Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Szkoda, że nie widział pan dzisiaj kołchoźników, wracających z sowchoza z muzyką i tańcami. Wyjątkowy obrazek.
— Widziałem, istotnie bardzo ładnie. Całkiem rodzajowa muzyka, podobna cokolwiek do przyśpiewów indyjskich zaklinaczy wężów i nader ciekawy taniec.
— Gwizdać na muzykę... Przepraszam, ja nie to.. Chciałam powiedzieć, że to — jest zewnętrzne, nierealne. To egzotyka, która przyciąga uwagę każdego europejczyka. Wie pan, co to takiego choszar? Włościanie z oddalonych kiszłaków przyszli pomagać sowchozowi. Chciano im zapłacić za wyrobione dniówki — odmówili. Powiadają, niech nam rejon zbuduje za to szkołę. Obiecali przyjść i na żniwa. Rozumie pan, że w tym kraju, gdzie jeszcze do dwudziestego szóstego roku bajstwo i mułłowie prowadzili za sobą większość dekchan, — to cała rewolucja.
— Tak, to nader ciekawe...
Połozowa umilkła. Automobil mknął po płaszczyźnie, zbliżając się ku końcowi gór.
U podnóża gór leżało miasteczko: kilka drewnianych baraków, kilka garbatych namiotów z brezentu z krzywemi okienkami z żelatyny, próżny samochód ciężarowy z połamaną karoserją, nieruchomy i ponury, jak statysta.
Obok centralnego baraku cisnęli się, wchodzili i wychodzili ludzie najróżnorodniejszego wyglądu: rosyjscy chłopi z długiemi brodami, jedni w zasmarowanych, opasanych postronkami rubachach, inni w watowych kacawejkach i rudawych jałówkowych