Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A to on o Pticynie, — odezwał się Tarełkin. — Pticyn! Gdzie on jest?
Wszyscy rozstąpili się, otwierając drogę, lecz Pticyn nie wychodził.
— Z rudą bródką powiadasz? Ależ on tu dopieroco stał!
— Racja, stał!
— Ot, tu stał!
— Gdzież on zwiał? Drugiego wyjścia nie macie?
Kilku ludzi rzuciło się na drugi koniec baraku.
— Otwarte! Jak boga kocham, otwarte! Naoścież! Nawet nie zdążył zatrzasnąć.
— Oto i wasz Pticyn! — „Egipcjanin“ obejrzał się. — Kozura! Wal po milicję!
Drzwi trzasnęły. W baraku zaległo ciężkie milczenie.
— Niema tu u was kułaków? — „Egipcjanin“ nacierał na Kuzniecowa, i Kuzniecow, krok za krokiem, cofał się ku ścianie. — Buja się was, powiadasz? A ot, Pticyn, z twojej brygady? Proletarjusz czystej krwi, co? A czy wiesz, że twój Pticyn, po roskułaczeniu go pod Tambowem, cały chleb kołchołzny podpalił? Kołchoz rozwalił się przez niego, i ludzie poszli z torbami. Przyszedł do mnie dziś chłopak, mówi tak i tak. Może się mylę, tylko, że bardzo on jest podobny, powiada, szukaliśmy go, szukaliśmy, — przepadł jak kamień w wodę, — a on, powiada, okazuje się, siedzi sobie na pierwszym odcinku...
Trzasnęły drzwi wejściowe, do baraku wbiegł