Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Położył się sekretarz spać w domku rady wiejskiej. Zdrzemnął się już porządnie, słyszy, ciągnie go ktoś za rękaw. Skoczył, — mały Nusreddin stoi, mówi tłomaczowi:
— Uchodźcie stąd, zaprowadzę was w inne miejsce spać, niedobrze tutaj.
Nie pytał sekretarz, dlaczego i poco, naciągnął tiubetejkę i pomaszerował za chłopakiem.
Wyspali się. O świcie sekretarz mówi:
— Dobrzeby było aresztowanych wziąć ze sobą, tylko — jak ich przez taką drogę przeprowadzić? Oddział może nie nadejść, odwaga naszym dechkanom odbiegnie, wypuszczą sukinsynów, jak dwa razy dwa. A no, sprobujemy.
Poszli do chlewu, widzą, niema przy bramie straży. Weszli. Aresztowanych niema śladu.
Podrapał się za uchem sekretarz:
— Ot, wiedziałem! Ha, trudno, — pójdziemy bez nich.
Przeszli kilometrów trzy, naprzeciw siebie widzą — znowu chłopak Nusreddina.
— Ty skąd? — pyta sekretarz. — Jakże zdążyłeś?
— Poszedłem naprzód drogę obejrzeć, — mówi mały. — Nie można iść tamtędy, drabina podpiłowana. Władza sowiecka dobra, nie trzeba iść, spadnie. Poprowadzę inną drogą.
Kosztowało to ich zbędne pół dnia akrobatyki, doszli za to bezpiecznie. Siedli na konie, żegnają się z małym. Mówi mu sekretarz:
— Rachmat, dziękuję.