Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A w pana obecności nikt do pokoju nie wchodził?
— Był tylko ten czarny inżynier. Więcej nikt.
— Być może, w czasie sprzątania zaszedł ktoś i położył? Jest to wyraźnie dziecinny rysunek. Niech pan nikomu nie opowiada, inaczej będą się z pana śmiać.
Clarke niby niechcący, zwinął rysunek i zmieniając temat rozmowy, niepostrzeżenie wsunął go do kieszeni.

Kiedy u schyłku dnia samochód odwiózł do miasta Clarka, mokrego i wyczerpanego z upału, — on, nie rozebrany, rzucił się na łóżko.
Wypocząwszy, rozebrał się do naga i polał się wodą od głowy do nóg. Dopiero wówczas odzyskał powoli rzeźkość, ubrał się i obejrzał stół. Żadnych rysunków na stole nie było, stał natomiast wazon z kwiatami.
Clarke dotknął w zamyśleniu bukietu, przesuwając po dłoni chłodne płatki kwiatów. Styłu skrzypnęły drzwi. Clarke momentalnie odwrócił się i złapał siebie na tem, że ręka jego dotknęła kolby rewolweru. W drzwiach stała pulchna blondynka, ta sama, którą w czasie wczorajszej pogawędki z Urtabajewym miał sposobność szczegółowo obejrzeć. Była to sąsiadka, widocznie żona inżyniera Niemirowskiego.
— Czy można?
Clarke stał z zakłopotanym uśmiechem.
— Nie rozumie pan po rosyjsku? Nie? Nic nie szkodzi. Przyszłam pana odwiedzić. Nie przeszkodzę?