Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nymi łykami. Dwaj domownicy, dotrzymując kroku, ciągnęli herbatę z filiżanek.
Połozowa poprosiła pełnomocnika by przeszedł do gabinetu i streściła w kilku słowach zdarzenia dnia dzisiejszego. Pełnomocnik uważnie słuchał, przerywając pytaniami jej opowiadanie. Z zadawanych pytaj widać było, że historja poprzednich kartek jest mu ze wszystkimi szczegółami znana. Odebrał od Połozowej obydwa pudełka, wyłożył dwa arkusze papieru i położył każdą z falang na oddzielnym arkuszu. Wyjął następnie z szuflady szkło powiększające i z uwagą począł oglądać falangi. Połozowa zauważyła, jak mu się ściągnęły brwi.
— Ciekawe!... Którą pani falangę zabiła?
Połozowa zdetonowała się.
— Niosłam obydwa pudełka razem i nie mogę teraz określić. Myślałam, że to nie ma znaczenia.
Ujął słuchawkę telefoniczną i połączył się z sowchozem.
— Zarządzającego. Tak, serwus! Mówi Komarenko. Macie tam pannę, zarządzającą laboratorjum. Skończyła ona, zdaje się, przyrodę? Tak, tak. Akurat to, czego potrzebujemy. A zatem, dajcie jej auto i niech ona tak za dwie godzinki zajedzie do miasteczka, do mego mieszkania. Zrobione? No, wszystkiego dobrego!
Powiesił tubę.
— Jak tam pani amerykanie? Porządnie przelęknieni?
— Przeciwnie, bardzo dobrze się trzymają.