Strona:Bruno Jasieński - Człowiek zmienia skórę.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Fakirzy? Dlaczego fakirzy?
— Interesuję się ich wiedzą. Obserwowałem jednego w cyrku. Ciekawy typ. Kłuł się po całym ciele szpilkami, gwóźdź sobie wbił w dłoń, igłę sobie wetknął w język — i nic, rozumie pan, nic! Dlaczego to tak?
— Właściwie, — usiłował sennie wytłomaczyć lotnik, — sprawa jest zupełnie prosta: siła sugestji, powiadają. Zapewniają, że człowiek może się zmusić, by nie czuł żadnego ukłucia. Najstraszniejsze wszak zwykle, to widok krwi, który wzmaga uczucie bólu. Cała wszak sztuka fakirów polega na tem, że zgóry wiedzą, gdzie i jak kłuć, aby krew nie występowała.
Słyszy, sąsiad szuka coś po framudze okna.
— Ma pan, — mówi, wyciągając coś w ciemności.
— Co?
— Ma pan szydło. Niech pan spróbuje ukłuć się, albo też, lepiej, ja pana ukłuję, zobaczymy — wystąpi czy nie.
Lotnik również uniósł się na posłaniu.
— Zlituj się pan, nim się kłuje, należy wiedzieć gdzie, — nie jestem wszak fakirem.
Wyjął zapałki i zapalił, chociaż nie miał ochoty do palenia.
I do rana nie spał. Słyszy: sąsiad również nie śpi, przewraca się. Djabeł go wie, co mu jeszcze do głowy przyjdzie.
Rankiem sekretarz osobiście odwiózł lotnika na pole. Żegna się, potrząsa mu rękę: