Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gły, z półokrągłemi otworami okien, z którego szły światła reflektorów. Na fasadzie nad wejściem widniał napis. „Rewolucja — to wicher, odrzucający wtył wszystkich, co jej się przeciwstawiają“. Napis ten przetłomaczył Clarkowi Murri tego rana, gdy wyszli na spacer. Naprawo, przy wzniesieniu, prowadzącem na olbrzymi plac, wznosił się dziwaczny gmach, podobny do średniowiecznego zamku z dwiema ostro zakończonemi wieżami. Zamek zagradzał sobą napierający na niego zgóry olbrzymi plac. Samego placu nie było widać, jaśniało stamtąd białe polarne światło reflektorów.
Nadole, w restauracji muzyka grała tango, tęsknie miauczyło banjo...
Clarke zamknął drzwi balkonu.
— Afrykański namiot u podnóża lodowca — pomyślał głośno i szybko rozebrawszy się, wsunął się głową w nakrochmalone prześcieradła.
Gdy go obudzili, na dworze panował jeszcze ten sam mrok, co poprzednio. Barker i Murri, ubrani do podróży, kończyli układanie rzeczy do waliz. Clarka bolała głowa, wobec czego oblał ją dzbanem zimnej wody, szybko się ubrał i zeszedł nadół.
U przedsionka czekał autobus z portu lotniczego, który uwiózł ich wzdłuż znajomego już bulwaru. Na skrzyżowaniach prawie pustych ulic samotni milicjanci w zielonych hełmach widocznie postawieni byli tu na noc, aby wskazywać drogę.
Podczas, gdy w kancelarji aerostacji ważono walizki i pasażerów, wyjaśniło się, że do Taszkientu