Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

baraku, w którymby można było się usadowić. Nocowali spoczątku pod otwartem niebem, potem dopiero budowali sobie baraki.
Na budowie tę żywiołowo powstałą dzielnicę nazwano: Samstroj.
Ludzie przybywali, miasteczko rosło, nie rosła tylko budowa.
Pewnego popołudnia Clarke stał na brzegu, czerpiąc pełnym haustem chłód, idący od rzeki.
Spoglądał na żółtą równinę, na leniwie pasące się w kamienistym rowie dwa samotne ekskawatory, na białe przyziemne dachy namiotów. Za półtora roku ścielić się tu będzie zielony kobierzec pól, wyszywany cały bawełną, żółtemi ścieżkami aryków i szmaragdowemi dyskami ogrodów.
Dla osiągnięcia tego trzeba, aby nowe szerokie koryto rosło, z dnia na dzień głębsze, o nowe dziesiątki metrów, obłupując twardą skorupę płaskowzgórza.
A koryto nie rosło. Tak, przynajmniej, Clarkowi się zdało. Do tego potrzeba było, przy minimalnem obliczeniu, siedemnastu ekskawatorów.
Wiadomość o zwolnieniu Czetwiertiakowa i Jeremina uderzyła Clarka znienacka. Nie rozumiał, czem właściwie Czetwiertiakow zawinił. Zadawał sobie pytanie: czego się żąda w tym niepojętym kraju od inżyniera? Clarke chciał uczciwie pracować. Spostrzegał, że w oczach miejscowych ludzi słowa „amerykański inżynier“ nakładały na niego jakieś specjalne obowązki.
Oczywista, w kraju tym pracować należy jakoś