Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ty mnie na słówka nie łap.
— Ty, Tarełkin, widać, trzy dni myślałeś, i nie rozumiałeś, dlaczego to robotnicy rozmawiać i pracować z wami nie chcą. A to kto ma być — nasi i wasi?
— A my co? Przebaczenia na kolanach mamy prosić? Nie doczekają się!
— Ej, Tarełkin, Tarełkin! U kogo przebaczenia prosić? U swojej klasy? Wszak klasa ci pobłażliwość okazuje, że rozmawia z tobą. Walnęłaby cię kolanem w tyłek, i jazda od naszych ku waszym. Też ambicja zajadła! Przed kim się stawiasz? Przed swoim robotnikiem, towarzyszem! Ech, wstyd taki! Nie wychodzić na robotę, podżegaczy słuchać nie wstydziliście się, a prosić o przebaczenie u swojego brata robotnika wstyd im!
— No, jednem słowem, namawiać nas nikt nie namawiał i wypędzać nikogo z brygady nie będziemy. A zresztą, przyjdź sam do baraku, pogadaj z chłopakami. Nie jestem im komendantem.
— To właśnie źle, że nie jesteś dla nich komendantem. Jeśli wybrali cię brygadjerem, to znaczy powinieneś być komendantem. Idź, pogadaj z twoją brygadą, a ja zwolnię się, zajdę do was, pogadamy.

Do baraku nie poszedł Halcew za godzinę, a przeczekał dwie i pół godziny — niech poczekają szelmy i podenerwują się. Po drodze zajrzał do garażu i wziął ze sobą pomocnika montera, który zrana do niego przychodził.