Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krzywej basmaczowskiej szabli, odrąbującej głowy trzem wziętym do niewoli czerwonogwardzistom i, wreszcie własnemu kurbaszy.
Komarenko traktował ludzi nie jak coś gotowego. Widział ich w przebiegu długiego kształtowania się, z całym ciężarem ich socjalnej biografji. Ludzie przechodzili koło niego, jak towarowe pociągi, obrosłe na kolejnych stacjach długim łańcuchem wagonów. Oglądał ich trafnem spojrzeniem, — przeciętny zwrotniczy na drodze, prowadzącej do socjalizmu, — oglądał i przepuszczał dalej: nielicznych, tych, którzy nie byli w stanie tam dojść, kierował na linję zapasową, do remontu; bardzo nielicznych — w nicość.
Koń potknął się. Komarenko ściągnął cugle i stępa minął ostatnie kibitki „Samstroja". Miasteczko spało, i pełnomocnik nie chciał go niepokoić uderzeniami nieostrożnych kopyt. Obejrzał się wtył. W dali, na głównym odcinku, paliły się światła, stukał miarowo traktor, pompując wodę z kotliny. Miasteczko spało, w kotlinie szła robota. Za wszystko to odpowiadał on, Komarenko: za sen spokojny miasteczka, za regularny stukot traktora, za normalną pracę całej budowy. Uczucie wielkiej odpowiedzialności nie ciążyło, napełniało przyjemną dumą.
„Wszyscy mają prawo się mylić, — wszyscy, prócz mnie. Mnie nie wolno popełnić gaffy“.
I w tejże chwili, jakby gorzka replika:
„A jednak popełniam gaffy. Tak, tak, niema co zamykać oczu. Krystałow uciekł — raz. Nie potrafiłem go zgryźć. Typek ten kilka miesięcy kwitnął u mnie pod bokiem. Mało to, że nie było żadnych da-