Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

brał. Wyrostki, którzy już wzięli, — nie zapalili, w zakłopotaniu kręcąc papierosy w palcach.
— Nie bójta się, u nich, w Ameryce, robotnicy cygara palą, a nie machorkę, — powiedział po dłuższej pauzie chłop z rudą brodą.
Nikt go nie poparł.
— No pewnie, bez machorki robota — nie robota, — podniósł się z nar wysoki wąsacz. — Kręci kurzącego człowieka bez kurzywa. Ale nie można, chłopaki, także i przed jamerykanem błotem się obsmarować. Obiecalim: dogonimy i przegonimy, a wychodzi — nie dogonili i usiedli. Ot i dobrze tak, że jamerykaniec splunął nam w pysk. Nie stawiaj się, znaczy. Huk podnieśli na cały świat i co. Tylko on daremnie tak. Jakgdyby to pracującemu człowiekowi i pobruździć trochę nie wolno. Nie rozumie on pracującego człowieka. Myśli, naser-mater, że i naprawdę za paczkę machorki robim. Dziwaki takie-siakie, te jamerykany!... Idziemy, chłopaki? Co? Pokażemy Ameryce, jak rasejski robociarz pracuje!
Ze trzydziestu ludzi wolno podniosło się z nar.
— Idź, idź, trzech nie namówiło, to czwarty przygadał, — rzucił gniewnie chłop z rudą brodą. — Uszy otworzyli! Może jeszcze on i jamerykanin nie jest prawdziwy.
— A ty, bracie, sprawdź, potrajluj z nim po amerykańsku. Zapytaj, jak tam w Ameryce, czy prędko będą rozkułaczać? — zadowcipkował harmonista.
— A no, chłopaki, pokręciliśmy jęzorami