Obudziły go dźwięki tęsknej dziwnej muzyki ochrypłych fletów i bębna. Grali na ulicy. Clarke wyskoczył z posłania i pchnął ręką okno. Ranne powietrze, świeże jak woda ze studni, zmyło z twarzy cienką pajęczynę snu.
Przez ulicę sunął niezwykły pochód. Na przodzie, na malutkich osiołkach jechali dwaj dechkanie; każdy trzymał drzewko czerwonego transparentu. Za nimi, wzdłuż ulicy ciągnęła się długa kawalkada barwnych jeźdźców na osiołkach. Nogi jeźdźców dotykały prawie ziemi. Jeźdźcy płynęli nad ziemią, uroczyści i ociężali w swych malowniczych chałatach, wyliniałych czałmach i zasmolonych tiubetejkach.
Kawalkadę poprzedzało, wślad za jeźdźcami z plakatem, czterech muzykantów. Muzykanci dęli w długie cienkie trąby. Jeden z nich miarowo uderzał w bęben, głuchy i wzdęty, jak gliniane naczynie.
Przed muzykantami, frontem ku kawalkadzie,