Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wydeptując pantoflami wzorzystą drogę, płynął tancerz w wytartym chałacie, przewiązanym w pasie wyszywaną chustą.
Z okna, po drugiej stronie werandy, wyjrzała rozstrzepana głowa kobieca.
— Sasza! — zabrzmiał znajomy już Clarkowi kapryśny głos. — Co tam takiego?
Niemirowski, kończący myć się w kącie werandy, zdjął z gwoździa ręcznik, wyrzucił z ust na drogę długą strugę wody i powiedział, wycierając się:
— To kołchoznicy. Wczoraj skończyli robotę w sowchozie i wracają do domu.
— Czego oni więc o piątej rano nie dają spać! — z irytacją ciągnęła kobieta.
— Są zdaleka, niektórzy dwadzieścia — trzydzieści kilometrów stąd. Wcześniej wyszli, aby zdążyć przed upałem.
— Nigdy nie dadzą się wyspać, idjoci, ze swemi świstawkami.
— Nie kładź się o czwartej zrana, to się wyśpisz.
Clarke, zresztą, nic nie zrozumiał z tej rozmowy i długo stał jeszcze w oknie, wsłuchując się w oddalające się trele fletów.
Dopiero, gdy ucichły ostatnie dźwięki, spojrzał na zegarek i stwierdziwszy, że już pół do szóstej, począł szybko się ubierać. Wziął ze stołu arkusz z rysunkiem, złożył go, wsunął do woreczka i poszedł do stołowni na śniadanie.
Gdy wrócił, stał przed werandą samochód. Na tarasie czekała Połozowa.