Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zapewnialiście wszak sami, że nikt nie ukradł, — silem zmyło. Od sila żądać zpowrotem?
Stoją, dreptają na miejscu, naradzają się.
Sekretarz, jakby nigdy nic, usiadł sobie z powrotem i zabrał się do herbaty, kończy drugi czajnik. Sam zukosa obserwuje. Widzi, mułła sokiem purpurowym się nalewa, brodę rwie i szepcze coś prezesowi, kombinując wymknąć się cichaczem z koła.
Napił się sekretarz herbaty i mówi:
— No, towarzysze dechkanie, pół godziny minęło. Jazda do domów po ziemię i ziarno. Za pół godziny żeby wszystko było. A prezes rady wiejskiej tu zostanie. I mułła Ali zostanie, nie potrzebuje wszak niczego przynosić.
Postawił jednemu i drugiemu po filiżance, herbaty nalał — z szacunkiem.
— Pijcie, — powiada, — nie odmawiajcie.
Potargali brodami, siedli, piją. Sekretarz kończy trzeci czajnik, wciąż im podlewa, zagaduje. Ci uprzejmie się uśmiechają, a oczy im tak biegają.
Dechkanie stoją, naradzają się, spoczątku szeptem, później coraz głośniej.
Wychodzi wreszcie jeden:
— Widać i naprawdę władza sowiecka — biedaków władza, jeżeli staje w biedaka obronie i wrócić mu ziemię rozkazała. Niesprawiedliwie tylko, że od biedaków chce wziąć, a jednego bogacza, to zupełnie od zapłaty uwolniła.
— Kto tu jest u was bogaczem? Mówicie, wy wszyscy — biedacy, i nikt z was nie ma trzech ambanów ziemi, ani pary byków.