Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

...Gdy w pół godziny później, przed domkiem pod jesionami zatrzymał się samochód i dziewczyna weszła na werandę, zetknęła się z wychodzącym z domu zmarszczonym mężczyzną w szarej czałmie. Na progu spotkał ją Komarenko.
— Pani z sowchozu? Właśnie na panią tylko czekamy. Niech pani wejdzie.
Starannie przymknął drzwi gabinetu. — Pani — przyrodniczką, prawda? Zechce mi pani powiedzieć, czy mogłaby pani odróżnić, jeżeli pokażę kilka owadów... Zresztą... niech pani spojrzy lepiej sama...
Rozłożył przed nią na papierze cztery zabite falangi.

Połozowa, wróciwszy od Komrenki, zastała obu amerykan naradzających się nad tem, jak wypełnić sobie dzień świąteczny. Problem był niełatwy: robić nie było co, iść nie było gdzie. Murri radził polowanie na dżajrany. Clarke proponował spacer po mieście. Połozowa głosowała za propozycją Clarka.
Wolno poszli wzdłuż aryka. Naraz powiał wiatr afgański i w jednej chwili miasteczko całe znikło, zmyte ogromnemi falami kurzu. Clarke przeczekał, póki nie zwieje kurz i można będzie iść dalej. Nowy poryw wiatru zerwał mu tiubetejkę. Biec za nią nie było żadnej możności: w szarej mgle kurzu nie można było na przestrzeni jednego kroku czegokolwiek zobaczyć. Zawołał na Połozową, stojącą obok niego, przytuloną do drzewa. Ani drzewa, ani jej nie było widać. Clarke odszukał wyciągniętą naprzód jej