Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Trzasnęły drzwi. Synicyn się podniósł.
Do pokoju weszła Połozowa.
— Nie przeszkodziłam wam?
— Nic nie szkodzi. A co tam u pani, znowu nowiny? Zdarzyło się coś z amerykanami?
— Nowa falanga? — zainteresował się Komarenko.
— Nie. Nic specjalnego się nie zdarzyło. Dzisiaj wieczór inżynier Clarke podzielił się po raz pierwszy swemi podejrzeniami. Nie wnikając w to, w jakiej mierze są one uzasadnione, uważałam za swój obowiązek podać je panu do wiadomości. Tembardziej, że on sam mówił mi o tem niewątpliwie w tym celu.
— No, no, niech pani mówi. To ciekawe, — ożywił się Komarenko.
— Pamięta pan, kiedy poczęto podrzucać amerykanom kartki z groźbami, wszyscy pytali, w jaki sposób kartki te trafiają do ich pokojów. Oni także łamali sobie głowy i Clarke doszedł do wniosku, że może ktoś z odwiedzających ich ludzi niepostrzeżenie zostawia te listy.
— Zadziwiające! To najprostsze i najbardziej rzeczowe przypuszczenie, — wtrącił Komarenko.
— No więc, począł sobie przypominać, kto właściwie odwiedzał ich tego dnia. I przyszedł do przekonania, że obydwa razy zachodził do nich Urtabajew.
— Co? Znowu Urtabajew?! — Synicyn odsunął taburet i począł chodzić po pokoju.
— Pamięta pan, towarzyszu Synicyn, rozmowę