogłośnie.
Trzy dni później, obserwując pracę komsomolców, Clarke mimochodem zapytał Połozową, co się stało z tamtemi dwiema brygadami.
— Chcą iść do pracy na starych warunkach. Wczoraj wyszli w pełnym składzie. Robotnicy nie puścili ich na kotlinę. Zmuszeni byli wrócić spowrotem do baraku. Bojkot.
— Jeżeli uznali swój błąd, dlaczego nie puszczają ich do pracy?
— O to właśnie chodzi, że nie chcą publicznie przyznać się do winy. Ambicja nie pozwala.
— No dobrze, a jakżeż oni żyją, nie zarabiając już czwarty dzień? Należy ich tedy poprostu zwolnić. Nie zamierzacie chyba wziąć ich głodem?
— To jest, jakto wziąć głodem? — obraziła się Połozowa. — Jedzą to samo, co wszyscy robotnicy.
— To ciekawe. A czego, oni właściwie chcą? Dają im jeść i nie dają pracować. Co to za kara? To odpoczynek!
— Kara polega nie na tem, a w tem, że nikt z robotników nie rozmawia z nimi i ręki im nie podaje.
— Jakżeż więc to się skończy? Chcecie złamać ich upór? To niezłe. Złe jest to, że w rezultacie cierpi na tem budowa. Ambicja nie jest ostatecznie kiepskim rysem charakteru, może i nie warto jej łamać. Czy jest to tak ważne, aby upokorzyli się publicznie?
— Ważne jest, żeby za tydzień lub za miesiąc nie powtórzyła się u nas znowu taka sama historja. A do tego trzeba wychować nietylko te dwie brygady, lecz i całą pozostałą masę robotniczą budowy.
— Wy patrzycie na budowę z punktu widzenia pedagogiki, a ja patrzę na nią z punktu widzenia jaknajszybszego wykonania nakreślonych robót. Sprzeczność ta, widocznie, hamuje wasze budowy nietylko w tym konkretnym wypadku.
— Przeciwnie, miły towarzyszu Clarke, przeciwnie. Gdybyśmy nie wychowywali robotników w trakcie samej pracy, to z tym ludzkim materjałem, z którym zaczęliśmy budować, napewno nie bylibyśmy w stanie urzeczywistnić ani jednej budowy. W tem cały sekret naszego sukcesu.
Clarke pokiwał głową.
Z kotliny wyłazili komsomolcy, akurat kończyła się zmiana: z wesołym hałasem otoczyli Clarka.
Od czasu pamiętnej nocy, przepracowanej przez niego w kotlinie, Clarke wszędzie, gdziekolwiek się obracał, spotykał te twarze. Na ulicy, w stołowni, na kawaljerze, w kinie nieznajomi bronzowi chłopcy spotykali go z uśmiechem, albo przyjacielskiem uchyleniem kapelusza. Spoczątku Clarke nawet się dziwił, skąd pojawiło się takie szerokie koło znajomych. W powitaniu tem było coś więcej, niż znajomość. Tak wita się nie zwykłego znajomego, lecz swego człowieka. I Clarke odpowiadał uśmiechem. Uczucie wielkiego osamotnienia, jakiego doznawał tutaj w ciągu pierwszych tygodni po swoim przyjeździe; stopniowo rozpraszało się w cieple napotykanych uśmiechów ludzi, z którymi nie zamienił ani jednego słowa, lecz których oczy proponowały przyjaźń.
Wracając któregoś późnego wieczoru do miasteczka, gdzie czekała na niego maszyna, Clarke zauważył, że ktoś idzie za nim. Następnego wieczora, obejrzawszy się, spostrzegł idącą za nim w odległości dziesięciu kroków ciemną sylwetkę. Nie mógł to być zwykły przypadek. Clarke opowiedział o swych wieczornych spotkaniach Połozowej. Ta, jakby tłomacząc się, wyjaśniła, że komsomolcy, dowiedziawszy się o kartkach z groźbami, obawiają się, żeby się coś z Clarkiem nie zdarzyło w czasie jego wieczornych powrotów z odcinka do miasteczka. Clarke mruknął niezrozumiale; nie można było pojąć — czy jest zadowolony z tej opieki czy nie. W rzeczywistości był on poprostu zmieszany, w zmieszaniu tem jednak było coś ciepłego i wzruszającego. Przechadzając się po budowie, nie oglądał się już za sobą, jak przedtem, z obawą. Świadomość bliskiej obecności licznych niewidzialnych sprzymierzeńców była radosną i nową.
I teraz, okrążony komsomolcami, chciał im coś powiedzieć przyjemnego, dać im do zrozumienia, że ceni ich przyjaźń.
W owej chwili poprzez grupę młodzieży przecisnął się ku Clarkowi „Egipcjanin" i poprosił Połozową, by przetłomaczyła, czy nie zgodziłby się Clarke wystąpić dziś wieczorem na zebraniu robotników w sprawie Urtabajewa. Trzeba powiedzieć kilka tylko słów, wyjaśnić sprawę z ekskawatorami, i dobrzeby było, gdyby wystąpił amerykański specjalista. Murri wymówił się, — nigdy publicznie nie występował. Clarka pamiętają z pierwszego wystąpienia; wiedzą o jego udziale w likwidacji przerwy na kotlinie, i byłoby dobrze, gdyby właśnie on wystąpił.
Clarke przecząco kiwnął głową. Halcew usiłował nalegać, lecz Clarke odmówił stanowczo: występować publicznie nie umie, w ekskawatorach specem nie jest i w roli eksperta w żadnym wypadku występować nie będzie.
Halcew, przekonawszy się, że nie namówi amerykanina, grzecznie przeprosił i pomaszerował na swych długich nogach ku miasteczku. Był zakłopotany, cała organizacyjna strona dzisiejszego zebrania leżała na jego barkach. O sprawie Urtabajewa kursowały coraz bardziej nieprawdopodobne pogłoski. Wszyscy już wiedzieli, że Urtabajew nie jest aresztowany i swobodnie wyjechał do Stalinabadu. Pogłoski należało uciąć w zarodku, pokazać robotnikom bezpartyjnym, że to nie jest żadnym sekretem partyjnym. Halcew, jako organizator dzisiejszego zebrania, chciałby je urządzić z możliwą pompą. Wystąpienie Clarka, który, sam tego nie podejrzewając, cieszył się wśród robotników wielką popularnością, mogłoby być clou zebrania. No i wogóle wystąpienie amerykanina, równolegle z rosjanami, tadżykami, uzbekami i kirgizami, dawałoby powód do wygłoszenia końcowej mowy o międzynarodowej solidarności. Halcew wyraźnie był rozdraźniony, przyspieszał kroku i szerokie jego spodnie trzepotały na wietrze, jak chorągwie.
Przy wejściu do jurty komitetu budowlanego z rozbiegu natknął się na wychodzącego stamtąd Tarełkina.
— Ja do ciebie, Halcew. Drugi raz przychodzę.
— Przyszedłeś — poczekaj. Nie mogę wszak cały dzień czekać na twą wizytę. Długo musiałbym siedzieć. Spraw mam tyle, co ty włosów, i wszystko trzeba zdążyć. A ty, dzięki bogu, za trzy dni się wyspałeś. Dobrze przynajmniej, że na czwarty raczyłeś wstąpić. No, no, siadaj, posłuchamy, co nowego wymyśliłeś.
Tarełkin się poruszył nerwowo.
— Przyszedłem ci powiedzieć, że czas już skończyć te dudy. Nie chcecie nas do roboty puszczać, rozliczcie się więc. Sami znajdziemy sobie robotę.
— Umowę zawierałeś nie ze mną, nie ze mną więc będziesz ją likwidował.
— Czego chcecie od nas?
— Rezolucję ogólnego zebrania czytałeś? Ot tego właśnie! Przyznać, żeście postąpili niesłusznie, i że nasz, sowiecki robotnik tak nie postępuje. To raz. Po drugie, nie szkodziłoby, żebyście trochę brygadę przeczyścili, przyjrzeli się, kto u was tam mąci. Sprawa prosta, nie było nad czem trzy dni się namyślać.
— Dla ciebie może i prosta, dla nas nie. Nikt u nas nie mąci, każdy ma swoją głowę, i każdy sam sobie pan. A co do tego, że niesłusznie, — nasza rzecz prosić, wasza — nie dać. Każdy jest zainteresowany jaknajwięcej dostać.
— Czyje to — wasze i nasze? A ja sobie myślałem, że wszystko nasze.
— Ty mnie na słówka nie łap.
— Ty, Tarełkin, widać, trzy dni myślałeś, i nie rozumiałeś, dlaczego to robotnicy rozmawiać i pracować z wami nie chcą. A to kto ma być — nasi i wasi?
— A my co? Przebaczenia na kolanach mamy prosić? Nie doczekają się!
— Ej, Tarełkin, Tarełkin! U kogo przebaczenia prosić? U swojej klasy? Wszak klasa ci pobłażliwość okazuje, że rozmawia z tobą. Walnęłaby cię kolanem w tyłek, i jazda od naszych ku waszym. Też ambicja zajadła! Przed kim się stawiasz? Przed swoim robotnikiem, towarzyszem! Ech, wstyd taki! Nie wychodzić na robotę, podżegaczy słuchać nie wstydziliście się, a prosić o przebaczenie u swojego brata robotnika wstyd im!
— No, jednem słowem, namawiać nas nikt nie namawiał i wypędzać nikogo z brygady nie będziemy. A zresztą, przyjdź sam do baraku, pogadaj z chłopakami. Nie jestem im komendantem.
— To właśnie źle, że nie jesteś dla nich komendantem. Jeśli wybrali cię brygadjerem, to znaczy powinieneś być komendantem. Idź, pogadaj z twoją brygadą, a ja zwolnię się, zajdę do was, pogadamy.

Do baraku nie poszedł Halcew za godzinę, a przeczekał dwie i pół godziny — niech poczekają szelmy i podenerwują się. Po drodze zajrzał do garażu i wziął ze sobą pomocnika montera, który zrana do niego przychodził.
Podszedłszy do baraku dalwerzinców, kazał chłopakowi poczekać:
— Kręć się tu koło baraku. Gdy zawołam, właź.
W baraku było niezwykle cicho. Zobaczywszy „Egipcjanina“, dalwerzincy podstąpili bliżej. Widać było, że czekali na niego.
„Egipcjanin“ usiadł przy stole, wyciągnął worek z tytoniem i spokojnie począł sobie kręcić papierosa! skręciwszy, podsunął worek z tytoniem najbliższemu z robotników: na, weź, poczęstuj się.
Wszyscy milczeli.
— No, jak? Namyśliliście się? — rzucił wreszcie „Egipcjanin“, zaciągając się papierosem.
Odpowiedzi nie było.
— No, co, języki wam zaschły?
— Niech Kuzniecow mówi, — zaproponował chłopek z rudą brodą.
Rozpychając tłum, wyszedł naprzód młody mężczyzna z wytatuowanem na lewej ręce dużem sercem, przebitem strzałą:
— Co do przeproszenia, niech będzie: jeżeli wszyscy robotnicy mówią — niesłusznie, znaczy się niesłusznie. A co do tego, żeby wydać towarzyszy, — wszyscy postanowili, wszyscy odpowiadają narówni. Nikt nas nie podburzał, i nikogo nie będziemy wydawać.
— A tobie komu wydawać każą? Policji carskiej? — zeskoczył ze stołu Halcew, następując na Kuzniecowa. — Wykuł napamięć: „nie wydamy" i „nie wydamy“ i myśli — solidarność robotnicza! Z kim trzymasz solidarność? Z wrogiem klasowym, z kułakiem, oto z kim! Myślicie, mało tu roskułaczonych uciekinierów na budowę się wkręciło? Jak ich rozeznasz, — każdy ma dwie ręce i dwie nogi, jak ja i ty. Po czem ich poznasz? Po agitacji! Jeżeli u ciebie w brygadzie taka suka agituje, weź ją za kołnierz i pokaż klasie robotniczej: oto kułacki agitator, popatrzcie, bracia, co on tam ma pod pazuchą! Oto jak prawdziwy robotnik postępuje! A wy co? Swoją piersią przed klasą robotniczą go zasłaniacie? Nie wydamy swego kułaka, on nam milszy od naszego brata. Oto wasze „nie wydamy!“ A nie wydawaj, djabeł z tobą, widać wart pac pałaca.
— Niema u nas żadnych kułaków, ty nas nie bujaj! — odciął się Kuzniecow.
— Niema? Wiesz napewno? A no, zobaczymy.
„Egipcjanin“ skierował się ku drzwiom. Wszyscy myśleli, że rozzłościł się i odchodzi, lecz on otworzył drzwi i zawołał:
— Kozura, właź.
Wszedł monter z drugiego odcinka.
— No, pokazuj, który?
Młodzieniec przesunął po wszystkich spojrzenie, rozepchnął przednich, żeby przyjrzeć się stojącym ztyłu; obejrzawszy wszystkich, zdziwił się:
— A jego tu niema!
— Jakto niema?
— Niema. Wczoraj go widziałem, a dzisiaj niema. W białej rubaszce chodzi, coś niby blondyn, a bródkę ma rudą.
Dalwerzincy spojrzeli jeden na drugiego.
— A to on o Pticynie, — odezwał się Tarełkin. — Pticyn! Gdzie on jest?
Wszyscy rozstąpili się, otwierając drogę, lecz Pticyn nie wychodził.
— Z rudą bródką powiadasz? Ależ on tu dopieroco stał!
— Racja, stał!
— Ot, tu stał!
— Gdzież on zwiał? Drugiego wyjścia nie macie?
Kilku ludzi rzuciło się na drugi koniec baraku.
— Otwarte! Jak boga kocham, otwarte! Naoścież! Nawet nie zdążył zatrzasnąć.
— Oto i wasz Pticyn! — „Egipcjanin“ obejrzał się. — Kozura! Wal po milicję!
Drzwi trzasnęły. W baraku zaległo ciężkie milczenie.
— Niema tu u was kułaków? — „Egipcjanin“ nacierał na Kuzniecowa, i Kuzniecow, krok za krokiem, cofał się ku ścianie. — Buja się was, powiadasz? A ot, Pticyn, z twojej brygady? Proletarjusz czystej krwi, co? A czy wiesz, że twój Pticyn, po roskułaczeniu go pod Tambowem, cały chleb kołchołzny podpalił? Kołchoz rozwalił się przez niego, i ludzie poszli z torbami. Przyszedł do mnie dziś chłopak, mówi tak i tak. Może się mylę, tylko, że bardzo on jest podobny, powiada, szukaliśmy go, szukaliśmy, — przepadł jak kamień w wodę, — a on, powiada, okazuje się, siedzi sobie na pierwszym odcinku...
Trzasnęły drzwi wejściowe, do baraku wbiegł malec w długich spodniach, sięgających mu do piersi i przepasanych w talji szpagatem.
— Chłopaki! Nie widzieliśta? Człowiek z brzegu do rzeki skoczył i wpław pomknął. Jak boga kocham, nie łżę! Woda go zniosła za kilometr. Wylazł na mieliznę, potem na tamten brzeg się przebierał. Ot wam krzyż, nie łżę!
— Oto wasz Pticyn! — machnął ręką „Egipcjanin“. Nie wydamy, nie wydamy, — oto i nie wydali!
„Egipcjanin" trzasnął drzwiami, z sufitu posypała się glina. Po chwili kroczył już w kierunku partkomu.
Zrobiwszy zwykłą swą turę, zaszedł Halcew po dwuch godzinach do jurty miejscowego pisma i zetknął się tam znowu twarzą w twarz z Tarełkinem i Kuzniecowym.
— A wy co?
— A myśmy tu oświadczenie przynieśli do gazety, co do tego... co niesłuszne i wszystko takie... I tam jeszcze, co do tego, że zobowiązujemy się... Kuzniecow, nie patrząc na „Egipcjanina" wsunął mu zapocony w ręku papierek.
„Egipcjanin" szybko przebiegł spojrzeniem.
— A co do agitacji, my tam jeszcze dwuch, żeby nie drapnęli, zamknęliśmy w spiżarni. Zobaczcie tam, kto i co... Tylko, jeżeli okażą się nie w rodzaju kułaków, — nie ruszać. Wszyscy postanawiali, każdy ma swój łeb, i odpowiadać, znaczy się, trzeba narówni.
Poprawili czapki i szybko wyszli z jurty.
Wiadomość o oświadczeniu dalwerzinców i o tem, że o dwunastej wyjdą na robotę, szybciej od terminowej depeszy obiegła cały odcinek. Przed dwunastą wielu robotników, na pięć minut wcześniej rzuciwszy robotę, poczęło cisnąć się w kotlinie by zobaczyć, jakie szelmy będą miały miny.
— Nie bójta się, nosy w kołnierze koszul pochowają.
— Sumienie zagryzło, wstyd im ludziom się pokazać. Cztery dni nosów z baraków nie wysuwali.
— Tak im się i należy. Niech widzą, że wszyscy na nich spoglądają.
Punktualnie na pięć minut przed dwunastą na drodze, wiodącej do kotliny, pojawili się dalwerzincy. Przybliżali się już z nasypu, kiedy Clarke z Połozową wyszli z kotliny spojrzeć na skruszony pochód.
— Widzisz ich! Zebrali się, jak na zabawę!
Dalwerzincy szli hurmem. Widać było, że długo się szykowali do wyjścia. Istotnie ubrali się jak na zabawę: wszyscy nosili świeżo odprasowane białe rubachy i wyczyszczone na glanc buty. Wiedzieli oni, że robotnicy, którzy im ogłosili bojkot, zbiorą się popatrzeć na ich skruszony powrót, i zraniona ambicja kazała im nie dopuścić do takiego spektaklu. Szli między szpalerami ciekawych, nie oglądając się w bok, jakby nie spostrzegając ich obecności. Na przodzie, szedł harmonista, rozwinąwszy pawim ogonem harmonję. Harmonista, wybijając nogą takt, śpiewał wysokim zadzierżystym falsetem:

Stoi miły na krużganku,
Wodą mordę myje,
Bowiem zrzucił tego ranku
Jeroplan pomyje.

Z muzyką wdrapali się na kawaljer, z muzyką zeszli do kotliny, i tylko gdy strzała ekskawatoru, jak ręka dyrygenta, jednem podniesieniem zrobiła półobrót, harmonja się urwała, a zadzwoniły kilof i taczki.

Chodżent — Jewlewo — Moskwa
Lato 1932 r.





  1. Ekskawator — mechaniczna kopaczka.
  2. Narkomat — ludowy komisarjat.
  3. Rajkom — rejonowy komitet.
  4. WSNH — wszechzwiązkowy komisarjat gospodarstwa.
  5. Aryk — kanał.
  6. Tiubetejka — czapka baszkirska.
  7. WTUZ — wyższa szkoła techniczna, rodzaj politechniki.
  8. Techpom — techniczny pomocnik.
  9. Dastarchan — obrus jedwabny z poczęstunkiem.
  10. Czaczwan — gęsta siatka z włosia końskiego, którą muzułmańskie kobiety przykrywają twarz.
  11. Partkom — komitet partyjny.
  12. Medressa — Uniwersytet muzułmański.
  13. Rik — robotniczy komitet wykonawczy.
  14. Czajrykier — chłop bezrolny.
  15. Mirab — osoba zawiadująca podziałem wody.
  16. Churdżum — siodło.
  17. Chona — chata.
  18. CK KP (b) Tadż. — centralny komitet komunistycznej partji bolszewików, Tadżykistan
  19. Basmacz — bandyta.
  20. Ser — miara zasiewu: osiem tiubetejek ziarna.
  21. Kata — wielki, urus — rosjanin.
  22. Selsowiet — rada wiejska.
  23. Sil — żywiołowe nieszczęście, powódź.
  24. Wik — komitet wykonawczy.
  25. Amaban — miara zasiewu: 6 pudów ziarna.
  26. Dżagamat — rada wiejska.
  27. Owring — wierzchołek, z którego wiedzie ścieżka wzdłuż prostopadłych skał.
  28. Aksakał — siwobrody.
  29. Kawsz — miara zasiewu, równa dwum serom.
  30. Narkomzem — komisarjat rolnictwa.
  31. Zawkom — kierownik komitetu.
  32. Uobli — członek związku rewolucyjnego przemysłowych robotników świata (IWW).
  33. Domzak — dom zakluczenja — więzienie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.