Zaklęty Dwór/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Zaklęty Dwór.

POWIEŚĆ
przez
WALEREGO ŁOZIŃSKIEGO.
CHICAGO, ILLS.
Drukiem i nakładem Władysława Dyniewicza.
1884.

I.

Organiścina.

Największy człowiek naszego wieku utyskiwał w pewnych chwilach, że nie jest swym własnym wnukiem, nas biednych powieściopisarzy wcale przeciwne trapi zachcenie, my znowu nie możem się pocieszyć, że nie jesteśmy swymi własnymi dziadkami, że przynajmniej o jedno stulecie wcześniej nie przyszliśmy na świat. Za trudne jest dzisiaj nasze stanowisko, za ciężkie zadanie!
— Powieść dzisiejsza — pisze jeden z nowoczesnych estetyków niemieckich — choćby prócz zabawy żadnych innych nie miała celów, musi opływać w wszelkie cudowne barwy i blaski fantazji jak bajka z Tysiąca i jednej nocy a tchnąć przytem prawdą i naturalnością jak sama najpowszedniejsza rzeczywistość, musi nam co chwila odsłaniać nowe nieznane dotychczas strony duszy i serca ludzkiego i co chwila do nowych jakichś nieprzewidzianych prowadzić rezultatów, ale w tem wszystkiem powinna opierać się na jaknajwiększej prostocie uczucia, na jak najogólniejszych prawdach psychologicznych, zrozumiałych dla każdego a wolnych od wszelkich rysów wyjątkowych. W takim tylko razie zdoła mniej więcej odpowiedzieć swemu zadaniu.
Ależ nie na tym jeszcze koniec trudności. Pół biedyby jeszcze przewalczyć te i tympodobne wymagania, byle tylko przy dzisiejszym rozbujaniu powieści nie tak trudno przychodziło zachować od szwanku reputację własnej twórczości.
Powieść nasza, acz tak ogromnie rozmogła się ostatniemi czasy, w tak ciasnych przecie tkwi jeszcze ramach, że biednemu powieściopisarzowi trudno krok zrobić, aby zaraz nos w nos nie zetknąć się z dziesięcią poprzednikami lub mimo chęci, wiedzy i woli nie potrącić łokciem któregoś z spółczesnych kolegów.
I ani się nieraz spostrzeże, że układając i kombinując zupełnie nowe i oryginalne w własnem przekonaniu charaktery, rysy, sytuacje, kolizje i perypecje społeczeńskie, powtarza tylko za kimś innym jak za panią matką pacierz, czyli raczej, że tworząc najoryginalniej w własnem przeświadczeniu, odżywa tylko najniezręczniej w rzeczywistości. Ani wie też często, że zamiast nowe napisać dzieło, złożył tylko nowy obraz z starych kaleidoskopicznych fatałaszków, uklecił nową całość z dawnych, stokroć zużytych cząstek składowych, jak gdyby pomimowolnym obszernym komentarzem chciał dokumentnie stwierdzić słowa Goethego:

Wer koennt was Kluges, wer was Dummes denken,
Was nicht ein Andrer schon vor ihm gedacht!

— Ależ do czegóż to wszystko mierzy? — zapytasz może, czytelniku. — Maż to być reklama dla własnej powieści, czy pokorne przyznanie się do własnego braku oryginalności?
O, bądź spokojnym, ani jedno, ani drugie! Jeśli już mamy mówić z sobą po otwartej szczerości a raczej otwartości, to wierzaj mi, że do wszystkich tych stosownych czy niestosownych uwag i expektoracyj naprowadził mię tylko zły humor, iż chcąc niechcąc muszę niniejszą moją powieść zaczynać w karczmie, tem najpowszechniejszem miejscu powieściowych schadzek i wszelkich w ogóle spotkań umyślnych i przypadkowych.
Lecz niestety Bóg świadkiem, że nie mogłem postąpić sobie inaczej. A to przynajmniej zostaje mi pocieszenie, że karczma moja jak pospolite miejsce zająć musi w powieści, tak wcale niepospolitą rolę odgrywała w rzeczywistości.
Położona przy bitym gościńcu o ćwierć mili za małą wioską Ryczychową, cała murowana i pobita gontem, jakby umyślnie dlatego tylko wysunęła się tuż na samo rozdroże, między obwód samborski a przemyski, aby zarówno po obudwu rozsławić się stronach.
I w samej rzeczy, w całym samborskiem i przemyskiem nie wiele szczególnych naliczyłbyś zakątków, gdzieby bogdaj z imienia nie znali ryczychowskiej karczmy, bogdaj ze słychu nieumieli coś powiedzieć o jej czcigodnym arędarzu. Karczma i arędarz tworzyli tu zresztą jak nigdzie jedną nierozdzielną całość, że niepodobnaby sobie ani pomyśleć jedno bez drugiego: ktokolwiek zapamiętał karczmę, musiał zaraz przypominać sobie i garbatego Chaima, zwanego Organistą; bo nim jeszcze budynek stanął pod gontem, on już rozparł w nim swój szynkwas, roztasował swe garnce, flaszki, kwarty i kwatyrki i przechrzciwszy przyszłą siedzibę od siebie Organiściną, szynkował w niej po dzień dzisiejszy, a szynkował z bezprzykładnym w okolicy powodzeniem.
Mogłeś przejeżdżać tamtędy we dnie czy w nocy, w powszednią czy świąteczną, jarmarcznią czy odpustową dobę, zastałeś zawsze tłumno i pełno w sieniach i przed zajazdem, ludno i gwarno w szynkowni i w alkierzu.
Garbaty Organista jak Bóg wie zkąd swój ni właściwy wziął przydomek, tak Bóg wie jaką szczególną siłą tajemniczą umiał przywabiać sobie gości, jednać przyjaciół i łaskawców, i osobliwszą na wszystkich wywierać ponętę.
Żaden brykarz, solarz, maziarz, żaden w ogóle wóz z okolicy nie przejechał pewno popod okna ryczychowskiej karczmy, nie zatrzymawszy się bogdaj na chwilę u jej wrót, nie pomówiwszy bogdaj kilka słów z arędarzem.
Garbaty Organista, wylany na wszystkich usługi, nigdy na godzinę nie opuścił domu, zawsze w każdej dobie i porze można było go zastać gotowym i ochoczym do rozmowy, a co główna zawsze w najweselszem pod słońcem usposobieniu.
A ktokolwiek w dłuższą zapuścił się z nim rozmowę, mógł domyśleć się potroszę, dlaczego ryczychowska karczma, nie mając ani miar lepszych, ani trunków tańszych i doskonalszych jak inne karczmy, tak rozgłośnej wzdłuż i wszeż używała reputacji i tak świetnym cieszyła się powodzeniem.
Garbaty Organista obok wódki, piwa, miodu i dalszych tympodobnych artykułów, handlował jeszcze innym, wyższego rzędu spirytusem, który mu podobno największe ze wszystkich przynosił zyski, posiadał żywy i bystry dowcip i co główna, umiał zawsze w jaknajlepszy użyć go sposób.
Należy to do najzwyklejszych nieszczęść wszystkich ludzi dowcipnych, że jak łatwo jednają sobie przyjaciół i wielbicieli, tak nierównie łatwiej jeszcze ściągają sobie na kark wrogów i przeciwników.
Nasz Organista był najzupełniejszym z tej reguły wyjątkiem. Dowcip jego mnożył mu codziennie przyjaciół, a nigdzie i nigdy nie wzniecił nienawiści. Bo też nikt inny nie umiał zręczniej od niego zastósować się w jednym mgnieniu oka do natury i usposobienia tego, z kim mówił.
Garbaty Organista był inaczej dowcipny z chłopem, inaczej z przechodzącym małomieszczaninem lub szlachcicem chodaczkowym, inaczej z prywatnymi oficjalistami a spieszącymi na wesela i odpusty popadjankami. Wszystkich razem i każdego z osobna potrafił zabawić na umór, a choć z częsta gęsta i jakieś uszczypliwe wymknęło mu się słówko, to padało ono zawsze na karb kogoś nieobecnego. Przebiegły żyd jak ognia unikał w oczy wszystkich uszczypliwości, a jakby instynktem odgadywał zawsze co i kiedy należy pominąć.
Kiedy, bywało, rozsiadł się między chłopami, prawił im cuda o tym sławnym z baśni gminnych Iwanie, co niewyczerpany w swej przebiegłości tyle uciesznych psot napłatał żydom, tak zręcznie zawsze wywinął się z kłopotu, a w zastawiane sobie sidła tak chytrze chwytał swych własnych prześladowców.
Z spieszącym na termin sądowy szlachcicem chodaczkowym Organista z innej czerpał beczki. Przytaczał rozliczne ucieszne dykteryjki z ostatnich praktyk sejmikowych, opowiadał o niedawnych, zawołanych w okolicy rembajłach i bibułach, a na zakończenie dodawał zawsze jakąś ciekawą anegdotkę prawniczą, jakiś zabawny fortel pieniacki.
Kiedy śród drogi na któryś z sąsiednich jarmarków zagościli do Organiściny małomieszczanie z pobliskich miasteczek, Organista inny znowu tok dawał gawędce. Przed staromiejskimi baraniarzami drwił z szewców staropolskich, przed radymieńskimi powroźnikami wyszydzał dowcipnie krukienickich kuśmierzy, przed drohobyckimi cebularzami opowiadał niestworzone rzeczy o komarzańskich sadownikach i tak na odwrót, zawsze jednak jedni i drudzy ubawili się jak najlepiej, a wracając nie pominęliby za nic w świecie Organiściny.
Dla przejeżdżających oficjalistów prywatnych miał Organista zapas anegdotek o dziwactwach okolicznych panów, zaś panów rozśmieszał dowcipnymi kradzieżami i oszustwami oficjalistów, jednym słowem wszystkich bawił wybornie a wszystkich w inny sposób.
Poznawszy z tej strony garbatego Organistę, łatwiej już domyśleć się, czemu to karczma jego tak świetnie zawdzięczała powodzenie.
Ale czas by wreszcie zajrzeć do niej do środka. W izbie szynkownej panuje niesłychany hałas i wrzawa. Na popołudniową pogadankę świąteczną, zeszła się cała gromada ryczychowska do Organiściny, i zajęła od końca do końca główny stół, co od przytulonego pod drzwiami szynkwasu ciągnął się aż po przeciwległą ścianę.
Na głównym miejscu oczywiście rozparł się wójt z należytą powagą, za nim rzędem podług wieku i mienia celniejsi zasiedli gospodarze.
Garbaty Organista ze zwichniętą na bakier z jarmurką, swym jednostajnym zawsze na poły dobrodusznym na poły szyderczym uśmiechem na ustach, snuje się z miejsca na miejsce i wnet temu wnet owemu z sporej blaszanej przylewa manierki. Już to po swoim zwyczaju dla wszystkich jest niezmiernie uprzejmy, ale szczególniejszą jakąś cześć i uwagę poświęca człowiekowi, co tuż przy boku wójta siedzi za stołem, a właściwie zdaje się rej wodzić w zgromadzeniu. Wszyscy słuchają bacznie na jego słowa i jak się zdaje, raczą się jego traktamentem.
Z tem wszystkiem widać z jego stroju i powierzchowności, że nie należy wcale do gromady. Jestto niemłody już, silnej i krępej budowy człowiek, w czarnym okrągłym kapeluszu na głowie i krótkiej, szerokiem rzemieniem przepasanej siermiędze zwyczajnego szarego koloru. Małe czarne plamy mazi rozsiane hojnie po twarzy, rękach i całej odzieży, każą się domniemywać w nim jednego z owych wiejskich przemysłowców, co jednokonnym wózkiem z niewielkim zapasem swego towaru, przeciągają odleglejsze od miasteczek okolice.
Rzeczywiście „kum Dmytro“, tak go wszyscy nazywają, był przejeżdżającym maziarzem, ale bardzo dobrze znanym i nader często widywanym w tych stronach. Znać tu już po samej poufałości, z jaką niemal z wszystkimi bez wyjątku tyka sobie gospodarzami, że nie pierwszy raz ma zaszczyt raczyć swym kosztem ryczychowską gromadę.
W tej chwili coś ważnego prawi zgromadzonym gospodarzom, bo wszyscy tak pilnie i uważnie wlepili weń oczy, jak gdyby pragnęli pochwycić i zrozumieć każde słowo, zanim mu jeszcze z ust wypadnie.
Kum Dmytro z jakimś osobliwym rozprawia ferworem i naciskiem:
— Nic darmo nie ma na świecie! Bóg, coś przecie hojność najwyższa, nie przyrzekł nam darmo szczęścia ani za życia, ani po śmierci. Ziemia nie żywi nas darmo, wszystko musimy okupywać taniej lub drożej, łatwiej lub trudniej.... Wybyście jednak wszystko chcieli darmo! — dorzucił po chwili i pięścią w stół uderzył, a potem z niechęcią kapelusz z głowy.
Teraz dopiero można lepiej przypatrzyć się jego twarzy, a twarz ta osobliwszy jakiś przedstawia wyraz. Dość raz na nią rzucić okiem, a nie tak łatwo wypadnie z pamięci. Gęsty, krótko ostrzyżony, czarnymi plamami mazi okryty zarost brody pozostawia tylko małą wolną przestrzeń około nosa i oczu, które pod nizkiem, wypukłem czołem biegają, ruchliwie i niespokojnie, że niepodobna żadną miarą odgadnąć ich barwy. Nos zadarty w górę z szeroko rozwartymi nozdrzami nadaje całej fizjognomji pewien wyraz dzikiej namiętności, podczas kiedy szczególnie uformowana czaszka i silnie zaciśnięte usta zdają się świadczyć o niepospolitej energji i sile ducha.
Ostatnie słowa jego sprawiły wielkie wrażenie na całym zgromadzeniu.
Sam wójt, Iwan Chudoba, posunął zamaszystą czapkę baranią z lewego ucha na prawe i odezwał się z niejakim wahaniem:
— Tać nie ma co mówić, kumie Dmytrze, macie słuszność. Ale my nie chcemy bynajmniej darmo, nie wiemy, tylko co robić.
— Kto nie wie, powinien się dowiedzieć — odparł maziarz krótko.
— A u kogo? — zapytał wójt dalej.
Maziarz potarł ręką po czole.
— U kogo? — powtórzył po chwili. — U siebie samego, u własnego sumienia i rozumu.
— Hm — wycedził wójt, nie ze wszystkiem zadowolony.
— Mówicie, kumie, jakbyście zadawali zagadki — ozwał się z boku dziesiętnik, Mykita Tandara, najpierwszy „mudrahel“ w gromadzie.
Maziarz zamyślił się czegoś.
— Nie czas jeszcze — szepnął po chwili jakby sam do siebie.
— Jak to nie czas jeszcze? — zapytał wójt.
— Nie czas jeszcze, abym ja wam rozwiązywał zagadki, kiedy sami nie umiecie.
— Hm — wybąknął wójt na nowo.
Maziarz spojrzał nagle do okna, jakby kogoś niecierpliwie wyglądając, potem pochylił głowę na piersi i bębniąc palcami po stole, odezwał się po krótkim namyśle jakby od niechcenia:
— Domagacie się wielkiej ulgi, wielkiej łaski, wielkiego podarunku od ludzi, których nienawidzicie, którym złorzeczycie.
— Ba alboż możemy inaczej? — poderwał od szarego końca dawny polowy dworski, Hryć Wenczór.
Maziarz niecierpliwie zabębnił po stole.
— Ot, ciemno wam w głowie i kwita. Nie sądzicie nic z rozumu, na wszystko patrzycie według pozoru. Pokrzywdzi was łotr mandatarjusz, dziedzic winien, uciśnie niecnota ekonom, dziedzic winien.
— Ho, ho! — przerwał jakiś ponurego oblicza, nie młody już chłop, od szarego końca. — Musicie nie mało za maź targować od panów, kiedy tak zawsze stajecie po ich stronie.
Maziarz zmarszczył czoło, chciał coś prędko odpowiedzieć, ale powstrzymał się nagle. Machnął tylko ręką i obracając się ku szynkwasowi, zawołał żywo i wesoło:
— Jeszcze garniec wódki! panie Organisto!
— Ho, ho! co robicie, kumie Dmytrze — upominał ten i ów za stołu, lubo wszyscy z zadowoleniem poruszyli się na swych ławach.
— At, żeby nie znać licha! jeszcze po kieliszeczku! panowie gromada!
— Ta! — przyzwalał wójt z poważnym uśmiechem za siebie i całą gromadę.
Nowy kielich szybko wokoło stołu obiegł kolej.
— Wasze zdrowie kumie Dmytrze — powtarzał jeden gospodarz po drugim, wychylając duszkiem blaszaną miarkę.
Kum Dmytro znowu zamyślał się głęboko, a czasami ukradkiem wyzierał przez okno.
— Czy oczekujecie kogo, kumie? — zapytał Mykita Tandara.
— Nie, patrzę tylko czy wysoko słońce na niebie, dziś jeszcze muszę jechać dalej — odparł obojętnie.
— Jedziecie i nic nam już nie powiecie? — ozwał się wójt z niejakim ubolewaniem.
— A cóż wam mam mówić, kiedy mi wierzyć nie chcecie?
— Ach! — tłumaczył się urzędnik gromadzki, jakby na pół obrażony tym wyrzutem.
Maziarz potarł ręką po czole, a oko dziwnym jakimś zalśniło mu blaskiem.
— Cóż chcecie? — rzekł po chwili z przekonywającym naciskiem — wierzcie albo nie wierzcie, ale powiadam wam na sumienie, że od was tylko zależy, aby od dziś za rok nikt w całym kraju nie znał pańszczyzny.
Cała gromada wydała jeden tylko wykrzyk radosnego zdziwienia, pomieszanego z pewnem niedowierzaniem.
— Ba, ba! — zawołał wójt i w znak radości czapkę zasunął na sam tył wygolonej głowy.
— Pan Bóg by z was mówił — ozwał się liczny chór.
Maziarz, jakby się nagle czegoś zawahał, sparł głowę na ramieniu, przymrużył na pół oczy i zakołysał się cały, jakby go trunek rozbierał.
— Ale — poderwał nagle cokolwiek zmienionym głosem — pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki! Jak się i wy do tego z swej własnej nie przyłożycie strony, to furda z wszystkiego!
— A jakże to rozumiecie, kumie? — zapytał wójt wracając do dawnej urzędowej powagi, od której nigdy nie lubił odstępować.
Kum Dmytro zakołysał się znowu.
— Kiedy mi się jakoś w głowie kręci — zabełkotał naraz.
— Tak prędko! — przejął z ubolewaniem przysiężny Jać Makar, najsilniejsza głowa w gromadzie.
— Poczekajcie! — zawołał — opowiem wam bajkę. Słuchajcie tylko dobrze.
W tym momencie drzwi z łoskotem rozwarły się na ściężaj a do izby szynkownej wszedł gość nowy.
Maziarz utknął w mowie i uważnie wpatrzył się w nowo przybyłego. Za jego przykładem poszli i wszyscy inni, i nagle cicho zrobiło się w szynkowni.
Bo też nowo przybyły nie miał nic wspólnego z resztą obecnych gości, a miał na sobie strój, który w czasach pańszczyźnianych do pomimowolnego chłopa zmuszał szacunku.
Był to wcale młody jeszcze mężczyzna ubrany z waszecia z grubą laską sękatą w ręku, i nie wielkim zawiniątkiem na plecach. Możnaby myśleć, że jakiś szukający służby ekonom lub leśniczy.
Sam widok takiego człowieka napawał chłopa w owych czasach pewnym rodzajem nieufności i odrazy. To też wcale naturalna cisza nastała nagle w szynkowni i sam maziarz zamilkł śród mowy, zwłaszcza że tym razem tak fizjonomja jak cała powierzchowność nowo przybyłego nie wielkiem w ogóle mogła przejmować zaufaniem.
Niezwyczajnie silnej i krępej budowy nieznajomy, miał na sobie strój bardzo lichy i wysarzały a każda osobna część ubrania wydawała się jakby zdarta z kogo innego. Zielona wypłowiała po szyję zapięta kurtka, za krótko sięgała mu w rękawach, a za to znowu grube sukniane pantalony, aż kilkoma naraz fałdami zwisły po niezgrabnych rudawych butach, z których jeden zapiętkiem wybiegł na lewo, a drugi przyszwą daleko wychylił się na prawo, czarna sukienna czapka z oddartym na pół daszkiem spadała mu aż gdzieś na kark, i z natury zuchwałej już fizjonomji nadawała wyraz więcej jeszcze awanturniczy i wyzywający.
Zdawało się, że nieznajomy każdem swojem spojrzeniem, każdym krokiem i ruchem szuka tylko kogoś, z kimby się dało wszcząć burdę i komuby potężnego guza można nabić przy lada okazji.
Kiedy wszedł do szynkowni, powiódł do koła wzgardliwym i uśmiechniętym wzrokiem, czapkę zasunął w tył, i przystępując zwolna do szynkwasu zrobił zrozumiały znak żydowi.
Organista skinął głową z uśmiechem i tuż zaraz pełny kieliszek wysunął z za kratek.
Nieznajomy sięgnął ręką niedbale, wypróżnił do dna sporą miarkę, i krząknął z taką siłą, że aż kieliszki zadrżały na szynkwasie.
Repetatur? — zapytał Organista, który czasem lubił także popisywać się łaciną.
Nieznajomy skinął głową na znak przyzwolenia, a po drugim kieliszku jeszcze silniej krząknął niż po pierwszym.
— Jakoś to mówią omne trinum perfectum — zagadnął znowu Organista.
— Pal cię djabli, dawaj! — odparł nieznajomy silnym, basowym głosem, i znowu duszkiem trzecią wychylił miarkę.
Ale Organista nie tak prędko zwykł przerywać toku swoich przypowieści.
— No, a teraz — ozwał się znowu z figlarnym uśmiechem — po moich własnym wirszów: Wypije czwarty — kto nie uparty.
Nieznajomy uśmiechnął się od niechcenia.
— Cóżto! ty i wiersze robisz? — zapytał.
— O tak panie, dla lepszege szachrajstwa! Ale jegomość musi być z daleka, kiedy o tym nie wie! — podchwycił żyd z swym niezmiennym nigdy uśmiechem.
— I djablo z daleka mój bratku! aż z Siedmiogrodu!
— Owa! fiufiu! — wybąknął Organista pokiwując głową.
— Ależ nareszcie stanąłem już na miejscu! — wysapał z pełnej piersi nieznajomy, mówiąc, więcej do siebie.
— Jakto tutaj? — zapytał organista i mimowolnie cofnął się krok w tył.
— Tutaj w tych stronach — odparł, i nagle obracając się ku stołu, gdzie siedział maziarz na czele ryczychowskiej gromady, zawołał głośno, jakby chciał przestraszyć wszystkich; — Hej, daleko jeszcze do Żwirowa?
— Do Żwirowa? — zapytał wójt poważnie, jakby niedosłyszał dobrze.
— Do Żwirowa? — zawołał maziarz, na którym zapytanie to jakieś szczególniejsze wywarło wrażenie, bo aż porwał się z miejsca i z dziwną uwagą wpatrzył się w nieznajomego.
— Ile mil jeszcze? — pytał podróżny rozkazująco dalej.
— Jak dla jegomości, to trzy, ale dla kogo innego to dobre cztery — wtrącił Organista, wyręczając zapytanych.
Nieznajomy spojrzał na żyda surowym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie od lada kogo przyjmuje żarty. Ale przebiegły Organista nie tak łatwo dał się zbić z toru.
— Bez żartów proszę jegomości — ciągnął dalej nie zmieszany — dla kogo innego co to na przykład jeździ wozem, to gościńcem będzie dobre cztery mile, ale jegomość piechotą może jedną milę zostawić na boku.
— Aha, jest zapewne jakaś krótsza droga.
— Buczalski wygon! — tłumaczył na rozum wójt ryczychowski.
Organista bił się widocznie z jakąś ukrytą myślą, którą wahał się na razie wyjawić. Nagle poprawił zakręcone pejsy, ukłonił się nisko berłydkiem i zapytał nieśmiało, bo po prawdzie niepospolicie mu imponowała zuchwała postawa i zawadjacka mina nieznajomego:
— Bez urazy jegomości do Żwirowa?
— Do kogo? do dworu — odparł nieznajomy niedbale, wyciągając się wygodnie na najbliższej ławie.
Organista odskoczył w tył jak oparzony, a pomiędzy ryczychowską gromadą jakiś nagły, szczególniejszy powstał szelest.
— Do dworu? — zapytał żyd jakby nie dosłyszał dobrze.
— Albo cóż? — wybąknął podróżny, zdziwiony niespodziewanym wrażeniem słów swoich.
— Et, jegomość sobie żartuje — przemówił z nowym ukłonem Organista — do kogóż by jegomość szedł do dworu?
— Jakto do kogo, do dziedzica błaźnie! — zawołał nieznajomy z dumą, zniecierpliwiony cokolwiek tymi zapytaniami.
— Do nieboszczyka? — wybąknął Organista jakby sam niewiedział co mówi.
Nieznajomy jak opętany porwał się z ławy, i jednym susem przyskoczył do żyda.
— Jak to? Co mówisz, nowy dziedzic żwirowski nie żyje? — zawołał gromowym głosem.
Biedny Organista aż przykucnął z przestrachu, tak groźnym wydał mu się w jednej chwili nieznajomy.
— Uchowaj Boże — zawołał skwapliwie — po coby miał nieżyć! Żyje ale mieszka o mile za Żwirowem aż w Oparkach proszę jegomości, bo dwór żwirowski zaklęty.
— Jaki? zaklęty?! — wykrzyknął podróżny, rubasznym wybuchając śmiechem.
Garbaty organista skrzywił się z niesmakiem. Mimo całego swego dowcipu ulegał powszechnej wadzie swego pokolenia, był zabobonnym jak wszystka nasza wiejska dziatwa Izraela.
— No nie ma się tu wcale z czego śmiać — przedkładał z niezwyczajną u siebie powagą. — Widzi jego mość, ludzie gadają, że nieboszczyk pan Starościc chodzi po śmierci.
— Chodzi! — powtórzył nieznajomy, i nowym parsknął śmiechem.
— No, może sobie i biega, albo ja wiem — wycedził żyd widocznie nie kontent z niedowiarstwa swego gościa. — Ale ja powiadam panu, że tak ludzie utrzymują a stary dwór żwirowski nazywa się w całej okolicy na dwadzieścia mil wzdłuż i w szerz zaklętym dworem, bo nieboszczyk Starościc w nim się najczęściej pokazuje.
— Komu? — zapytał podróżny drwiąco.
— Ho! ho! czy jeden go już widział? — upewniał żyd stanowczo.
— No, już to wybaczcie, panie arędarzu — wtrącił się z powagą wójt ryczychowski — z bliska go podobno jeszcze nikt nie widział prócz starego klucznika, Kostia Bulija, który z nim jakieś nieczyste utrzymuje konszachty. Ale z daleka nie jeden już spostrzegł światło w zaklętym dworze i przypatrzył się samemu nieboszczykowi, bądź jak z nahajką przechadza się po ganku, bądź jak na czarnym gdyby węgiel koniu ugania po dachu swego dworu.
— I to wszystko można widzieć każdej nocy? — pytał podróżny nie wychodząc z tonu drwiącej wesołości.
— Broń Boże — tłumaczył dalej wójt. — Nieboszczyk pokazuje się tylko w pewnych porach, w dniach zadusznych i kiedy nów na niebie.
— I do tego czasu nikt mu jeszcze porządnie skóry nie wygarbował? — zapytał podróżny z nowym rubasznym wybuchem śmiechu.
Wójt obrócił się z niechęcią i indygnacją.
— Nie godzi się żartować w takich rzeczach — upomniał z powagą.
Nieznajomy wzruszył ramionami.
— Ha, — szepnął półgłosem jakby sam do siebie — Szekspir powiada, że są rzeczy, na niebie i ziemi, o których się ani śniło filozofom.
A potem obracając się do zgorszonego cokolwiek wójta, zapytał dalej mniej już drwiącym tonem:
— A jakże, w samym dworze nikt nie mieszka?
— Nie ma żywej duszy ani w dworze, ani w oficynach. Od śmierci starościca niczyja jeszcze noga nie przestąpiła progów zaklętego dworu, bo nieboszczyk zabronił tego wyraźnie w swym testamencie. Nowy dziedzic mieszka w Oparkach i nigdy ani się pokaże do Żwirowa.
— A któż u licha gospodaruje w samym Żwirowie?
— Folwark leży o ćwierć mili na Buczałach, a tam mieszka i sędzia żwirowski.
— A stary, pusty dwór stoi tak na opatrzność boską, bez wszelkiej straży?
— Ta mógłby się wprawdzie obejść bez straży, bo każdy omija go na ćwierć mili; przytem wszystkiem pilnuje go jednak Kost Bulij, dawny kozak nieboszczyka, przezwany dziś klucznikiem zaklętego dworu.
— A ten nie boi się upiora?
— On! — zawołał wójt, i wieloznacznie pokiwał głową. — Powiadają ludzie, dodał po chwili, zniżając głos uroczyście, ale w tym momencie drgnął na całem ciele i co żywo zrobił krzyż w powietrzu.
Jednocześnie jakiś osobliwszy szmer obiegł wszystkich obecnych.
Nieznajomy obejrzał się zdziwiony ku drzwiom i sam o krok w tył cofnął się z przestrachu.
W rozwartych na ścieżaj drzwiach okazała się jakaś olbrzymiego wzrostu postać męzka, której nagłe pojawienie się najśmielszy nawet umysł pomimowolną mogłoby przejąć grozą.
Garbaty organista umknął co żywo za kratki szynkwasu, a w przechodzie mógł tylko na ucho szepnąć nieznajomemu:
— To on! klucznik zaklętego dworu!





II.
Klucznik zaklętego dworu.

Nowy, niespodziewany gość, co jak istny lupus in fabula pojawił się w najciekawszym toku rozmowy, a tak szczególniejsze na wszystkich sprawił wrażenie, zatrzymał się chwilkę nieruchomo przy drzwiach i badawczym po całej szynkowni potoczył okiem, jak gdyby kogoś szukał lub się czegoś zawahał u wnijścia. A przyznać należy, że cała jego postać i powierzchowność musiałaby niepospolicie i temu nawet zaimponować, ktoby do wszystkich jego tajemniczych stosunków z zaklętym dworem najmniejszego nie przywiązywał znaczenia.
Wzrostem sięgał do samej niemal powały, siłą budowy i dosadnością kształtów mógł z najzawołańszym mierzyć się atletą. Zdawało się niejako, że brakuje mu tylko lwiej łopatki w ręku a potrafiłby sprawdzić wszystkie biblijne cuda Samsona, sam jeden potykać się z tysiącami przeciwników, mury wywracać z posady.
Z twarzy widać było jednak, iż pewno z okładem przeszedł już krzyżyk piąty. Liczne zmarszczki okrywały czoło i policzki, podgolony do koła głowy, wąs krótko podstrzyżony i niesłychanie gęste i krzaczaste brwi zachowały jeszcze pierwotną, czarną jak węgiel barwę.
Na sobie miał zwyczajny w tych stronach strój chłopski, szarą siermięgę, szerokim przepasaną rzemieniem, buty z wywróconymi u góry cholewami, czarny pilśniowy kapelusz z szerokiemi kresami i czerwonym sznurkiem dokoła.
— Pal go djabli to jakiś prawdziwy klucznik czartowski! — wyszepnął nasz nieznajomy wędrowiec, który, jak się spodziewać można, w jednej chwili obejrzał go ciekawie od stóp do głowy, a ochłonąwszy z pierwszego swego, pomimowolnego jakiegoś wrażenia, posunął się o krok naprzód ku nowoprzybyłemu.
Z reszty obecnych nikt nie śmiał ani spojrzeć na strasznego olbrzyma, tylko ów maziarz co tak głośno do niedawna rej wodził między ryczychowską gromadą a całej rozmowie o zaklętym dworze w obojętnym przysłuchiwał się milczeniu, porwał się nagle z swego siedzenia, a jakiś zagadkowy wyraz ciekawości i niespokoju przemknął mu po twarzy.
— Jak się macie, Kostiu! — ozwał się poufale — wracając z Sambora!
Kost’ kiwnął głową na znak potwierdzenia.
— Ale nie potrzebujecie też mazi? — pytał maziarz dalej a oczy jego jakieś osobliwsze wyrażały oczekiwanie.
— Nie, nie wyszła mi jeszcze dawniejsza — odpowiedział obojętnie klucznik, i obrócił się ku szynkwasowi.
W tej chwili jednak wydawało się naszemu nieznajomemu wędrowcowi, który stojąc w pobliżu śledził z uwagą każde poruszenie starego klucznika, że ten jakiś dziwny zagadkowy, znak zrobił nagle maziarzowi.
Nieznajomy obrócił się szybko ku maziarzowi i spotkał się z nim oko w oko. I teraz dopiero uderzyła go nie postrzeżona dotąd postać i fizjonomia znanego nam kuma Dmytra.
Nieznajomy cofnął się nagle zdumiony, bo mu się zdało, że i ten w tejże chwili wymienił z klucznikiem jakiś tajny znak porozumienia.
— Cóż to ma znaczyć? — wycedził przez zęby i badawcze w maziarzu utkwił spojrzenie.
Ale i ten jednocześnie z tak szczególniejszym jakimś wyrazem spojrzał mu w oczy, że nieznajomy nasz wędrowiec w wykrzywionych butach mimo całej cynicznej niemal zuchwałości, jaka z każdego jego tchnęła poruszenia, mimowolnie w dół spuścił oczy.
Chciał coś przemówić, ale maziarz obrócił się już do stołu, i ochoczo i wesoło zawołał do swych towarzyszy:
— No, bywajcie mi zdrowi, panowie gromada, miejcie się dobrze, a co wam nie dostaje, kupcie sobie za gotowe pieniądze.
— Jakto już jedziecie? — zapytał wójt, Iwan Chudoba.
— Jadę, ale za kilka tygodni będę znowu między wami. Bywajcie zdrowi.
I w jednym momencie uścisnął serdecznie wójta, podał rękę kolejno wszystkim siedzącym przy stole i przypadając do szynkwasu, gdzie właśnie olbrzymi klucznik z rąk garbatego Organisty małą blaszaną wychylał miarkę, zawołał prędko.
— Ilem ci winien, mości Organisto?
— Ze wszystkim, z wódką dla gromady, z sianem i owsem dla konia i z moją przygrywką, dziesięć sorokowców jak uciął — odpowiedział Organista zliczywszy kilka niezgrabnie nabazgranych cyfer na szynkwasie.
Maziarz dobył spory skórzany worek zza pasa, wyrzucił dziesięć sorokowców na stół, zasadził kapelusz głęboko na uszy, jeszcze raz skinieniem głowy pożegnał wszystkich obecnych, i jak strzała wypadł z szynkowni.
I znowu zdało się naszemu nieznajomemu wędrowcowi, że na samym wyjściu nowy jakiś tajemniczy znak wymienił z klucznikiem.
— Czy się łudzę, czy mię zamroczyło w oczach — mruknął przez zęby nasz bohater o wykręconych butach — ale mnie się zdaje, że ci dwaj znają się jak łyse konie na jarmarku. A jeden i drugi osobliwszą jakąś ma fizjonomję.
I nagle zwrócił się do żyda:
— Kto to jest ten człowiek, co wyszedł teraz? — zapytał.
Stary klucznik miał już właśnie odchodzić od szynkwasu, ale zatrzymał się na to zapytanie i spojrzał uważnie na pytającego.
— To kum Dmytro, maziarz, odpowiedział żyd, któremu obecność starego klucznika zdawała się aż język plątać w gębie.
— A zkąd on jest? — pytał dalej nieznajomy.
— A któż go tam wie — odparł Organista wzruszając ramionami — wozi wyborną maź od wsi do wsi, sprzedaje taniej niż w mieście, kredytuje każdemu kto chce i nie chce, a sam wszystko płaci gotówką. Wielce rarytny człowiek, ale nie ma się czemu dziwić, mówią przecież kto smaruje ten jedzie po świecie, a on musi najlepiej smarować, bo sam sprzedaje smarowidło.
— Szczególna! — mruknął nieznajomy. — Gdybym był powieściopisarzem, musiałbym tu koniecznie znaleźć zawikłanie do powieści.
I znowu ciekawie wpatrzył się w olbrzymiego klucznika. Nagle jakaś myśl strzeliła mu do głowy.
— Hej, Kostiu! — rzekł żywo, zastępując drogę olbrzymowi.
Klucznik zaklętego dworu przystanął zdziwiony na miejscu, i chmurnym i groźnym okiem spojrzał na nieznajomego, który ni stąd ni zowąd tak poufale zagadnął go po imieniu.
— Wyście tu wozem? — pytał dalej nieznajomy.
— Albo co? — odciął krótko, a wyprężając się surowo w całej postawie, groził powałę przebić głową.
— Musicie mię wziąć z sobą do Żwirowa!
— Co? jak? — zapytał klucznik tonem człowieka, który nie wie jak w rogu, co chcą od niego.
Nieznajomy wyprostował się i odchrząknął głośno.
— Idę do waszego pana — rzekł z pewnym naciskiem.
Klucznik o krok cofnął się w tył i spojrzał na nieznajomego wzrokiem, który komu innemu niezawodnie poplątałby język w gębie.
— Do kogo? — powtórzył wreszcie.
— Do waszego dziedzica, mówię.
— Do Żwirowa?
— To jest właściwie do Oparek, bo jak mi powiadają, dziedzic nie mieszka w Żwirowie.
Klucznik coś niezrozumiale mruknął przez zęby.
Niezbity z toru nieznajomy ciągnął dalej z drwiącą niemal poufałością:
— Otóż, mój szanowny Kostiu Buliju, kluczniku zaklętego dworu, tytułem przyszłej znajomości i przyjaźni musisz podwieźć mię do Żwirowa czyli raczej do tego tam folwarku, jakeś go to nazwał żydzie? — zwrócił się nagle do Organisty.
— Buczały, przypomniał Organista usłużnie.
— A prawda, Buczały! Otóż z łaski swojej odwieziecie mię do Buczał, do ekonoma, do mandatarjusza lub jakiegokolwiek innego czorta, a ten mię już odeszle do dziedzica.
Kost’ Bulij z wielką uwagą wpatrzył się w nieznajomego i nie rzekł ani słowa.
— No jakże?.... — pytał tenże biorąc już swe zawiniątko na plecy.
Klucznik zawahał się czegoś.
— Zkądżeto znacie naszego dziedzica? — zapytał po chwili.
— Ho, ho! Szerokoby o tem mówić — zawołał nieznajomy i rezolutnie pokiwał głową. — Jestem ty a ty z waszym dziedzicem. Kochamy się jak bracia ślubni! Dawniej żaden z nas żyć nie mógł żaden bez drugiego!
Organista spojrzał na wykrzywione buty i krótkie rękawy nieznajomego i jakoś z niedowierzaniem wydął wargi, klucznik wzruszył ramionami i nie rzekł ani słowa.
Podróżny rozochocił się jakoś do wynurzeń.
— Poczciwy Julek, ani mu się śniło że będzie kiedyś siedział w milionach! — zaczął na nowo. — Dałbym gardło, że nie wie dotychczas jak sobie z niemi postępować. Ale ja go wezmę pod moją opiekę! Ho, ho! obaczycie jak ja go wyfrycuję.
Klucznik znowu wzruszył ramionami.
— Ale co tam, przerwał sobie nagle podróżny. — Jedźmy lepiej! Podwieziecie mię przecież — dorzucił tonem, który żadnej już nie dozwalał odmowy.
— Ta — wybąknął klucznik.
Nieznajomy wywinął sękatą swą laską młyńca w powietrzu, poprawił zawiniątko na plecach, czapkę głębiej zasadził na tył i postąpił ochoczo za klucznikiem, który nie mówiąc już ani słowa więcej, zmierzał ku drzwiom.
— A za wódkę? — nagabnął Organista, zachodząc z boku nieznajomemu.
— Później, jak będę kiedy przejeżdżał tędy — odparł niezmieszany nieznajomy, i z takim świstem zamachnął znowu swoją laską, że biedny Organista, jak mógł najprędzej, cofnął się za swój szynkwas obronny.
Na mostku przed karczmą czekał wysoko wyścielony wóz z podolskim koszem plecionym, uprzężony dwoma rączymi końmi, których czarna jak węgiel maść niemało w opinii ludu szkodziła ich właścicielowi.
Klucznik z rzadką na swój wiek i swą tuszę zręcznością wskoczył w siedzenie, ale przed nim jeszcze znalazł się już tam nasz nieznajomy.
— Pojedziemy tedy! — rzekł klepiąc swego woźnicę łaskawie po ramieniu.
Klucznik znowu spojrzał na natręta, ale ten ni lada czym dał się jak to mówią zbić z pantałyku.
— Palicie fajkę? — zagadnął znowu swego woźnicę.
Klucznik potwierdził skinieniem głowy.
— A macie tytoń przy sobie? — ciągnął dalej nieznajomy.
Klucznik zamiast odpowiedzi podał mu kapczuk napełniony.
— To może i fajkę macie nadorędziu?
Klucznik wzruszył ramionami, dobył zza pasa zwykłą glinianą, zwierzchu żółtą blachą pobitą fajkę z krótkim drewnianym cybuszkiem, i nie mówiąc ani słowa podał ją swemu towarzyszowi.
— No, jak na klucznika zaklętego czy przeklętego dworu, to z nie najlepszej palicie lulki — wtrącił jeszcze podróżny, który jak widać nie tak łatwo dał się zadowolić, a nałożywszy fajkę jak mógł najsilniej, zażądał jeszcze hubki i krzesiwa.
Klucznik tymczasem coraz żywiej zacinał konie, wóz toczył się szybko po bitym gościńcu a niebawem stanął na zakręcie do prywatnej drogi ubocznej.
Tu jednocześnie jakaś inna zbaczała fura. Był to mały, słomianą plecionką okryty z wierzchu wóz, uprzężony jednym małym pstrokatym koniem, a powożony przez człowieka, którego twarz zasłaniały szerokie kresy kapelusza. Oba wozy mijały się ocierając jeden o drugi. W tej chwili podniósł głowę woźnica jednokonki, a nasz nieznajomy poznał maziarza z ryczychowskiej karczmy. I znowu przysiągłby, że między nim a klucznikiem przeleciał w pośpiechu jakiś nowy tajemny znak porozumienia.
— Ho, ho, to i ten maziarz coś zmierza ku Żwirowu — ozwał się wreście, dmąc przed siebie spory kłęb dymu.
Klucznik nic nie odpowiedział, tylko rzucił na pytającego spojrzenie, które zdawało się mówić: Milczże raz, jeśli nie chcesz zlecieć z wozu.
Nieznajomy ucichł, ale nie na długo, rozochocony raz język świerzbiał go nad siły.
— A daleko mamy jeszcze przed sobą? zapytał po chwili.
— Dobrą milę — odparł klucznik krótko.
— Wasz sędzia oczywiście żonaty?
Klucznik przyznał skinieniem głowy.
— A jak się nazywa?
— Bonifacy Gągolewski.
— Gągolewski! Gągolewski! Jakieś gągające nazwisko? Jego właściciel musi koniecznie mieć coś spólnego z gęsim rodem. A ekonom wasz jak się nazywa?
— Onufry Girgilewicz — odparł klucznik krótko.
Nieznajomy parsknął głośnym śmiechem.
— A to widzę jakaś kolonia gęgotliwych nazwisk. Onufry Girgilewicz, Bonifacy Gągolewski! dobrali się obadwaj, nie ma co mówić. I do któregoż tu z nich zajechać, Girgilewicz tędy, Gągolewski owędy! Wielce czcigodny dobrodzieju i łaskawco, błogosławiony kluczniku przeklętego dworu — ozwał się wreszcie z komiczno poważnym nastrojem — zawieziesz mię do pana Gągolewskiego albo jeszcze lepiej do pani Gągolewskiej, nota bene jeśli warta grzechu.
Niezażegnany niczym dobry humor nieznajomego, zdawał się ugłaskiwać po trosze samego nawet ponurego klucznika, przynajmniej nie tyle już niechęci i surowości malowało się w jego spojrzeniach.
— A cóż, niedojedziemy dziś do tego Żwirowa? — ozwał się znowu nieznajomy po długim przestanku.
— Z tego tam pagórka ujrzymy już dwór — odpowiedział klucznik i raźniej zaciął konie.
— Prawdziwie zaklęty dwór, bo zaklęcie daleko do niego.
Klucznik znowu zaciął konie.
Nieznajomy coś niezrozumiale mruknął przez zęby. Spojrzał z boku na klucznika i jakby się czegoś zawahał. Nagle machnął ręką i ozwał się na nowo:
— Czy dwór ten dawno już stoi pusto?
— Od lat pięciu — odpowiedział klucznik, a jakoś mimowolnie silniej zmarszczył czoło.
— Jak to od lat pięciu, kiedy dopiero trzy lata, jak nowy dziedzic objął w posiadanie?
— Tak; ale nieboszczyk, JW Starościc, świeć Panie jego duszy, — przemówił klucznik uroczystym głosem — na dwa lata przed swym zgonem, wyjechał był za granicę.
— I gdzież umarł?
— W Dreznie — odpowiedział starzec szybko, jakby chciał przykre jakieś przytłumić wspomnienie.
— A wyście byli przy jego śmierci?
— Skonał na moim ręku — odparł szorstko prawie, obrażony i zdziwiony tym zapytaniem.
— Spoczął tedy na obcej ziemi! ciągnął podróżny dalej.
— Przeciwnie, w ostatniej swej woli kazał pochować się w Żwirowie i ja sam przywiozłem tu trupa.
— A nie miałże ani dzieci, ani żadnych bliższych krewnych, kiedy cały majątek zupełnie niemal obcemu zostawił imiennikowi?
— Ś. p. jw. starościc był nieżonatym — odpowiedział klucznik z ciężkim westchnieniem.
— Ale to nie przeszkadzało mu przecież mieć braci, siostry, synowców, siostrzeńców, synowice, siostrzenice. Bez tych przydatków trudno sobie nawet pomyśleć bezdzietnego bogacza.
Klucznikowi widocznie przykrą była cała ta rozmowa, twarz jego więcej jeszcze ponury przybrała wyraz, a i głos zdawał się twardszym i surowszym.
— Nieboszczyk miał przyrodniego brata, ale...
— Ale? — podchwycił nieznajomy.
— Nie lubił go — odparł klucznik krótko.
— I nie zapisał mu nic zgoła?
— Ani złamanego szeląga.
— A brat ten żyje?
— Mieszka o półtora mili od Żwirowa, w Orkizowie.
— Tam do kata! jakże ten przyjął nowego dziedzica?
— Dowiecie się to najlepiej od niego samego — odciął klucznik tonem, który zdawał się wypraszać sobie wszelkie dalsze zapytania.
Nie zrażony niczym podróżny chciał na nowo podchwycić wątek rozmowy. Ale w tej chwili wóz wtoczył się na pagórek, a w niezbyt dalekiej odległości odsłonił się nagle upragniony widok żwirowskiego dworu.
Nieznajomy aż podskoczył w siedzeniu i chciwie wypatrzył się przed siebie. Słońce już przed pół godziną skryło się za góry, i zmrok już stopniowo osłaniał ziemię.
Z tem wszystkiem dwór żwirowski w dość wyraźnych przedstawiał się zarysach. Byłto okazały jednopiątrowy gmach murowany, z dwoma naprzód wybiegającemi skrzydłami, z wspaniałym gankiem, o sześciu słupach kręconych na froncie. Z tyłu ocieniał go szeroko sad owocowy, który po jednej stronie łączył się z niewielkim sosnowym gaikiem, z przodu ciągnął się otoczony ostrokołem dziedziniec, z ogromnym klombem po środku. U boku w głębi dziedzińca, po za szpalerem z lip i dzikich kasztanów, wyzierały obszerne, również jednopiętrowe oficyny.
Z daleka przy zapadającym zmroku, nie widać było żadnego zniszczenia ani w gmachu sadnym, ani w dziedzińcu i oficynach, i trudno by się nawet domyśleć że stoi zupełnie pusty i nie zamieszkany.
— Toż tedy ów dwór zaklęty? — wykrzyknął nieznajomy.
Klucznik zamiast odpowiedzi zaciął konie.
— Dalibóg wcale niestrasznie wygląda z daleka! — mruknął nieznajomy po chwili milczenia.
— Głupców własny cień straszy — przemówił Kost’ Bulij.
— A gdzież wy mieszkacie z waszemi kluczami?
— Mam osobną zagrodę za gajem ogrodowym.
— A wyście żonaci? — zapytał dalej nieznajomy, nie dając się zrazić lakonicznością otrzymywanych odpowiedzi.
— Nie.
— Mieszkacie sam jeden.
Klucznik nic nie odpowiedział. Wjechał w szeroką gęstymi rzędy dzikich kasztanów ociemnioną ulicę, a nagle zakręcił na wąski wygon uboczny.
— Gdzież to zawracacie? — zagadnął nieznajomy.
— Podwiozę pana do Buczał.
— A taż ulica kasztanowa?
— Prowadzi do dworu.
Nieznajomemu strzeliła jakaś myśl nagła.
— Hej, stójcie — zawołał żywo. Wieźcie mię raczej do dworu. Oglądnę to zaklęte miejsce, przenocuję u was, a jutro ze świtem pójdę sobie piechoto do Oparek.
— Pójdź sobie pan, gdzie cię licho poniesie — wybuchnął obcesowo zniecierpliwiony do najwyższego klucznik — tylko odczep się odemnie!
Nieznajomy nabiegł krwią cały, i z impetem chwycił za swą laskę sękatą.
— Ho, ho, bratku — zawołał z zuchwałą, bundziuczną miną — zaczynacie się gniewać jak widzę.
Kost’ Bulij zmierzył swego towarzysza na pół groźnem, na pół wzgardliwem spojrzeniem, wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
W tem przypadkowo rzucił na bok okiem, i w jednej chwili jakaś szczególniejsza zaszła w nim zmiana. Wszystka krew wezbrała mu do głowy, brwi mocniej ściągnął pod czołem, wargi z zaciekłą przygryzł złością, a z oczu groźna wymknęła się błyskawica.
Nieznajomy mimowolnie spojrzał w tę stronę, zapominając z nagłego zdziwienia o swej własnej urazie.
O kilka kroków na przodzie, tuż przy samym gościńcu wznosił się na małym kopcu stary pochylony na pół krzyż drewniany a o niego stał plecyma oparty jakiś człowiek w chłopskim stroju.
Nie wyglądał na żebraka, choć gruba i brudna na nim płótnianka w rozliczne rozstrzępiła się dziury, słomiany okopcony kapelusz był bez dna prawie, a z wydeptanych chodaków bose wyzierały nogi.
Byłto widocznie jeden z nielicznych jeszcze wówczas proletaryuszów wiejskich, co nie mając sami gruntów nie potrzebowali robić pańszczyzny a jeźli uszli poboru wojskowego lub w stałą gdzie nie najęli się służbę, stawali się ciężarem i plagą nietylko wsi własnej, ale i całej nieraz okolicy.
Byłto zresztą nie pierwszej już młodości człowiek; mógł mieć lat blisko czterdzieści a twarz jego dziwnie nieprzyjemny i odrażający nosiła wyraz. Jedno oko zdawało się spoczywać głębiej od drugiego, nos krótki, zadarty u spodu a przypłaszczony w górze miał w sobie coś nieludzkiego, lubo godził się dobrze z niezwykle wystającemi jagodami i spiczastą brodą. Małe, wklęsłe, zielonkowate oczy, włos jaskrawo rudy i tysiąc blizn po ospie uzupełniały całość fizjonomji.
Stojąc oparty o krzyż drewniany, z zagadkowem zajęciem śledził każde poruszenie toczącego się ku niemu wozu, a prawdziwie szatański wyraz fizjonomji podnosił się jeszcze, im więcej zbliżał się wóz.
Na zaciśniętych ustach igrał mu uśmiech zapamiętałej złośliwości, oczy migotały złowrogo w swych głębokich jamach.
— Kto jest ten człowiek? — zapytał mimowolnie nasz nieznajomy.
Kost’ Bulij nic nie odpowiedział, tylko raźniej zaciął konie, jakby co najrychlej chciał ominąć figurę.
Człowiek pod krzyżem zaśmiał się dziko, a śmiech ten miał wielkie podobieństwo do przytłumionego wycia wilka.
Klucznik jakieś okropne wybąknął przekleństwo i znowu popędził konie.
Wóz już mijał figurę, kiedy nagle, jakby syk gadziny, ozwał się głos obdartusa:
— Powoli, powoli, Kostiu Buliju, abyście karku nie skręcili przed czasem. A nie zapominajcie o Jurku Ołańczuku!
Klucznik nowe dzikie wyrzucił przekleństwo i co sił stało zacinał konie, a jakby nie słyszał licznych wykrzyków i zapytań swego towarzysza, nie obejrzał się nawet, aż przy zupełnie zapadłym zmroku stanęli u kresu podróży w Buczałach.




III.
Ś. p. mandatarjusz galicyjski.

Mieszkanie mandatariusza, prześwietne dominium w języku urzędowym, stało tuż przy drodze, w niewielkiej odległości od zabudowań folwarcznych, opasanych do koła wysokim, ociernionym w górze płotem.
Byłto niepokaźny, gontem pobity budynek, i gdyby nieprzyparte w zatyle przymurowanie z osobnemi dębowymi drzwiami i dwoma małemi, słomą zatkanemi otworami po bokach, aniby domyśleć się można, że to siedziba jurysdykcji całego żwirowskiego klucza. Rodzaj ten lamusu, ochrzczonego techniczną nazwą aresztu dominikalnego starczył razem za nadpis i całą zewnętrzną wystawę urzędu, który z tym wszystkiem niepospolitej używał powagi i niesłychany wzbudzał szacunek.
Co ma odżyć w pieśni, musi zginąć w życiu, powiedział poeta, a na szczęście mandatarjusz i jego urząd dopełnili tego niezbędnego warunku, i można już śmiało obrać za przedmiot powieściowego obrobienia. A po prawdzie potrzeba spieszyć się z tem przedsięwzięciem, bo dla najbliższych już czasów, dla najbliższego pokolenia stanie się nasz niedawny mandatariusz podobnie jak komornik, istną figurą mytologiczną, rzeczywistem bajecznem wspomnieniem przeszłości, że niepodobna będzie uwierzyć nawet w jego egzystencją, zrozumieć jego stanowiska, pojąć jego zakresu działania. I jak Cooper mienił się szczęśliwym że widział i słyszał ostatniego Mohikanina, tak niebawem każdy za podwójne poczyta sobie szczęście, kto ujrzy i usłyszy ostatniego mandatariusza.
Pomiędzy wszystkiemi osobliwościami czysto galicyjskiemi mandatarjusz był niezaprzeczalnie jedną z najciekawszych.
Zajmował on tak szczególniejsze w społeczeństwie naszym stanowisko a miał tak właściwy zakres działania że koniecznie musiał urobić się w pewien typ odrębny, przybrać pewne cechy i znamiona charakterystyczne.
Na poły oficjalista prywatny, na poły urzędnik publiczny, tak niby ni pies, ni ryba, musiał całe życie chwiać się pomiędzy dwoma przeciwnemi siłami, balansować w pośrodku dwóch przeciwległych ciężarów, kurczyć się między młotem a kowadłem.
Płatny i zawisły od dziedzica, podległy władzy obwodowej, a przełożony nad chłopem i żydem, upadał pod brzemieniem potrójnych obowiązków. Musiał po pierwsze dogadzać każdemu kaprysowi, każdemu zachceniu dziedzica, powtórnie mydlić ustawicznie oczy władzy, a po trzecie skubać co się dało chłopa i żyda: a najczęściej wszystkie te trzy obowiązki spływały się na raz. Na tem też właściwie polegał cały talent, cała zręczność mandatariusza, aby w jednej i tej samej chwili pochlebić się i jaśnie wielmożnemu panu, i zyskać reskrypt pochwalny od starosty i jakąś okrągłą sumkę, jakiś akcydensik nieszpetny capnąć do własnej kieszeni.
Z historji naturalnej znamy pewną klasę zwierząt, zwanych amfibiami, które mogą zarówno żyć na lądzie i w wodzie.
Mandatariuszowi nie wystarczały obie te własności; obok natury amfibiów musiał mieć jeszcze w naddatku coś z przymiotów bajecznego salamandra. Nie dość było dla niego umieć żyć zarówno w wodzie jak i na lądzie, potrzebował jeszcze jak salamandra żyć w ogniu. Musiał wszelkimi siłami utrzymywać się na chwiejnym lądzie swego anormalnego stanowiska, przebijać się przez powódź najróżnorodniejszych przeciwności, a nadto opierać się jeszcze ogniowi pańskich gniewów, chłopskich skarg i cyrkularnych komisji.
— Pod utratą służby nie pozwól się aspan żenić Kirylo Harahucowi — nakazywał dziedzic peremptorycznie.
— W przeciągu dwudziestu czterech godzin udzielić konsens ślubny Kiryle Harahucowi albo wytłumaczyć się z słusznych i prawnie uzasadnionych przyczyn odmowy — upominał cyrkuł.
— Pozwól mi się żenić, wielmożny sędzio z Jawdoszką Kogucianką, a przyniosę ci korowaj jak krakowska brama, i krowę bóczastą dam na rozpłodek i czterdziestu sorokowców za papier i podpis — błagał małoletni Kiryło Harahuc.
Mandatarjusz zgiął się we dwoje przed groźbą dziedzica, skrzywił się jak po łyżce pieprzu na reskrypt cyrkularny, a aż się zakrztusił pożądliwą ślinką na walną obietnicę Kiryły.
— Pal diabli taką służbę! — mruczał w rozdrażnieniu i co mógł naklął dziedzicowi w myślach, nawyzywał na cyrkuł, ale potem, jak zaczął się bić z myślami, kręcić, mataczyć, frymarczyć aż koniecznie jakiś rozjemczy znalazł się środek, a tak i dziedzic się udobruchał, i cyrkuł przymilkł, i krowa stanęła w oborze, i czterdzieści sorokowców wpłynęło ad acta.
— Bo to zdatny mandatarjusz, mospanie — zwykł mawiać sam o sobie — to diabłu podkowę urwie z kopyta, i jeszcze na dobrą kreskę zarobi sobie w piekle.
I w samej rzeczy potrzeba było takiej zdatności, aby z biedą utrzymać się na swym anomalnem stanowisku, podołać swym draźliwym obowiązkom.
Całe czynne życie mandatarjusza było tylko jednym pasmem walk między dziedzicem a wymaganiami władzy, a podnietami własnego interesu. Potrzeba było zawsze godzić jedno z drugim, a nie zapominać nigdy o trzeciem. Zawisły bezwzględnie od humorów pańskich, zawsze niepewny jutra, dziś tu, jutro tam, wnet w takim, wnet w owakim kłopocie, wnet w tej, wnet w owej komisji, podobny był mandatarjusz do zręcznego kuglarza, co całe swe życie musi balansować na chwiejnej, w powietrzu uwieszonej tyce lub toczyć się bez wytchnienia po kuli w górę i na dół, w prawo i w lewo.
Niech mu się tylko raz powinęła noga, a skręcił kark nieochybnie. Bardzo często z kancelarji dominikalnej wiódł prosty jak sznurek manowiec na śliskie bezdroża, lecz częściej jeszcze mandatarjusz na stare lata wypoczywał, gospodarując na własnej wiosce, lub brał całe klucze w dzierżawę, lub wreście osiadał w miasteczkach i w różne zyskowne zapuszczał się spekulacje: bawił się lichewką, skupywał suche a przedawał wilgotne zboże, podejmował się dostawów dla wojska lub w ostatecznym razie zaczął rzemiosło pokątnego pisarza.
— Brać, co się daje! — było zasadą, hasłem, godłem mandatarjusza.
Chodziło tylko o to, aby umieć drzeć łyko, aby broń Boże nie pominąć żadnej korzystnej sposobności.
— Brać, kiedy samo pcha się w kieszeń, to lada dureń potrafi — mawiał z dumą stary mandatarjusz — ale z zaciśniętego capnąć kułaka, do zaszytej dobrać się kabzy, to mi sztuka i zasługa! Zdatnemu mandatarjuszowi powinny szydła golić, kiedy innym brzytwy nie zechcą.
A już co pod tym względem, to pan Bonifacy Gągolewski, mandatarjusz i policajrichter żwirowskiego dominium, z którym niebawem poznamy czytelników, mistrz nad mistrzami co się zowie! Nie darmo uchodził za najtęższego mandatarjusza w całym obwodzie, a od dwudziestu lat potrafił utrzymać się na jednem miejscu.
Toż słuchać i drukować tylko, co o nim rozpowiadano w okolicy!
— Pan sędzia żwirowski i z kamienia pieniędzy wyciśnie jak zechce. — A co się djabłu w gorączce nie przyśni, to on na jawie wymyśli — mawiali chłopi z jego okręgu.
I w samej rzeczy nikt na bożym świecie nie potrafiłby lepiej wyzyskać i wyeksploatować tej szczypty władzy, jaka do jego mandatarjuszowskiej przywiązywała się godności.
Przy tem wszystkiem odróżniał się jednym zaszczytnym przymiotem.
Brał ale zawsze zrobił o co chodziło, kiedy przeciwnie inni w każdym razie wzięli, a mało kiedy co zrobili.
Przy takim jednak trybie urzędowania nie mogło się obejść bez częstych groźnych chmur na horyzoncie, nieraz pan mandatarjusz zabrnął w kłopoty po uszy, a kilka naraz śledztw i komisji zawisło mu nad karkiem. A od czegóż znowu był dekret mandatarjuszowski w kieszeni, a blisko trzydziestoletnia praktyka w głowie: pan Gągolewski wyśliznął się zawsze suchą nogą bez szwanku, często jeszcze z nowym reskryptem pochwalnym, zawsze zaś z zyskiem materjalnym w przydatku.
Niech tylko jakakolwiek zagroziła mu komisja, pan mandatarjusz zapowiadał zaraz szesnastu wójtom swego okręgu:
— Za dni kilka zjedzie komisarz w sprawach gromadzkich. Oczywiście zagości wprost do mnie, a mnie ptaki z nieba nie znoszą, za jakie licho mam go żywić! Potrzeba mi kilka kapłonów, wina, cukru, rumu, kawy, herbaty, rozumiecie!
Wójtowie pokłonili się aż do ziemi, nazajutrz zbierali składki od kołka do kołka po wsi a za dwa trzy dni, przybywał do dominium z każdej wsi posłaniec gromadzki, i pokornie składał w ręce pani sędziny półtuzina kapłonów, flaszkę rumu, oko cukru i kawy, funt herbaty i kilka butelek wina.
Nie trudno było przy takich źródłach dochodu przyjąć po hrabsku zapowiedzianego komisarza, a nadto jednać sobie mnogiemi prezentami wszystkich pomniejszych urzędników cyrkularnych.
Bo jużto pan Gągolewski starał się z całym cyrkułem na jak najlepszej żyć zawsze stopie.
Najpośledniejszego kancelistę tytułował komisarzem a jak się sam pokazał w mieście, to fundy i traktamenta nie miały końca.
Dzięki tej szczodrobliwości, pan Gągolewski wiedział zawsze o każdem grożącem sobie niebezpieczeństwie, o każdej przeciw sobie wymierzonej skardze, nim jeszcze weszły do protokółu i nim przedwstępne odbyły się formalności. To też nigdy nie dał się zaskoczyć z nienacka, a drwił w żywe oczy i z najgroźniejszego przeciwnika.
Nie było nadto choćby i najsurowszych zasad urzędnika, któremu by sam w jakiś dowcipny sposób nie umiał wetknąć kubana.
Pan komisarz X. na przykład nie wziąłby złamanego szeląga od rodzonego ojca, pan Gągolewski potrafił jednak znaczną sumkę przegrać do niego w karty, pan koncepista Y. wyskoczyłby ze skóry, gdyby mu kto najmniejszy ośmielił się ofiarować prezent, pan Gągolewski umiał odprzedać mu jakąś niezrównaną dubeltówkę, jakby jej taniej nie mógł znaleźć na gościńcu. Temu odstąpił jakiś serwis srebrny niby za psie pieniądze kupiony na licytacji, z innym z widoczną stratą zamieniał się na futro, do innego wreście za bezcen przefrymarczył zegarek. I każdego podszedł z innej beczki, i ujął sobie czy chciał czy nie chciał, czy takim czy owakim fortelem.
Niezachwiany też nigdy na swem stanowisku, jednakim zawsze urzędował trybem.
Drugą pensję płacili mu sami żydowscy arendarze, boć pan mandatarjusz choć cały kurs swej edukacji odbył jedynie w bazyljańskiej normałce w Drohobyczu, znał na palcach ustawy, a szczególniej te paragrafy, które żydom zabraniały mieszkać po wsiach, trzymać chrześcijańskie sługi itp. A zresztą za cóż dawał arędarzom swego dominikalnego policjanta, aby u chłopów zaległe exekwować lichwy?
Ryby na Boże narodzenie, wino, jaja, mięso, cukier i korzenie na Wielkanoc szły swoją drogą a pieniężne interesa osobno.
— Tamto drańcie — mawiał pan mandatarjusz — to powinność, na odwiecznym oparta obyczaju, to do mojej ordynarji należy; w innych interesach jakbyśmy się nie znali.
A nie chciał kto rozumieć się na rzeczy dobrowolnie, to pan mandatarjusz znalazł już środek, aby mu przypomnieć swoją moc i swoje znaczenie.
Ot w Horbaczach umarł pierwszy bogacz we wsi, co posiadał aż dwa grunta pańszczyźniane, a jedno sołtystwo. Wdowa i syn myśleli, że przy pogrzebie można obejść się bez pana sędziego, ale pan sędzia namotał sobie na wąsie pozostałe po nieboszczyku talary.
— Pogadamy z sobą — szepnął i przygryzł wargi, a to zawsze groziło nie małem niebezpieczeństwem.
I oto wszystko już gotowe do pogrzebu, z całej okolicy zbiegli się ludzie na sutą stypę, sześciu księży zaproszonych mają śpiewać parastasy, aż w tem jak wilk drapieżny zjawia się pan mandatarjusz a wszyscy potruchleli ze strachu.
Widać już z surowego marsa na czole i z przybranego towarzystwa wójta i policjanta, że z ważnem jakiemś przybywa postanowieniem.
— Nic z pogrzebu — przemówił surowo do przerażonej wdowy. — Zaszła skarga do dominium, że nieboszczyk nie umarł naturalną śmiercią.
— Prze Bóg żywy, toć od roku dogorywał na suchoty! — tłumaczy wdowa, krewni, sąsiedzi.
— Nic znaczy, zaszła skarga, a ja muszę pełnić mój obowiązek, nieboszczyk zostanie niepochowany aż zjadą lekarze, pokrają w sztuki trupa i przekonają się dokumentnie czy rzeczywiście gwałtowną nie umarł śmiercią.
Piorun z jasnego nieba nie mógł silniej ugodzić w krewnych i przyjaciół nieboszczyka. Jaka hańba! pogrzeb wstrzymany, śledztwo wytoczone, a nadto wszystko jeszcze, mają nieboszczyka jak nieprzymierzając wieprza krajać po śmierci, wertować w jego wnętrznościach.
— Zmiłuj się łaskawy sędzio! — wołają wszyscy chórem.
Ale pan sędzia jeszcze w pasję wpada, grozi aresztem, kryminałem że aż włosy stają na głowie.
Na szczęście nawinął się skądciś diak porządnie już pijany, ale z tem wszystkiem domyślniejszy od innych. Wziął babinę na stronę, i nuż jej coś wykładać po cichu, a ta jakby cudem opamiętała się w trwodze, poprosiła do izby wielmożnego sędziego i coś z nim krótko poszeptała.
Pan sędzia zmiękł nagle jak wosk na słońcu, a kiedy wyszedł po chwili z chaty spostrzegli wszyscy, że prawa kieszeń nabrzmiała mu w dwójnasób.
— No, kiedy tak, to co innego — mówił głośno z urzędową powagą, pokiwując pompatycznie głową. — Można pochować nieboszczyka, a jakby kryminał chciał urgować, to ja temu jakoś zaradzę.
A zaledwie zadowolony powrócił do domu, aż tu nowa nawija się grzanka. U Hrycia Geregi z Szypałówki, przytrzymano parę kradzionych koni.
— Gierega gałgan, nie wydusi z niego ani złamanego szeląga — mruknął pan mandatariusz w zamyśleniu — ale od właściciela koni kapnie dziesiątka! Ho, ho — dorzucił nagle z impetem i potarł czuprynę. — Gierega ma bogatego sąsiada, Iwana Maciuryna. Tego trzeba skubnąć należycie.
I tej samej chwili spieszy mandat do Szypałówki, aby Iwan Maciuryn w sprawie kryminalnej natychmiast stawił się do protokołu.
Biedny Maciuryn we dwoje zgarbił się z przestrachu, bo wie już z góry czem pachnie protokół w dominium. Nieborak Bogu ducha winien, a zafrasował się jakby naprawdę popełnił jaką zbrodnię. Nie namyślając się długo dwie tuczne gęsi wsadził w kobiałkę, złowrogi mandat ukrył w zanadrze, i dalej z ciężką kobiałką, a cięższem jeszcze sercem spieszył na rozkaz prześwietnej dominii.
W brudnej kancelarji, przy kiwającym się zabazgranym inkaustem stoliku, siedział pan mandatariusz z ogromnem piórem za uchem, a tak groźno spojrzał na nowo przybyłego, że biedakowi aż oddech zamarł w krtani. Chwycił za kolana wielmożnego sędziego, ale ten mało mu zęby nie wybił obcasem.
— Precz, złodzieju! — krzyknął z szlachetnym oburzeniem. — Takiemu bogaczowi konie kraść!
Iwanowi Maciurynowi kolana załamały się z przestrachu.
— W imię Ojca i Syna... — przeżegnał się całą pięścią.
— Nie mnie to wywiedziesz w pole stary łotrze! — piorunował mandatarjusz dalej. — U Hrycia Gieregi znaleziono parę koni kradzionych. Tyś wiedział o tem złodziejstwie!
— Prze Bóg żywy — chciał zapierać się Maciuryn.
Ale pan sędzia nie dał mu dokończyć.
— Milcz — przerwał gromowym głosem. — Przysłowie mówi: wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi! tyś sąsiadem Gieregi, musiałeś więc wiedzieć o jego kradzieży.
Przestraszony tak dosadnym argumentem Maciuryn plackiem padł do nóg panu sędziemu i przyrzekł dwa korce czystej jak złoto pszenicy, byle go tylko wybawił z tej kałamancji, w którą go snać jakaś zła mara wplątała.
Pan mandatariusz zamyślił się głęboko, brwi podciągnął w górę, a potem pokiwał głową i przemówił łaskawiej:
— No idź, idź durniu i przywoź pszenicę, a jakoś to będzie. Tylko miarę daj dobrą, łotrze — dodał jeszcze na pożegnanie.
Lecz dokądżeby zaprowadziło chcieć spisywać wszystkie takie i tympodobne sprawki pana sędziego? do tegoby pewnie nie jedna ale kilka wołowych nie wystarczyło skór.
Wszakże wszystko to było niczem jeszcze w porównaniu z tryumfami, jakie odnosił rok rocznie w ważnej epoce rekrutacji, tego prawdziwego niewodu dla rybołowczej przebiegłości mandatarjuszowskiej.
— Rekrutacja, to nasz jubileusz — mawiał sam pan Gągolewski. — Dla samej rekrutacji warto już być mandatarjuszem.
Na kilka tygodni przed tem swem żniwem błogosławionem, pan sędzia złoty już dostawał humor, a kiedy przyszło do wypracowywania pierwszych list konskrypcyjnych i innych zwyczajnych wykazów i sprawozdań, to jakby nagle o dziesięć lat odmłodniał.
Sam nie zajmował się nigdy potrzebnemi wyrobami urzędowemi, wszystko to spoczywało na głowie aktuarjusza. Pan sędzia osobiście ślęczał nad innemi wykazami i wypracowaniami, układał wcale innego rodzaju listy.
— Taksuję moją trzodkę — mawiał sam do siebie.
Naprzód wyróżniał wszystkich takich, za którymi żadne nie przemawiały nadzieje i którymi potrzeba było pokryć przepisany na dominium kontyngent, a na resztę nakładał pogłówny okup, odpowiedni zasobom każdego z osobna.
— Pańko Duma da tyle i tyle, Hawryło Ławryk, Harasym Cap, Dmytro Kowal tyle i tyle — zapisywał z ścisłą dokładnością do swych regestrów; a łatwiejby diabłu kupioną wydrzeć duszę, niż czcigodnemu sędziemu wytargować jeden szeląg z uchwalonego okupu.
Bo też arcydowcipne wynajdował sposoby, aby z góry przyszłych rekrutów piekielnym przejąć popłochem i ułatwić sobie egzekucję rozłożonych haraczów.
Regularnie przed każdą rekrutacją wydawał formalną wojnę któremuś z mocarstw europejskich, a czasami nawet i azjatyckich. W jednym roku wszczynał spór z Francją, w drugim gotował się do zaboru Anglji, w trzecim najeżdżał Rosję, a w najgorszym razie wyprawiał się aż na Turków i tak strasznych w podaniach ludowych Tatarów.
— Bieda — mawiał z zafrasowaną miną do zgromadzonych na tygodniowej sesji wójtów — rekrutacja będzie strasznie surowa bo nasz cesarz pójdzie na Francuza, a z Francuzem to rzecz nie łatwa! Hohoho, nie jednego to trzeba będzie żołnierza.
I tak szło porządkiem co roku, z tą tylko różnicą, że innym razem pan mandatarjusz zamiast Francuzów gotował się zawojować Anglików, Prusaków, Rosjan a w najgorszym razie spieszył jakąś okropną wewnętrzną przytłumiać rewolucję. A dopieroż po takiej pogłosce tłoczyli się do pana sędziego ojcowie, matki, krewni i przyjaciele zapisanych na liście konskrypcyjnej parobków.
— Wielmożny sędzio, nie bierz mego syna, miej wzgląd na mego jedynaka, ratuj mi wnuka — zawodzili w niebogłosy.
Pan mandatarjusz miał dla wszystkich jedną tylko odpowiedź:
— Gotujcie pieniądze na doktora i inne ekspensa.
Zachodziło teraz pytanie, ile potrzeba było na to wszystko. Pan mandatarjusz nie zdradzał z góry swych taks ułożonych, i aby zachować pewien pozór słuszności i sumienności, kazał sobie przyprowadzić każdego z zagrożonych; zosobna i każdego oglądał ze wszystkich stron jak mógł najdokładniej. Wszakże wszystkie te oglądania prowadziły do jednego zawsze wniosku:
— Zda się, jak w palce trzasł!
I teraz dopiero zaczęły się właściwe targi i układy.
Pan sędzia każdemu jakąś inną przykładał wagę i za taką a taką sumę obowiązywał się wyjednać, że i cała komisja rekrutacyjna zgodzi się z jego zdaniem.
— Ty Hawryło będziesz utykał na nogę od urodzenia. Tobie Mykita czasem w uszach zastępuje, ty Jurko masz żebra złamane. Ale na to wszystko potrzeba przynajmniej po trzydzieści reńskich od każdego.
— Aj to za wiele! proszę wielmożnego sędziego — ważył się odezwać ten i ów nieśmiało.
— Za wiele łotrze aby ci zdrowe złamać żebro, prostą wywichnąć nogę! piorunował pan mandatarjusz w gniewie i indygnacji.
Po takim argumencie nie uchodził już żaden w świecie zarzut. Pan sędzia gotów był rozgniewać się i odmówić zupełnie swej pomocy.
Biedny chłopek aż do krwi wydrapał się za uchem, a koniec końców choćby ostatnią przyszło mu sprzedać krowę, postarał się o żądaną sumę, aby tylko ocalić zagrożonego synala.
W niektórych szczególnych wypadkach pan sędzia nie ograniczał się na tej jedynej taktyce.
Przywołał do siebie poufnie zafrasowanego ojca i niejako tonem serdecznego politowania i spółczucia przemówił do niego pod największym sekretem:
Źle mój Matwiju Sałamacho. Na twego syna uwzięli się tam.
Struchlał biedny Sałamacha.
— Gdzie? proszę wielmożnego sędziego — ważył się zapytać drżącym głosem.
— Tam, w Werbbecyrku — odpowiedział mandatarjusz uroczyście. — Oto przypatrz się: dwa razy czerwonym ołówkiem podkreślili twego syna!
I przy tych słowach podsunął na pół nieżywemu Sałamasze pod sam nos listę konskrypcyjną, gdzie w jednem miejscu uderzały dwie grube kreski czerwone.
— Widzisz tu, twój syn, Jurko Sałamacha, z pod numeru 47 ciągnął z uroczystą powagą, wodząc palcem ponad kreskami — a tu go podkreślili, ma to znaczyć, że chcą go wziąć koniecznie. Zapewne ten oficer, co przed dwoma laty był tu na konskrypcji, wyświadczył ci taką przysługę.
— Bogdajby go Pan Bóg skarał — wyjęknął stary Sałamacha żałośnie, i ledwo mu oczy nie wylazły, tak oczami wpatrzył się w te zagadkowe dla niego znaki. Za cóż on nastał na moją zgubę!
Pan sędzia wzruszył tylko ramionami.
— Ach wielmożny panie, czy nie masz już żadnego ratunku! — zawodził dalej przerażony ojciec.
— Wiesz co mój dobry Sałamacho, jeśli nie masz czym grubo poforsować aby go wybawić na złość werbecyrkowi, to daj od razu wszystkiemu pokój. Poddaj się losowi i siedź cicho.
— Ach, wielmożny panie toż to mój jedynak! a do tego i niezdatny, ma krzywe nogi.
— Ej co tam nogi! ale ręce ma proste, a przecież rękami dźwiga się karabin.
Biedny Sałamacha nie miał już na to odpowiedzi. Duszno mu się zrobiło, kiedy posłyszał jak wielkiej potrzeba kwoty, aby zapobiedz grożącemu niebezpieczeństwu. Lecz choćby miał rozbić kogo na gościńcu, musiał wystarać się na czas żądanej sumy.
Pan mandatarjusz miał osobną szkatułkę na dochody rekrutacyjne, które nazywał swemi „przychodami benefisowemi“, a które rok rocznie jednaką uczynić mu musiały sumę. Z nich samych mógł już przez czas dwudziestoletniego swego urzędowania w Żwirowie znaczny złożyć kapitalik.
Nie darmo też uchodził za ogromnego bogacza w całej okolicy, a żydzi pobliskich miasteczek, te najlepsze wyżły na obce majątki, obliczali gotówkę jego na kilkadziesiąt tysięcy.
— I komu on to wszystko zostawił — troszczyli się zawistni, bo pan Gągolewski nie miał dzieci.
Niestety opatrzność odmówiła mu konsolacji.
— A ja bym tak życzyła sobie konsolacji — mówiła zawsze pani sędzina, zawracając oczy i wzdychając z głębi piersi.
I prawda, że sobie strasznie życzyła konsolacji.
Lecz poznawszy pana sędziego już z reputacji, poznajmyż i z osoby.




IV.
Wistowa partja u p. mandatarjusza.

Po trudach i znojach całodniowego urzędowania pan sędzia rozrywał się wieczorem.
Zabierając pierwszą z nim znajomość, zastajemy go przy codziennej partii wista w tak zwanym bawialnym pokoju jego mieszkania. Naprzód jednak przypatrzmy się bliżej jego powierzchowności.
Odpowiednio dwoistej, oficjalnej i prywatnej naturze charakteru pana mandatarjusza, i rysy twarzy jego podwójny noszą wyraz. Obok powagi i statku publicznego urzędnika przebijają się w nich i wszystkie szczególne znamiona i właściwości prywatnego oficjalisty.
Mandatarjusz musiał ex officio mieć w fizjonomji swej coś z obleśności lokaja a uroczystości kapłana Thymidy.
Pan Bonifacy Gągolewski był najwybitniejszym typem, idealnym niejako wyobrazicielem dawnego mandatarjusza galicyjskiego, musiał też koniecznie obok znamion i zalet moralnych łączyć i uwydatniać także wszystkie jego zewnętrzne cechy i przymioty.
Średniego wzrostu, silnej budowy, mógł w jednej chwili według potrzeby bądź na całą piędź zadrzeć głowę w górę, lub też podobnie zniżyć się ku ziemi wprost ku kolanom jaśnie wielmożnego pana. Ztąd zapewne pochodziło, że chłopi i żydzi mienili wzrost jego wysokim a dziedzic i starosta widzieli w nim ledwie nie karła.
Nijakiego wyrazu czoło, nad którem sztywnie podczesywana wznosiła się czupryna, mogło dowolnie bądź w groźne zmarszczyć się chmury, bądź w pokorną i uniżoną rozjaśnić się pogodę, jak niemniej grube, pełne, cokolwiek nawet wydęte wargi, zdawały się wnet do obleśnego rozszerzone uśmiechu. Oczy, w wklęsłych osadzone jamach, z natury już spoglądały z ukosa, lecz w pewnych razach jak najzawzięciej chyliły się na dół, a nos miał wielkie podobieństwo do wykrzyknika, zmienionego w pół drogi w znak zapytania. Wąsy podcinał pan mandatarjusz u dołu, a podgalał starannie po bokach, a włosy tak gładko przygłaskiwał na skroniach, jak gdyby chciał koniecznie zakryć wielkie, odstające jak skrzydła nietoperza uszy.
Na strój niewielką przykładał wagę, tylko chustka musiała zawsze w szeroki u przodu schodzić się fontaź, a kołnierzyki wybiegały niezbędnie aż do połowy twarzy.
Czy to już z przyrodzonej jakiejś skłonności, czy też z długoletniego przywyknienia, pan sędzia prawą rękę zawsze trzymał w kieszeni, a lewą poprawiał łańcuszek od zegarka.
Tylko w tej chwili robił wyjątek z stałej, niezmiennej reguły, bo grał właśnie rober z kołkiem i trzymał karty w ręku.
Pan mandatarjusz jest zapalonym miłośnikiem wista, a nie ma nawet za Boże poszycie człowieka, który przypadkiem nie zna tej gry szlachetnej.
Żal się Boże! nawet wiska grać nie umie — było już najgorsze, co kiedykolwiek na czyjeś mógł przytoczyć potępienie.
Sam zaś miał się za najlepszego gracza jeśli nie w Europie, to przynajmniej w całej jak mówił Galicji i Lodomerji wraz z Bukowiną i księstwami Zator i Oświęcim.
— A wisk mości dobrodzieju — mawiał — to nie filozofia którą lada błazen może liznąć za parę lat. Wiska możesz pięćdziesiąt lat grać, i będziesz fuszerował ni w pięć ni w dziewięć, jeżeli nadzwyczajnej nie masz bystrości tu... tu... — kończył, pukając zagiętym palcem po czole.
Przyznać też należy, że niemałej zadał sobie pracy i niezwyczajnej złożył dowody cierpliwości, nim dla własnej rozrywki i własnego ćwiczenia wyuczył ulubionego wiseczka swego obecnego przeciwnika, a najbliższego sąsiada, pana Onufrego Girgilewicza, ekonoma buczalskiego klucza, który co wieczór po skończonych zatrudnieniach gospodarskich na trzy lub sześć robrów zagaszczał do pana sędziego.
Poczciwy pan Onufry kiedyś za młodu nauczył się był labeta, później w dojrzałych latach liznął gdzieś marjasza, ale do niedawna ani z nazwy nie znał wista.
Dopiero kiedy dostał się w sąsiedztwo pana Gągolewskiego, musiał chcąc nie chcąc pokusić się o tak wysoki szczebel społeczeńskiej oświaty, i na łeb na szyję uczył się tej gry postępowej.
A słusznie utrzymywał pan sędzia, że to rzecz niełatwa, bo ileż to trudu i pracy kosztowało pana Girgilewicza, nim doprowadził do tego, jak utrzymać na raz trzynaście kart w ręku. Jeszczeż dopóki nie wydawał, to jakoś oboma pomagał sobie garściami, ale jak przyszło samemu zagrać z ręki, to pewnie z jedną potrzebną dziesięć niepotrzebnych kart wysypało się na stół, i to zawsze figurami na wierzch!
Pan sędzia okropnie się niecierpliwił, ale aby z czasem trzeciego wyrobić sobie partnera, nieszczędził usiłowania i uczył, informował, pokazywał, zachęcał niezmordowanie.
Biedny pan Girgilewicz pocił się jak w parowej łaźni, naklął się w duchu, co ślina na język naniosła, ale po kilku latach próby i ciągłego ćwiczenia doszedł wreszcie do tego przekonania, że gra dość dobrze, tylko nigdy nie wie co zadać i nie pamięta co wyszło.
Dość jednak spojrzeć na facjatę czcigodnego ekonoma, aby się nie dziwić bynajmniej tej powolności postępów.
Pan Onufry Girgilewicz to jeszcze ekonom pańszczyźnianego kroju, dyspozytor dawnej daty. Twarz pełna nabrzmiała a czerwona jak burak, nos zawiesisty, wąs gęsty rozstrzępiony, zielona krajka przez pas, hajdawery w buty, nahajka w ręku, ot i cały portret jego na łanie i w gumnie. Na wizycie u pana sędziego zachodziła tylko ta zmiana w jego powierzchowności, że zamiast krótkiej kurtki, przepasanej krajką, miał na sobie jakąś niepierwszej już młodości długą kapotę zieloną, i że oczywiście przy kartach obchodził się bez nahajki.
Podobnie jak pan Gągolewski trzymał się i pan Girgilewicz już od lat blisko trzydziestu jednego skarbu, a to dość powiedzieć, aby zaraz o całej jego osobistości wysokie powziąć wyobrażenie.
Ekonom, który od lat dwudziestu na jednym gospodaruje folwarku, potrafi pewno w każdej chwili zapłacić gotówką ten sam folwark, i jeszcze się zagospodarować po swojemu.
— Uchowaj Boże abym miał kraść! — mawiał pan Girgilewicz z indygnacją — ale jakoś się tak mimochodem uciuła parę groszy. Z tego coś kapnie, z tamtego wściubnie, na tym się zarobi, z tego przygospodaruje, ot taj tylko!
Inaczej trochę mawiali złośliwi ludzie, ale bo też i czegoż ci już nie mówili. Toć między innymi dowodzili niezbicie, że pan Girgilewicz za młodu w piecu palił we dworze i że tylko z łaski jakiegoś pisarza nauczył się trochę czytać i pisać, a jeszcze przed laty piętnastu ani znał nawet jakiegoś Girgilewicza. Wówczas nazywał się po ojcu, stróżu zawałowskiej karczmy, po prostu Onufrym Giergołą.
Ale pan Girgilewicz zadawał wszystkim tym pogłoskom fałsz zupełny.
— Czegoż psie pyski nie oszczekają — żalił się swoim właściwym ekonomskim trybem. — Niech ich Pan Bóg skarze, taj tylko!
Wszakże jednej rzeczy nie mógł zaprzeć się pan Girgilewicz, choćby się na głowie postawił. Że sam z Giergoły przedzierzgnął się na Girgilewicza, o tem tylko ludzie gadali, ale że jedynego swego syna, oddanego do szkół do Sambora, z Girgilewicza przechrzcił na Gergolickiego, do tego sam się przyznawał.
Wszakże miał do tego swoje właściwe powody.
— Co to komu szkodzi, taj tylko — tłumaczył się poufnie. — Chłopak ma talent, może daleko doprowadzić, a to przeklęte nazwisko Girgilewicz stawiłoby mu jeno przeszkody, taj tylko. A zresztą ktoż to może wiedzieć, uciułało się jaki taki grosik, z czasem potrafiłoby się kupić jaki folwarczek nieszpetny, a tak Michaś może wykierować się na pana, na jaśnie wielmożnego nawet. Nie wierzysz pan dobrodziej? Toć zechciej się tylko rozglądnąć pomiędzy dzisiejszą naszą arystokracją galicyjską, a obaczysz, że zaledwie mniejsza połowa z nich jak to mówią, panowie z panów. Reszta żal się Boże, dorobkiewicze albo mechesy taj tylko! Większa część naszych głośniejszych dziś jaśnie wielmożnych, przypomina sobie dziadów w ekonomskich kapotach, jeśli jeszcze nie gorzej, a niejeden nosi nazwisko, co tak pospolitością pachnie, że dalibóg dawniej wstydziłby się go lada kuchta magnacki, taj tylko!
Trudno zaprzeczyć, żeby pan Girgilewicz mimo swej ciasnej głowy, nie miał daru wymowy i pewnej logiki w rozumowaniu.
Trzecim w gronie graczem był młody sztywnie trzymający się mężczyzna z ogromnymi bakenbardami, na które snać niezmiernie wiele ważył, bo co chwila je muskał, przygładzał, poprawiał, podciągał, przyczem zawsze z ukosa zerkał do zwierciadła po przeciwnej stronie ściany. Ubiór na nim acz widocznie tandytny, silił się na gwałt uchodzić za elegancki. Bronzowy, opięty surducik wygiął się ogromnemi klapami na przodzie, odsłaniając kolorową koszulę z wysokiemi, sztywnie wykrochmalonemi kołnierzykami, jasne pantalony sięgały tylko po kostki, lubo wąskie strzemiączka skórzane przyciągały je na dół co sił stało, a chustka pod szyją, w kunsztowny jakiś związana fontaź, odsłaniała niechcący jeden rąbek strasznie już wystrzępiony.
Tak lichej a pretensjonalnej odzieży odpowiadała zarówno licha a pretensjonalna fizjonomja, w której głównie uwydatniała się nadętość, próżność, zarozumiałość.
W samej rzeczy pan Gustaw Chochelka, tak zwany aktuarjusz dominikalny, był strasznie próżny i zarozumiały, lecz to z wielu ważnych wypływało powodów. Najpierw, nazywał się Gustaw, co przecie jak sam mówił jedno z najpiękniejszych imion kalendarza, powtóre uchodził za najprzystojniejszego kawalera i najwytworniejszego eleganta w okolicy, po trzecie, mienił się człowiekiem światowym w całem pojęciu tego wyrazu, a po czwarte, jako aktuarjusz dominikalny, figura urzędowa, znaczył coś przecie, i miał piękne widoki na przyszłość.
Z tym wszystkiem pan mandatarjusz z niewielkiem jakoś był dla niego poważaniem, i tylko w wypadkach nadzwyczajnych, w razie choroby, wyjazdu lub chwilowego przeszkodzenia księdza proboszcza, przypuszczał go do jednego z sobą stolika.
O wiele lepiej za to umiała pani sędzina poznać i ocenić jego zalety, tak przynajmniej utrzymywały złośliwe języki.
To też i w tej chwili przypatrując się grze, siedzi za jego krzesłem, bo ciekawa, czy panu Gustawowi przyniesie szczęście lub nieszczęście.
Pan Gustaw czasem ukradkiem zabójcze rzuci na nią spojrzenie i czułe przytłumi westchnienie, a otyła, rumiana na twarzy pani sędzina uśmiechnie się tylko, i poprawia aż nadto może bujne koki swych ciemnych, pozłotą od rosołu smarowanych włosów.
Pan sędzia gra z kołkiem, co ogromnej wymaga uwagi, a pan Girgilewicz strasznie się jakoś zaperzył i zacietrzewił, bo mając cztery asy w ręku, nie wie którego zadać, aby najpewniej uciec od szlemu.
— Kto zagrywa? — pyta pan sędzia niecierpliwie.
— Ja, taj tylko — odpowiedział pan Girgilewicz, mrucząc przez zęby jakieś zagadkowe kombinacje.
— Czekamy — odezwał się pan aktuarjusz z salonową gracją i pełnym powabu uśmiechem.
Z pana Girgilewicza pot się leje strumieniem. Nie sztuka zagrywać mając tylko jednego asa, ale któregoż najsamprzód wydać ze czterech. Każdego z osobna obmacał już na wszystkie strony, a ani rusz zdecydować się za tym lub owym. Nareszcie do jakiegoś heroicznego namyślił się postanowienia, zamrużył oczy, zaparł dech w sobie, i na los szczęścia pierwszą lepszą wyciągnął kartę, a aż poskoczył z radości, kiedy zobaczył że to był as atutowy i że nie przebity obiegł dokoła.
— Nasza — wykrzyknął pan Girgilewicz i z tryumfem zagarnął lewę.
— Atutuje... mruknął pan sędzia przez zęby.
— Dobrze gra — wtrącił skwapliwie aktuarjusz — bo jak wyatutuje, a ja potem przyjdę z moimi pikami, to skończymy od razu.
— Tylko nic nie gadać — upominał mandatarjusz kategorycznie — bo to wisk, nie kiks, mój panie.
Pan aktuariusz poprawił kołnierzyk, przymuskał faworyty i w kornem milczeniu przyjął upomnienie.
Pan Girgilewicz sapał, pocił się a atutował i atutował, co zresztą niewielką było sztuką, kiedy jak się pokazało, miał sam wszystkie honory.
Pan sędzia skrzywił się i nasrożył czoło, szlem zawisł mu nad głową, a szlem od fuszerów to rzecz niemiła dla tak znamienitego gracza.
Lecz wtem, jakby umyślnie dla wybawienia go od grożącego niebezpieczeństwa, jakiś wóz z turkotem zatoczył się przed ganek.
— Pewnie pan komisarz Mrkwiczka, którego się od wczoraj spodziewam — wykrzyknął pan mandatarjusz i w pospiechu pomieszał swe karty z uzbieranemi lewemi swych przeciwników.
— Zaraz, zaraz — zatrzymywał pan Girgilewicz — ja mam jeszcze dwa asy i trzy trumfy.
Ale pan sędzia już go nie słuchał, spieszył co tchu naprzeciw swemu dostojnemu gościowi. Lecz nim jeszcze mógł wybiedz z pokoju, drzwi rozwarły się z niezwykłym zamachem, a zamiast spodziewanego komisarza Mrkwiczki, wszedł nasz nieznajomy wędrowiec z ryczychowskiej karczmy.
Pan sędzia przystanął na miejscu z niezadowoleniem zawiedzionego oczekiwania, pan Girgilewicz usiadł napowrót i otarł pot z czoła, a pan aktuarjusz wzruszył ramionami, zmierzywszy jednym rzutem oka niepoczestną garderobę nowoprzybyłego.
Nieznajomy dopiero w progu zdjął czapkę z głowy i wszedł do pokoju niezmieszany i niezażenowany z tymsamym zuchwałym, wyzywającym wyrazem twarzy, tymsamym na poły drwiącym na poły cynicznym uśmiechem, z jakim w karczmie przysłuchiwał się opowiadaniom organisty.
— Zastałem pana mandatarjusza? — zapytał tonem jak gdyby mówił do podwładnych.
Pan Gągolewski strasznie się nasrożył i wyprężył w całej postawie. Po wszelkiej formie i wszelkim zwyczaju należał mu się przecież tytuł sędziego.
— Czego sobie pan życzy? — zapytał z surową powagą.
— Chcę go poznać przedewszystkiem — odpowiedział nieznajomy, i z wyrazem protektorskiej uprzejmości wyciągnął rękę ku zagapionemu mandatarjuszowi, który mimowolnie prawie wysunął swą dłoń do uścisku.
— Z kimże mam honor? — przebąknął, jak gdyby zawstydzony tą poufałością.
— Zaraz, zaraz mój łaskawco i dobrodzieju — ciągnął dalej nieznajomy, jakby do najpoufniejszego mówił przyjaciela — niech się pierwej rozkwateruję.
I nim jeszcze skończył mówić, rzucił swój tłumoczek i czapkę na najbliższe krzesło, laskę niedbale potrącił w kąt, i twarz otarł z kurzu.
Pani sędzina i reszta przytomnych, przypatrywali się każdemu poruszeniu nieznajomego z zdziwieniem ludzi, którzy sami nie wiedzą jakie przybrać miny, i jaki zachować ton.
— Ale przedewszystkiem nie deranżujcie się państwo — zaczął na nowo nieznajomy, i ręką wskazał na stół. — Cóż to, gracie preferansika?
— Wiska — odpowiedział pan Girgilewicz i nadął się z dumą.
— Głupia gra — zawyrokował nieznajomy, i z lekceważeniem machnął ręką.
Pan sędzia żachnął się jak gdyby go ktoś szydłem ubodł w pięty. On przecież poczytywał wist za najszczytniejszy wymysł ducha ludzkiego.
— Z kimże mam honor? powtórzył swe pierwsze zapytanie z nieco silniejszym naciskiem.
Nieznajomy parsknął rubasznym, drwiącym śmiechem.
— No jużto honoru niewielkiego się pan przezemnie spodziewaj — przemówił śród śmiechu — ale na przyjemność możesz liczyć śmiało.
— Przynajmniej szczery — szepnął pan Gustaw Chochelka z dowcipnym uśmiechem do ucha pani sędzinie.
— Ależ... — upomniał pan mandatarjusz, wyprężając się do najwyższej swej grozy urzędowej.
— Chcesz pan wiedzieć jak się nazywam? — poderwał nieznajomy — dobrze, wyjawię panu wszystkie moje nazwiska, a z nich wybierz sobie jakie zechcesz.
— Jakto? — wycedził mandatarjusz, który z pierwszego zdziwienia przechodził w jakiś przestrach pomimowolny.
— Słuchaj pan tedy: po chrzcie zowię się Damazy, po ojcu Czorgut, w szkołach nazywano mię Katiliną, w klasztorze Bazyljanów braciszkiem Pantalemonem, a w naszym pułku Żelaznym wilkiem.
Po każdem z tych wyliczonych imion i tytułów pan mandatarjusz o krok cofał się w tył, pan Girgilewicz zawsze o cal szerzej rozdziawiał gębę, a pan aktuarjusz coraz wyżej podciągał swe kolorowe kołnierzyki. Tylko pani sędzina siedziała niema i nieruchoma na swem krześle, w niej ozwała się sama tylko ciekawość kobieca, a dziwaczne zachowanie się nieznajomego sprawiało na niej więcej korzystne niż nieprzyjemne wrażenie.
Nieznajomy, którego odtąd będziemy nazywali po jednym z jego licznych imion i przydomków, wybuchł znowu w głośny i rubaszny śmiech.
— A co? prawda, że jest w czem wybierać?
— Ale czegóż odemnie chcesz pan? — zapytał pan sędzia, zacinając się przy ostatniem słowie.
— Wstąpiłem tak sobie po drodze, mój łaskawco i dobrodzieju — odparł najspokojniej i usiadł wygodnie na najbliższe krzesło.
Pan sędzia zgłupiał do reszty, pan Girgilewicz prędko zamknął gębę, bo uczuł, że już dalej nie podobna jej roztworzyć.
— Jakto po drodze? — zapytał znowu pan mandatarjusz, i aż pod samą prawie przeciwną cofnął się ścianę.
Zaimponowały mu strasznie ton, mina, i całe postępowanie nieznajomego, a nieczyste sumienie kazało mu się mimowolnie czegoś obawiać, i mieć bacznie na ostrożności.
— Idę do waszego dziedzica — rzekł Katilina krótko i stanowczo.
— Ej czy nie jakiś koleżka bez służby? — pomyślał w duchu mandatarjusz.
— A zkądże droga prowadzi? — zapytał pan Girgilewicz.
— Wprost z Hermansztadtu, z Siedmiogrodu.
— Trudno abyś pan dziś już zaszedł do Oparek, bo to jeszcze dobra mila wtrącił pan Gustaw Chochelka protekcjonalnie.
— A komużby się tam chciało iść w nocy — odburknął pan Damazy Czorgut wzruszając ramionami. Przenocuję u was w prześwietnej dominii.
Pani sędzina wydęła wargi niekoniecznie uprzejmie, a pan sędzia ledwo na głos nie wyrzekł:
— Chyba w areszcie, ale nie u mnie.
Katilina nie uważał nawet na miny swego gospodarstwa, rozparł się wygodnie w krześle jakby w własnym domu, a dopiero po chwili odezwał się więcej z impertynencją niż grzecznością:
— Tylko nie róbcie sobie państwo żadnej subiekcji, najmniejszego zachodu, ja tam niewiele dbam o wygody.
— Wierzę — wyszeptała pani sędzina półgłosem.
— A zresztą niebawem powetuję sobie za wszystko u kochanego Julka.
— U kogo? — zapytali jednocześnie państwo sąsiedztwo i pan Girgilewicz.
— U Julka, mówię; wasz dziedzic nazywa się przecież Juliusz Żwirowski.
Na taką poufałość z imieniem dziedzica, pogłupieli wszyscy do reszty. Pan sędzia niesłychanie wytrzeszczył oczy, pani sędzina nastrzeżyła uszy, a pan Girgilewicz rozdziawił gębę po ekonomsku, że nie jedna, ale całe stado wron znalazłoby w niej pomieszczenie.
— To pan dobrodziej?... — odezwał się po dobrej dopiero chwili mandatarjusz, grzeczniejąc nagle do niepoznania.
— Co ja? — zapytał pan Damazy na wpół drwiąco.
— Pan dobrodziej jest...
— Dawnym znajomym dziedzica? — dokończyła sędzina.
— Więcej niż znajomym, moja mości dobrodziejko — odparł Katilina napuszony — muszę sobie oddać tę sprawiedliwość, że jestem jego przyjacielem.
— Tak — wydusił z siebie mandatarjusz wiernie i pokornie, ale ukradkiem zerknął na wykrzywione buty i wytarte łokcie mówiącego.
— Mamy z sobą nawet dawne rachunki — ciągnął Katilina dalej.
— Hm, hm — zakaszlał mandatarjusz.
Pan Girgilewicz nic nie mówił, z otwartą gębą, z wybałuszonemi oczyma stał nieruchomy jak drogoskaz, odkąd powziął wiadomość, że ma przed sobą przyjaciela jaśnie wielmożnego pana.
— Panowie zapewne się już dawno nie widzieli z sobą? — odważyła się zapytać sędzina.
— O tak, już przeszło sześć lat minęło, los w zupełnie przeciwne zapędził nas strony, jego poprowadził do pałacu, a mnie Bóg wie którędy. Musiałem tułać się po rozmaitych dziurach, ukrywać się nawet pod kutą bazyljańską et cætera, et cætera — prawił nieznajomy wpadając w ton wynurzeń.
Pan mandatarjusz pokiwał głową ze znaczeniem, a p. Gustaw Chochelka ściągnął brwi do góry, wydął wargi i wyszeptał półgłosem coś jak: podejrzany ptaszek.
Pan Damazy Czorgut czegoś niespokojnie obejrzał się po pokoju.
— Czy państwo już po kolacji? — zapytał nagle.
— O nie jeszcze — odparła pani sędzina, nieprzygotowana wcale na takie zapytanie.
— To proszę dla mnie najmniejszego nie robić sobie zachodu — ozwał się pan Damazy na nowo. — Zjem co bądź, zwłaszcza żem djablo głodny.
— Zaraz, każę przyspieszyć kolację — wyrzekła pani sędzina, i porwała się z krzesła.
— O jedno tylko prosiłbym panią dobrodziejkę — zagadnął znowu pan Damazy.
— Słucham pana?
— Lubię czaj bardzo mocny.
— Dobrze — wyrzekła zagapiona gospodyni i prędko wybiegła do kuchni, jakby się obawiała, aby szczególniejszy gość nie wyjechał za chwilę z czemś nowem.
Pan Damazy obrócił się do pana mandatarjusza, który się czegoś głęboko zamyślił.
— No, mój gospodarzu łaskawy — przemówił uderzając go poufale po ramieniu — poznawszy mię z sobą, poznajże mię i z swymi gośćmi.
— A prawda, zapomniałem — wybąknął pan sędzia. Rekomenduję panu — zaczął z urzędową powagą, odkrząknąwszy należycie. — To mój sąsiad, rządca buczalskiego folwarku, pan Girgilewicz.
Pan Girgilewicz ukłonił się bardzo nisko, Katilina kiwnął głową niedbale.
— Spodziewam się, że niebawem poznamy się bliżej — wycedził z protekcjonalnym uśmiechem.
— To zaś mój aktuarjusz — ciągnął dalej gospodarz.
— Pisarz niby? poprawił Katilina.
— A tak pisarz, pan Gustaw Chochelka.
— Tam do diabła! — zahuczał Katilina rubasznym uśmiechem. — Także nie miał się już jak nazywać, ta Chochelka!
Biedny pan aktuarjusz ledwie ze skóry nie wyskoczył, tak strasznym zawrzał gniewem. Nieznajomy ugodził go w najdotkliwszą stronę. Nazwał pisarzem, co na okropną zakrawało obelgę, i wyśmiał jego nazwisko, dla którego jak mówił, wszystkie kobiety jakąś szczególniejszą czuły sympatję.
— Nie rozumiem, prawdziwie — chciał coś powiedzieć, lecz zająknął się niemiłosiernie.
Pan Damazy ani spojrzał już na zapyrzonego aktuarjusza, a ni stąd ni z owąd natarł nagle ekonoma.
— Czyś pan szlachcic, panie Girgilewicz? — zagadnął go, jak najmniej przygotowanego na takie zapytanie.
— To jest... ja... zdaje się... myślę na przykład... taj tylko... — zaciął się nieszczęśliwy ekonom cały jak w ogniu.
— Więc nie szlachcic? — pomagał mu nielitościwie Katilina.
— To jest... znaczy... ja mówię... taj tylko! — wydusił z siebie z wielką biedą ni w pięć ni w dziewięć.
— Aha, rozumiem, pan mówisz tylko, żeś szlachcicem, ale po prawdzie niby nie wąchałeś pergaminu — podchwytywał drwiąco Katilina.
Na pół nieprzytomny z zakłopotania ekonom chciał koniecznie coś odpowiedzieć, ale ni rusz zdobyć się na coś stósownego, aż posiniał nieborak, tak strasznie się natężał.
— Taj tylko — wybąknął wreszcie i nic wiecej.
— Szkoda, żeś nie szlachcic — ciągnął dalej Katilina — bo w takim razie miałbyś niezawodnie przydomek Giergoła! de Giergoła Girgolewicz, tak jak na Potoku Potocki!
Żeby kto pana Girgilewicza młotem palnął po łbie, nie ugiąłby się tak mocno jak pod ciężarem tego jednego słowa Giergoła, które spadło nań jak grom z jasnego nieba, a najdrażliwsze rozbudzało wspomnienie.
Pan Damazy już coś nowego miał na ustach, lecz w tem na szczęście pojawiła się w progu pani sędzina, prosząc panów na kolację do drugiego pokoju.
— Idziemy, służymy! — zawołał gość niezażenowany, posuwając się pierwszy na zaproszenie gospodyni.




V.
Nieboszczyk starościc Żwirski.

W półgodzinę później, siedziało na powrót całe towarzystwo w bawialnym pokoju, a pani sędzina przyrządzała czaj przy ubocznym, czerwoną serwetą okrytym stoliku.
— Tylko z masą rumu, pani dobrodziejko — przypomniał gość nieżenowany, jak gdyby w publicznej dysponował gospodzie.
— To jakiś prostak bez wychowania! wyszepnęła pani sędzina urażona. — Rum będzie przecież na stole, każdy z panów może sobie dolać według upodobania — dorzuciła głośno, z widocznym ucinkiem.
— Wybornie, wyśmienicie — zawołał wesoło Katilina. — Obaczycie państwo, jak zaraz inaczej pójdzie cały tok rozmowy.
Pan Girgilewicz uśmiechnął się z zadowoleniem i z cicha cmoknął językiem. Upomnienie się pana Damazego przypadło mu wielce do smaku, bo i on jest tego zdania, że czaj, jeśli nie chce uchodzić za rumianek, albo za centurję, musi być mocny jak sto djabłów, taj tylko.
Dzięki tej sporej flaszy wcale nie złego rumu a wybornemu przykładowi i ciągłym zachętom Katiliny, całe towarzystwo po jednej szklance w lepszym i weselszym ujrzało się humorze niż kiedy indziej po trzech lub czterech.
Pani sędzina wyniosła się do swego pokoju, a pan Damazy zapaliwszy fajkę z najdłuższego cybucha gospodarza, rozparł się jak najwygodniej na przyległej sofie, i pociągając od czasu do czasu spory łyk płynu, zakrawającego więcej na chwilę, w jakieś głębokie, niezwykłe u siebie zamyślenie.
Naraz zwrócił się do gospodarza.
— Powiedziałem jegomości — rzekł dmąc przed siebie ogromny kłąb dymu — że lubo zespojony z Julkiem najściślejszym węzłem przyjaźni, musiałem od lat czterech zupełnie stracić go z oczu, i nie wiem ani w ząb, jakim sposobem do tak ogromnej przyszedł fortuny.
— Jak to? — zapytał pan mandatarjusz zdziwiony — nie wiesz pan, że zagarnął całą puściznę po nieboszczyku Starościcu Żwirskim?
— O, o tem dowiedziałem się zaledwie wróciwszy do kraju, lecz radbym wiedział jakim cudownym wpływem czy przypadkiem dostąpił tego szczęścia niespodziewanego?...
Pan mandatarjusz podciągnął brwi do góry, i bardzo ważną przybrał minę.
— Hm, hm, strasznie to zawikłana historja! — mruknął po chwili.
— Wielka kałamacja! dodał po swojemu Girgilewicz.
— Tem lepiej! rozciekawiacie mię panowie.
— Długoby o tem panu potrzeba opowiadać — ciągnął dalej mandatarjusz.
— Zaczynaj więc prędzej w imię Boże, mój dobrodzieju.
— Pan nie słyszałeś nic a nic o nieboszczyku starościcu?
— Nic zgoła.
Pan Girgilewicz pokiwał głową, jakby nie wierzył temu, a pan sędzia nadął się jeszcze poważniej.
— Któż to był ten nieboszczyk starościc? — pytał dalej Katilina.
— Szczególny człowiek! — mruknął mandatarjusz z naciskiem.
— Dziwak — wykładał jaśniej pan Gustaw Chochelka.
— Warjat, taj tylko — zakonkludował ostatecznie Girgilewicz.
— Ho, ho, coraz ciekawiej! — wykrzyknął wesoło Katilina — słucham was panowie.
— Nie wiem tylko, od czego panu zacząć — zawahał się mandatarjusz.
— Wpadnij zaraz in medias res, to najlepiej.
— Gdzie, gdzie? — zapytali jednocześnie mandatarjusz i ekonom, obadwaj nie biegli w łacinie.
— Zaczynaj pan od środka, mówię — tłumaczył Katilina.
Pan mandatarjusz wstrząsł głową.
— Nie uchodzi — rzekł poważnie.
— To opowiadaj, jak chcesz, byleś raz zaczął łaskawco — naglił Katilina, trochę już zniecierpliwiony.
Pan mandatarjusz zamyślił się na chwilę jakby się czegoś wahał, nagle pokrzepił się sporym haustem czaju, odkrząknął głośno, najeżył w górę podstrzyżony wąs i ozwał się z napół poważną, napół tajemniczą miną:
— Nieboszczyk starościc jak i brat jego dzisiejszy hrabia Zygmunt Żwirski z Orkizowa, byli synami ś. p. starosty Michała Żwirskiego.
— Aha — bąknął nieznajomy jakby dla zachęcenia opowiadającego.
— A wiesz-że pan kto był znowu ś. p. starosta? — zapytał pan mandatarjusz.
— Nic a nic.
Pan sędzia z niewiadomością swego gościa rósł widocznie w powagę. Pociągnął nowy haust z wypróżnionej do pół szklanicy, i zaczął dopiero po chwili:
— Pan starosta byłto pan, mości dobrodzieju, pan, o jakich już dzisiaj ani słychać, ale jak wszyscy Żwirscy miał tu coś — dodał ciszej, pukając w czoło.
— Małego bzika taj tylko — wypalił mniej ostrożny ekonom.
— Jak to? — przerwał śmiejąc się Katilina — wszyscy Żwirscy mieli bzika?...
— Wszyscy w prostej linji z dziada pradziada aż do ostatniego starościca — potwierdzał stanowczo mandatarjusz.
— Więc i hrabia z Orkizowa cierpi na zajączki?
— O, uchowaj Boże — zaprzeczył mandatarjusz — pan hrabia był młodszym synem, i do tego z drugiej żony starosty, i on pierwszy wypadł z tej reguły.
— No, a cóż tedy sam starosta? — pytał dalej Katilina, i pół na pół rozłożył się na sofce.
— Starosta na starość przy ogromnej fortunie i ogromnym znaczeniu wplątał się w wojnę konfederacką.
— Przystał do konfederatów taj tylko — poprawiał ekonom.
— Więc był dzielnym patrjotą jak widzę, zawołał Katilina żywo.
Na wyraz patrjota, pan sędzia obejrzał się szybko po całym pokoju, a pan aktuarjusz schował się cały za swe krochmalne kołnierzyki, i mruknął przez zęby:
— Owa już o patrjotyzmie gada, nie mówiłem że to jakiś podejrzany ptaszek!
— No i cóż dalej? — zapytał Katilina niekontent z przerwy.
Pan sędzia obejrzał się jeszcze raz po pokoju, pociągnął nowy haust ze szklanki, i prawił dalej z niejakiem wahaniem.
— Tak, w istocie, w samej rzeczy był jak to mówią patrjotą, ale ten patrjotyzm djablo mu na złe wyszedł, bo i majątek znacznie podszargał, i krwi własnej w kilku przelał okazjach, i nareście kiedy się wszystko nie udało i nastąpił ów jak to nazywają...
— Ostatni rozbiór — pomógł prędko Katilina.
Mandatarjusz znowu obejrzał się na wszystkie strony.
— A tak, niby, tak... jak pan nazwałeś — jąkał się wahając. — Otóż wtedy... — zaczął spiesznie.
— Wtedy?
— Rozum stracił.
— Zwarjował do reszty, taj tylko.
— Nie wyszedł nigdy z wielkiej sali, gdzie wiszą portrety rodzinne, i rozparty w wielkiem krześle poręczowem jakby na tronie, powtarzał raz po raz z uroczystą powagą: Niepozwalam! Protestuję! Czasami tylko wpadał w dziki szał, w jakiś ferwor niepohamowany a wtedy brońże Boże przystąpić do niego. Starosta dobywał nieodstępnej od boku karabeli, i wymachiwał jak opętany na wszystkie strony a co ostrzem ugodził w wielki stół dębowy, to zawsze zawołał okropnym głosem: Masz, zdrajco Potocki! A tom ci zajechał psie Branicki! To dla ciebie infamisie Poniński! I tak rąbał nieustannie, coraz nowe wygłaszając nazwiska, aż znużony, zziajany, zapieniony, powalił się bez zmysłów na ziemię. Po każdym takim napadzie słudzy kładli go zaraz w łóżko i głowę okładali lodem. Ale raz, czy za późno się opamiętali, czy zresztą przyszedł już czas od Boga naznaczony, pan starosta jak stracił zmysły, tak nie odzyskał ich już więcej.
— Trafił go paralusz taj tylko — zakończył Girgilewicz, i jednym łykiem większą pół szklanki wychylił do kropli.
Pan Damazy Czorgut z wielką uwagą przysłuchiwał się opowiadaniu, a zdawało się, że na chwilę znikł mu nawet z ust nieodstępny nigdy uśmiech sardoniczny.
— I cóż dalej? — zapytał z widoczną niecierpliwością.
Pana mandatarjusza ucieszył efekt jaki sprawił swym opowiadaniem. Potarł czuprynę, najeżył wyżej wąs podstrzyżony, i po krótkiej chwili namysłu zaczął prawić dalej.
— Po nieboszczyku została wdowa i dwóch synów, ś. p. zmarły przed trzema laty starościc Mikołaj i dzisiejszy orkizowski hrabia Zygmunt. Obadwaj już w pełne dojrzeli lata i zaraz po śmierci ojca podzielili się majątkiem. A trzeba panu wiedzieć, że choćby cały świat obszedł wszerz i wzdłuż, niespotkałby nigdzie dwóch braci tak sobie sprzecznych i niepodobnych, jak byli obaj starościcy żwirscy. Od dzieciństwa nie zgadzali się z sobą w niczem i nie lubili się...
— Jak pies z kotem — poderwał pan Girgilewicz i machnął ręką.
Pan mandatarjusz skrzywił się, niekontent widocznie z przerwy.
— Ludzie — ciągnął dalej — bardzo łatwo tłumaczyli tę wzajemną antypatję. Starościc Mikołaj urodził się z innej, a pan Zygmunt z innej matki; pierwszy był brzydki jak małpa, a ponury, dziki, niepohamowany, uparty, zawzięty jak djabeł, drugi ładny jak panienka, ujmował wszystkich swym wesołym humorem, słodyczą, uprzejmością. Ten opływał w pieszczoty matki, lubił odpowiednie sobie towarzystwo, gonił za rozrywkami, tamten po całych dniach przesiadywał u boku obłąkanego ojca, i niepoznany od niego, przysłuchiwał się jego szalonym krzykom i dzikim wybuchom. O naukach ani słyszeć nie chciał, z wielką biedą nauczono go zaledwie najniezbędniejszych wiadomości. Kiedy urósł w lata, po całych dniach znowu jak opętany uganiał na koniu, strzelał, co mu w drogę weszło, a do towarzystwa przybrał sobie dwóch w swoim wieku parobków, najsilniejszych i najtęższych chłopów w całym kluczu, i tych ani na chwilę nie puszczał od swego boku. Nieboszczka starościna ani śmiała co powiedzieć niesfornemu starościcowi, który zuchwałość swoją mógł posunąć do najwyższego, a gotów był w każdej chwili najdzikszego ważyć się szaleństwa.
— Fiufiufi! — przerwał znowu Girgilewicz — czegoż on nie dokazywał już za młodu! Cuda wyrabiał taj tylko.
— Jak tylko umarł starosta, starościna z panem Zygmuntem przenieśli się do Orkizowa, a starościc Mikołaj objął klucz żwirowski na siebie. Dawniej rządziła matka wszystkiem w imieniu obłąkanego męża, teraz gorszy jeszcze wariat od zmarłego miał całe gospodarstwo pochwycić w swoje ręce. Jakiż to popłoch ogarnął wszystkich na samą tę wiadomość!
— Przyznam się — poderwał Girgilewicz — że ja sam wahałem się, czy natychmiast dziękować za służbę, czy próbować szczęścia pod warjatem.
— Od czegóż zaczął nowy dziedzic? — zapytał Katilina coraz więcej rozciekawiony.
— Od największych warjacji jak drugi Kaniowski. Najpierw spalił jednej nocy ośm wsi swego klucza.
— Co, spalił?! — zawołał pan Damazy i porwał się z sofki.
— Nie podobała mu się budowa taj tylko — rzekł krótko Girgilewicz.
Zawołał wszystkie ośm gromad naraz, i rzekł im: Do jutra macie wypróżnić wasze chaty, stodoły, obory bo was podpalę na wszystkie cztery rogi. Chłopi potruchleli, cichaczem ułożyli suplikę do cyrkułu, ale tym czasem wypróżnili obejścia jak zamiótł. Na drugi dzień krwawa łuna zawisła nad okolicą, wszystkie ośm wsi spłonęło do szczętu. Starościc wtedy szesnaście gromad spędził w jedno miejsce i nuż pruskim murem obudowywać w symetrycznym porządku sioła zgorzałe. Nowe chaty musiały iść w dwóch rzędach wzdłuż gościńca, jedna o pięć sążni od drugiej. I nim komisja zjechała z cyrkułu, stały już wszystkie wsie odbudowane, a pan starościc nad nową przemyśliwał warjacją.
— Nie zły początek! — mruknął nieznajomy.
— Ale któżby tam zliczył i spamiętał wszystkie jego dalsze warjacje i dziwactwa — kontynuował mandatarjusz. — Jak sobie co ubrdał, musiano się stać, choćby ziemia miała wypaść z swej osady. Żadna potęga ziemska nie była w stanie przełamać jego żelaznego uporu, nieugiętej zaciekłości w najdrobniejszem postanowieniu. Czego się raz chwycił, nie odstąpił od tego, choćbyś go w drobne sztuki posiekał.
— A niechżeby kto z poddanych albo oficjalistów śmiał w czemkolwiek sprzeciwić się jego woli, niech Bóg broni taj tylko — wtrącił Girgilewicz.
— Dwóch owych nieodstępnych nigdy od jego boku opryszków, pełniło obowiązki siepaków, a gdyby był Pana Boga rozkazał zdjąć z krzyża, pewnieby się ani zawahał żaden. Za lada przewinienie palnąć komu pięćdziesiąt kijów, było u niego ledwie nie igraszką.
— A jakże uchodziło to wszystko? — zapytał Katilina.
— Inne to były jeszcze czasy mości dobrodzieju — westchnął żałośnie mandatarjusz — a zresztą nikt nie śmiał pomyśleć o skardze. Starościc był zarówno mściwym i zawziętym jak porywczym i gwałtownym, a każdy wiedział że bez wahania gotów by narazić się na wszystko, nie zważając na żadne dalsze skutki i następstwa.
— A zresztą, prawdę mówiąc — ozwał się Girgilewicz — chłopi się bali niesłychanie, ale go też lubili, jak mało którego dziedzica.
— Lubili? — zapytał Katilina zdziwiony.
— Niezawodnie — potwierdzał pan sędzia — starościc żądał, aby każdy poddany ślepo poddawał się jego woli, w czujduch spełniał jego rozkazy, ale też za to jak nikt inny dbał o los każdego. Zapłacić podatki za całą gromadę, wyznaczyć kilkaset korcy zapomogi na przednowku, powrócić całą szkodę pogorzelcowi albo okradzionemu, było u niego czemś tak zwyczajnem i naturalnem, jak sto kijów palnąć za lada drobne uchybienie, za lada występek nierozważny.
— Szczególniejszy człowiek! — mruknął nieznajomy.
— Możesz sobie pan jednak wyobrazić z tego wszystkiego, jak trudno było utrzymać się u niego w obowiązku — ciągnął dalej mandatarjusz z pewnym rodzajem dumy — bo to mości dobrodzieju zarazem i katował, i protegował chłopa, a potrzeba mu było zawsze dogodzić we wszystkim, ślepo usłuchać każdego zlecenia.
— A z bratem i macochą widywał się czasami? — zapytał Katilina.
— Nigdy. Brat kilka razy robił pierwszy krok pojednawczy, ale wszystkie zabiegi rozbijały się o niezłomny upor, nieugiętą zawziętość starościca. Pan Zygmunt przyjął tytuł hrabiego, bo mając w rodzie trzech wojewodów i pięciu kasztelanów, miał zupełne do tego prawo, starościc ani sobie o tem mówić nie dał.
— Osobliwy charakter — poszepnął znowu Katilina.
— Jużto musi pan wiedzieć, że starościc nie cierpiał Moskali jak rogatych djabłów, i gdzie mógł wyjawiał otwarcie swoją nienawiść. Niech tylko jaki poddany powrócił z wojska, a zaczął moskiewskie lub niemieckie słowa mieszać w swej mowie, to takich sto kijów otrzymał na powitanie, że mu pewno wszystkie nieswojskie słowa od jednego wywietrzały razu.
— I to wszystko uchodziło? — zapytał jeszcze raz Katilina.
— Musiało mości dobrodzieju — odparł mandatarjusz z dumą — moja głowa a starościca pieniądze zaradziły każdemu niebezpieczeństwu.
— Można się bezpiecznie spuścić na takich pomocników — poderwał aktuarjusz z dowcipnym uśmiechem, chcąc koniecznie jakimś komplementem podkadzić pryncypałowi.
Pan mandatarjusz uśmiechnął się zadowolony.
— Jużto muszę sobie oddać tę sprawiedliwość — rzekł z znaczącym uśmiechem — że mogę spuścić się w każdym razie na moją mózgownicę. Nie chwaląc się bynajmniej, mógłbym, mości dobrodzieju zmierzyć się śmiało i z najsławniejszym adwokatem.
— No, o tem potem, mój łaskawco dobrodzieju — przerwał Katilina. — Naprzód skończ opowiadanie.
— Strasznieś pan widzę ciekawy — odparł mandatarjusz trochę urażony. — Już mi nie wiele pozostaje dodać. Pan starościc gospodarował tym trybem lat trzydzieści, a przez ten czas nawykli już powoli do niego i chłopi i oficjaliści, i dziwactwa i warjacje jego przestały już dziwić okolicę. Częste z początku skargi do powiatu i kryminału urwały się z czasem zupełnie, bo jak powiedziałem moja głowa a pańskie dukaty umiały zaradzić wszystkiemu, i z góry zapobiegały każdemu niebezpieczeństwu. Ale wtem niespodziewana zbliżyła się katastrofa.
— Katastrofa?! — powtórzył Katilina, i z ciekawością na pół podniósł się z sofy.
Mandatarjusz zamilkł na chwilę, jak gdyby większy efekt chciał przygotować dalszemu opowiadaniu.
— Słucham tedy... — naglił Katilina.
Mandatarjusz odkrząknął, musnął wąs i prawił dalej.
— Właśnie w tym czasie powrócił z wojska po wysłużonych latach Mykita Ołańczuk, zuchwalec pierwszego urzędu, a łotr na wielki kamień. Ten z wrodzonego zuchwalstwa, nie chciał pogodzić się z zaprowadzonym u nas porządkiem rzeczy, i nuż judzić i buntować chłopów i zbierać podpisy na jakąś groźną suplikę, którą sam przyrzekał zanieść przed tron i złożyć w ręce samego cesarza. Zaimponował ogromnie chłopom i wielu dało się uwieść na prawdę i uległo ślepo wpływowi Ołańczuka. Lecz tuż zaraz doniosło się to do uszu dziedzica. I byłoż wtedy widzieć starościca, jak srogim zakipiał gniewem. Kazał natychmiast przywołać do siebie Mykitę, ale ten nietylko nie stanął na wezwanie, ale jeszcze z zuchwałemi dał się słyszeć pogrożkami. Rozsrożony do najwyższego, posłał starościc swych olbrzymich kozaków, ci i diabła na rękach przynieśliby z piekła, toż w jednej chwili za kołnierz w powietrzu przystawili Ołańczuka do dworu. Ale Ołańczuk i w obec groźnego dziedzica nie spuścił bynajmniej z swego zuchwałego tonu.
— Ja nie takich już widział panów! Służyłem w wojsku i nie boję się żadnego cywila — zawołał w żywe oczy starościcowi. To za wiele było nawykłemu do ślepej uległości, nieograniczonego posłuszeństwa panu, przyskoczył sam do zuchwałego i pięścią uderzył go w twarz. Ale Mykita Ołańczuk byłto łotr nad łotrami! Wyobraź sobie pan, porwał się na samego dziedzica! Nie zważając na obecnych kozaków, rzucił się znienacka na nieprzygotowanego starościca, i nim jeszcze kozaki mogli przyskoczyć w pomoc, porwał go za gardło i powalił na ziemię.
Tu przerwał na chwilę mandatarjusz, jakby chciał zbadać jak wielkie swem opowiadaniem sprawił wrażenie.
Katilina snać jakiejś innej spodziewał się katastrofy, bo widocznie niezupełnie był kontent z nowego toku opowiadania.
— Z tem wszystkiem był to przecież jakiś chwat ten Mykita Ołańczuk — odezwał się wreście, widząc że mandatarjusz urwał śród mowy.
— Łotr nie chwat — poprawił mandatarjusz — djablo też źle wyszedł na swem zuchwalstwie. Jak go pochwycili obadwaj przytomni kozacy, to nimby dziesięć mógł zliczyć, dostał już sto kijów odlewanych i bez przytomności prawie leżał na ziemi. Ale wszystko to nie ostudziło jeszcze wściekłości starościca, który prawie od zmysłów odchodził na pierwszym razie.
— Niech pan Bóg broni, taj tylko — mruknął Girgilewicz, który pobladł na samo wspomnienie tej chwili pamiętnej.
Mandatarjusz ciągnął dalej opowiadanie:
— Starościc kazał na pół nieżywego odnieść do mnie do aresztu, i groził codziennie dopóty powtarzać tę operację, dopóki nędznik ducha nie wyzionie.
— I byłby pewno dotrzymał słowa — mruknął Girgilewicz.
— Niezawodnie — przyznawał mandatarjusz — ale snać sam pan Bóg chciał oszczędzić mu zbrodni. Gwałtowna irrytacja tego dnia była za mocną nawet na jego żelazną naturę. Pod wieczór dostał silną gorączkę a nazajutrz rozniemógł się na prawdę, że co tchu potrzeba było posyłać po doktora. Kilka dni trwało niebezpieczeństwo życia. Starościc nabawił się nerwowej febry a w gorączce niepoznawał nikogo, i bredził od rzeczy.
— Tym sposobem upiekło się Ołańczukowi — wtrącił ekonom.
— Miał szczęście łotr! kilka dni jeszcze przytrzymałem go na czystym rosole w areszcie, a kiedy przyszedł wreszcie do siebie, pozwoliłem mu uciec na cztery wiatry. Ale panie — zawołał mandatarjusz i z dumą potarł czuprynę — kilka razy potem dostał się w moje ręce, i dałem mu się we znaki co się zowie. Raz...
— Ależ starościc... — przerwał Katilina.
— Starościc panie — podchwycił mandatarjusz, odstępując od zamierzonej odrębnej wycieczki — ocalał od śmierci, ale sześć tygodni musiał przeleżeć w łóżku. Cóż to była za bieda jak zaczął powoli przychodzić do sił! przyzwyczajony do ciągłego ruchu, do ciągłego życia czynnego, nie mógł jednej godziny wyleżeć spokojnie! Aż w tem na szczęście zjawił się ni stąd ni z owąd jakiś kwestarz we dworze.
— Kwestarz? powtórzył Katilina.
— Tak niby kwestarz, niby pustelnik, dość że w sukni zakonnej. Ktoś wpadł na myśl, czy nie potrafiłby on rozerwać na chwilę chorego. Kwestarz podjął się chętnie tego zadania. A jak poszedł do pokoju chorego, to zabawił aż do późnego wieczora. Nazajutrz miał odejść, ale starościc cały dzień zatrzymał go przy sobie. Tak samo stało się w dzień trzeci i czwarty i kwestarz na piękne rozkwaterował się we dworze. Z początku bawił chorego samą tylko rozmową, ale następnie zaczął mu czytywać rozmaite jakieś książki, a rzecz szczególna starościc, co jak ognia bał się wszelkiego pisma, słuchał z coraz większem upodobaniem. Kwestarz ani na chwilę nie oddalał się od jego łóżka a kiedy potem czytał lub mówił, nie mógł nikt być w pokoju. Nie podobało się to wszystkim we dworze ale nikt nie mógł się domyślić niczego złego. Kwestarz przesiedział dwa tygodnie przy chorym a potem znikł jakby go nie było. Starościc podźwignął się z łóżka i napowrót objął gospodarstwo. I nagle ani go poznać! Kto go teraz pierwszy raz ujrzał, lub słyszał mówiącego, nie wierzył w pierwszej chwili własnym oczom i uszom. Z dawnego wilka jakby cudem zrobił się baranek, z sokoła gołąbek!
— Proszę! — wybąknął Katilina mimowolnie.
— O tak panie — potwierdził Girgilewicz — ja sam, jak mię tu pan widzisz zgłupiałem w pierwszym momencie, taj tylko.
— Jakto, dopiero wtedy pan zgłupiałeś? — zapytał Katilina złośliwie.
— Dopiero wtedy — odpowiedział Girgilewicz dobrodusznie, nie domyślając się w tem żadnej myśli ukrytej.
— Ale na czemże poległa ta zmiana? — zapytywał Katilina.
— Najpierw — ciągnął dalej mandatarjusz — zwołał wszystkich swych oficjalistów i oznajmił im krótko i kategorycznie, że chce aby odtąd jak najłagodniej obchodzić się z chłopami, i jeśli ktokolwiek najmniejszej dopuści się niesprawiedliwości, straci służbę...
— Bez pardonu, taj tylko — dokończył Girgilewiccz, który coraz stawał się mowniejszym.
Pan mandatarjusz machnął ręką, jakby sobie wypraszał wszelkie przerwy, i kontynuował dalej:
— Potem...
— Potem? — przerwał tym razem jakby naumyślnie Katilina.
— Zwołał wszystkie gromady i oświadczył im uroczyście z niezwykłą u siebie dobrocią i łagodnością, że odtąd postanowił obchodzić się inaczej z swymi poddanymi. Nie chcę odtąd, mówił, być waszym panem, ale waszym ojcem, waszym bratem. Co dla was dawniej robiłem dobrego, będę robić nadal, a z dawnej surowości bądźcie pewni, nie zostanie ani śladu.
— Jeszczeż żeby tylko to powiedział — wtrącił znowu Girgilewicz — ale równocześnie ogłosił także chłopom i ów nam udzielony nakaz, i polecił na każdą najmniejszą krzywdę udać się wprost do niego na skargę, taj tylko.
— Możesz pan sobie wyobrazić — prawił dalej mandatarjusz jak chłopi gęby porozdziawiali na to oświadczenie. Z początku nie wierzyli sami sobie i z niemem zadziwieniem obzierali się dokoła, ale pogłupieli do reszty kiedy przeistoczony nagle dziedzic chcąc zaraz czynem sprawdzić swoje nowe zasady, darował im wszystkie remanenta pańszczyźniane, wszystkie zaległe do dworu czynsze, osypy, daniny i nadto po kwarcie wódki na każdy osobny numer zaasygnował z swych spichlerzów.
— Nawet i Ołańczukowi? — zapytał Katilina.
— O, ten po swym pierwszym chrzcie znikł bez wieści ze wsi, ale starościc ani się o niego nie zapytał i udał, że zupełnie zapomniał o całej tej scenie.
Katilina coraz większe objawiał zajęcie, porzucił nawet swoje wygodne stanowisko na sofie i przysunął się bliżej do opowiadającego.
Mandatarjusz uśmiechnął się zadowolony.
— Z początku myśleliśmy wszyscy — zabrał głos po krótkiej pauzie — że to tylko nowy jakiś zwrot jego warjacji, ale niebawem pokazało się dowodnie, że zmiana była szczera i gruntowna.
Starościc zmienił się we wszystkiem do niepoznania. Nieuganiał już z swymi kozakami bezustannie z jednej wsi do drugiej, ale częściej przesiadywał we dworze, zamykał się w swym pokoju, zapisywał jakieś rozmaite dzieła ze Lwowa.
— I zapewne pogodził się z bratem? — zapytał Katilina.
— O nie — zaprzeczył prędko mandatarjusz. — Jak się bowiem pokazało z jego urywanych słów w gorączce — dodał ciszej — nienawiść ta obudwu braci miała swoje słuszne powody. Chodziło tu podobno o Xeńkę.
— O jaką Xeńkę?
— Jakto nie wspominałem panu nic o Xeńce? wykrzyknął mandatarjusz, i wybałuszył oczy z zdziwienia.
— Ani pół słówka.
— Czy być może! A toż cymbał ze mnie! — strofował się pan sędzia, — wszakże to rzecz główna! a należała na sam początek.
— Nic nie szkodzi, chętnie usłyszymy ją i na końcu.
— Musisz pan wiedzieć — szepnął mandatarjusz z uśmiechem politowania — że starościc zakochał się był w swoich dwudziestu dwóch latach.
— W Xeńce?
— W Xeńce, najładniejszej dziewce całego klucza.
— Córce Hrycia Syłozuba, gumiennego ze Sołomek — uzupełniał ekonom.
— Starościc gdzieś ją przypadkiem zobaczył — kontynuował mandatarjusz — i zaraz okrutnie wpadła mu w oko. Ładna bo też to była bestyja, niech ją wszyscy djabli wezmą — zachwalał prawdziwie po mandatarjuszowsku. — Ale...
— Ale? — zapytał niecierpliwie Katilina, którego niezmiernie zajął ten nowy romansowy zwrot w opowiadaniu.
— Na całej kuli ziemskiej nie było większej zalotnicy. Niech ją piorun trzaśnie! zawróciła głowę wszystkim chłopcom w mojem dominium. Przez nią trzech najbogatszych parobków nie chciało wykupić się od rekrutacji — dodał z ciężkiem westchnieniem niezapomnianej nigdy zgryzoty.
— Pal djabli rekrutację — przerwał Katilina niechętnie. — W niej się więc zakochał starościc?
— Jak kot w sadle, taj tylko — wyjechał Girgilewicz z ekonomskim porównaniem.
— A onaż?
— Jej pochlebiało oczywiście, że straszny dla wszystkich starszy panicz, tak słodkie do niej robi oczy, więc nawzajem przymilała mu się wszelkimi siłami.
— Taj tylko — zakonkludował Girgilewicz, i ze znaczeniem machnął ręką.
— Niebawem doniosło się to do dworu, pani starościna chciała robić jakieś przedstawienia pasierbowi, ale to było jak groch o ścianę. Nie wskórawszy nic z tej strony, chciała się starościna choć już trochę za późno wziąć do Xeńki, ale panicz przeszkodził wszystkiemu, bo wyprawił dziewkę w przyległe dobra kameralne do Deminiec, gdzie wuj jego faworyta kozaka, Kostia Bulija osiadł na sołtysowskim gruncie. Tam nie mogła jej dosięgnąć starościna, a panicz podjeżdżał codziennie nieulękniony.
— Podjeżdżał ale nie długo — wmieszał się ekonom.
— Cóż się stało?
— Xeńka znikła nagle bez wieści.
— Starościna ją porwała? — zawołał Katilina.
— Ba i bardzo, sama uciekła, taj tylko!
— Chciała zapewne hołdów panicza, ale tam, gdzie ten panicz miał tak wielkie znaczenie, i gdzie tak wielki przed sobą rozsiewał postrach: tymczasem w nowym jej przybytku znikł jego urok, a pozostała tylko twarz brzydka i niemiła. To też prędko sprzykrzył jej się ten cały stosunek, a pewnego pięknego poranku spakowała swoje manatki i znikła gdzieś bez wieści.
— A cóż za udział miał w tem braciszek?
— Zdaje się, że kiedy starościc wracał jedną drogą z Deminiec, to pan Zygmunt pędził tam drugą, i że Xeńka głównie na jego nalegania opuściła swoje dotychczasowe miejsce schronienia, i przeniosła się do gajowego w dobrach brata starościny, gdzie młodszy panicz przebywał po kilka miesięcy co roku.
— I cóż na to starościc?
— Mało nie oszalał w pierwszej chwili, ale po kilku tygodniach jakoś się opamiętał.
— Jeśli ją kochał szczerze — mruknął Katilina więcej sam do siebie — to nie trudno wytłumaczyć sobie wszystkie te szczególne rysy jego późniejszego charakteru.
— Ale mniejsza tam o Xeńkę, bo to już strasznie dawne dzieje — zabrał mandatarjusz głos na nowo. — Teraz zbliżamy się do głównej katastrofy.
— Ah! — wybąknął Katilina jak gdyby się już nie spodziewał niczego więcej.
— Starościc bratał się coraz otwarciej z chłopami.
— Że aż wstyd zbierał, taj tylko.
— Często zaś z jakimiś szczególniejszemi odzywał się do nich przemowami.
— Hm, hm! — krząknął Katilina.
— Mnie to zaraz wpadło w oczy — poprawił mandatarjusz z pewnym naciskiem — ale człowiek patrzył przez szpary. Aż w tem nagle jak piorun z jasnego nieba, pada bomba niespodziewana.
— Ho, ho!
— Pewnego pięknego poranku ledwie co wstałem z łóżka i zabrałem się najspokojniej do kawy, aż tu trzask prask dwa powozy zajeżdżają przed dominium. Spojrzałem przez okno, i skamieniałem prawie z przestrachu. Z powozu wysiadali pan komisarz cyrkularny z landsdragonem i pan konsyljarz kryminalny, dwaj najzdatniejsi urzędnicy w całym obwodzie. Dla Boga cóż się stało! pomyślałem na pół nieżywy. Nim jeszcze miałem czas wyjść naprzeciw nich, już obadwaj wpadli do kancelarji, i w tej chwili przy zamkniętych drzwiach rozpoczęli ze mną komisję, i nuż mię zapytywać to o to, to o owo, to tak to owak, aż wreście połapałem się, o co chodzi. Szukali tropu owego kwestarza, co podczas choroby starościca pojawił się we dworze.
— Tam do kata! wykrzyknął Katylina.
— Ale cóż tu panu długo opowiadać jak szła komisja, jak ja to mości dobrodzieju mieszałem szyki i mydliłem oczy obudwom, żeby siebie od wszelkiej ocalić kompromitacji! Koniec końców wyśliznąłem się z wszystkiego suchą nogą jeszcze z reskryptem pochwalnym w dodatku, ale z starościcem na złe się zaniosło....
— Ów kwestarz — dorzucił po chwili zniżając głos — byłto emisarjusz z Paryża, z centralizacji.
— Tak, tak z centralizacji — potwierdził stanowczo Girgilewicz.
Katylina coś niezrozumiale mruknął przez zęby. Mandatariusz kontynuował:
— Starościc snadź przewidywał takie następności, bo właśnie przed tygodniem wyrobił sobie był paszport do Paryża, a teraz kiedy cała sprawa coraz gorszą zaczęła przybierać postać i powoli wykrywały się dowody jego tajnych z kwestarzem konszachtów, drapnął nagle z swymi obudwoma kozakami, że się tylko zakurzyło za nimi.
— Cóż to była za kałamancja w całym kluczu! — ozwał się Girgilewicz. — Nikt nie wiedział komu składać raporta, od kogo brać dyspozycje.
— I komu oddawać pieniądze za sprzedawane z spichlerza zboże! — wtrącił z drwiącym uśmiechem Katilina.
Girgilewicz wybałuszył oczy jakby chciał powiedzieć: a pan zkąd o tem wiesz?
— I cóż dalej? — zapytał Katilina nie zważając na to.
— Resztę dowiesz się pan najlepiej od samego jaśnie wielmożnego pana, który jest jego przyjacielem. Po roku niebytności starościca, zawezwał go rząd krajowy publicznemi dziennikami, że jeśli w rok i tydzień nie powróci, postrada prawo obywatelstwa w państwie austryackiem, a temsamem i majątek jego przejdzie na prawych spadkobierców. Nim jeszcze upłynął termin, wyczytaliśmy w dziennikach, że w Dreznie umarł nagłą śmiercią jakiś znamienity Polak, imieniem Mikołaj Żwirski. Na tę wiadomość hrabia Zygmunt, jako prawny sukcesor natychmiast objął administrację całego klucza?
— Ale nie na długo — podchwycił ekonom.
— Zapewne nadszedł testament?
— Nie inaczej, mości dobrodzieju — ciągnął dalej mandatarjusz. — Nagle i niespodziewanie pojawił się Kost’ Bulij w Żwirowie, i jednem słówkiem obalił wszelkie nadzieje hrabiego. Nieboszczyk starościc zostawił testament, którym cały majątek zapisał komu innemu.
— A tym innym był mój Julek, Gracchus — zawołał Katilina.
— Kto, kto? — zapytali jednocześnie ekonom i mandatarjusz.
— Wasz dziedzic dzisiejszy.
— A tak, Kost’ Bulij złożył testament w sądzie, a w kilka tygodni instalował pan komornik Gramarski nowego dziedzica, o którym ani się przyśniło nikomu.
— Cóż na to hrabia Zygmunt?
— Z początku chciał podobno wszczynać proces, ale się prędko odradził i poprzestał na swojem Orkizowie.
— A zkądże do djabła Juliusz przyszedł do tej łaski u starościca?
— Tego się pan tylko od niego samego możesz dowiedzieć. Jest podobno nie tylko imiennikiem ale i jakimś dalekim krewnym starościca, a ojciec jego miał nawet być w przyjaźni z nieboszczykiem starostą.
— Hm, hm — mruknął Katilina, jakby niezupełnie jasno pojmował stan rzeczy.
— O wszystkiem tem dowiesz się pan najlepiej jak mówiłem od niego samego.
— Prawda — mruknął Katilina.
— Nowy dziedzic objął cały klucz z wyjątkiem żwirskiego dworu.
— Który wtedy oczywiście nie uchodził jeszcze za zaklęty? poderwał Katilina.
— Ej gdzietam panie — odezwał się Girgilewicz — zawsze w nim jakiś djabeł dokazywał. Jeszcze za życia starościca zaczęły się różne nocne w nim brewerje. Mówiono, że nieboszczyk starosta wykrzykuje swoje wieczne niepozwalam! protestuję! i rąbie zdrajców w postaci stołu dębowego, taj tylko.
— Ale to były tylko luźne gadaniny mości dobrodzieju — zaczął na nowo mandatarjusz.
— A terazże jest w tem co innego? — zapytał skwapliwie Katilina.
Pan mandatarjusz wzruszył ramionami, podciągnął brwi aż pod samą niemal czuprynę, i rzekł zniżonym cokolwiek głosem:
— Gdybym nie był filozofem z przekonania, sambym uwierzył we wszystko, co mówią ludzie.
Katilina parsknął śmiechem, Girgilewicz przeżegnał się i splunął.
— Nie ma się tu czego śmiać — upominał z powagą.
— Powiedzcież mi tedy z łaski swojej, czem właściwie straszy ten dwór zaklęty?...
— Główna rzecz, że starościc chodzi w nim po śmierci, tak przynajmniej lud utrzymuje.
— I tak jest w samej rzeczy, taj tylko.
— Z tegom się jeszcze nie wiele dowiedział — ozwał się Katilina.
Mandatarjusz potarł czuprynę.
— Starościc — zagaił po chwili — położył jako główną klauzulę testamentu, aby zaklęty dwór aż do zupełnej swej ruiny pozostał nie zamieszkany i nie tknięty zgoła w swym urządzeniu. Straż nad nim poruczył Kostiowi Bulijowi, przeznaczając mu na mieszkanie dom dawnego ogrodnika w zatyle ogrodu. Samo to już szczególniejsze postanowienie rzuciło pewien cień tajemniczy, pewien urok na opuszczony, ponury z powierzchowności dwór.
— I ztąd zapewne urósł i jego przydomek, i rozszerzył się popłoch między prostym ludem!
— Ba i bardzo! co też pan gadasz, taj tylko — zżymał się ekonom na pół zapominając, że mówi do przyjaciela swego dziedzica.
Mandatarjusz znowu potarł czuprynę, i znowu brwi podciągnął wysoko w górę.
— Widzisz pan dobrodziej — ozwał się z podwójną powagą — zaszły niektóre zdarzenia, objawiły się pewne indycja, że naprawdę rozum głupieje.
— Naprzykład? Słucham! — zawołał Katilina z wzrastającą ciekawością na twarzy.
— At co tu gadać taj tylko — podchwycił Girgilewicz — ja sam jak mię pan tu widzisz widziałem jasne światło w lewem skrzydle pałacu, w tym pokoju, gdzieto przesiadywał nieboszczyk starosta.
— A światło to nie mogło już w żaden sposób z naturalnych jakich pochodzić przyczyn? — wtrącił Katilina z drwiącem niedowierzaniem.
Girgilewicz wzruszył ramiona prawie z politowaniem.
— Pijany nie byłem wówczas, a księżyca ani widać było na niebie. Koniecznie więc musiał być ktoś we środku.
— Oczywiście, Kost’ naprzykład.
— Kost’ wtedy siedział u mnie w areszcie — ozwał się mandatarjusz.
— A to za co?
— Myślałem, że to on jakieś tumany puszcza między lud, i zamknąłem go był brevi manu na parę dni.
— Więc mógł jaki złodziej zakraść się do dworu?...
— O! od smutnego końca Pawła Faryły, nie odważyłby się tam ani zbliżyć żaden złodziej, choćby mu Bóg wie jaka nasuwała się zdobycz.
— A ten Faryło właśnie najlepiej dowodzi wszystkiego — przemówił z tryumfem pan Girgilewicz.
— W samej rzeczy, to szczególniejszy wypadek, i trudno go sobie wytłumaczyć przy największej filozofji we łbie.
— Słucham!
— Miałem w mojem dominium zawołanego na całą okolicę złodzieja, podpalacza, rozbójnika jednym słowem. Sześć razy siedział w kryminale, a zaledwie odzyskał wolność, zaraz dziesięć nowych popełnił łotrostw i zbrodni. Otóż ten korzystając z uwięzienia Kostia, zakradł się do dworu, wybił szybę, w sieni, i wlazł do środka. Co się tam z nim działo, o tem nikt nie wie. Dopiero nad ranem powrócił do domu z próżnemi rękami, a zmieniony do niepoznania. Włosy miał rozjeżone, oczy obłąkane, twarz trupiej bladości, a cały drżał jak w febrze. Na wszystkie zapytania żony i dzieci nie odpowiadał nic więcej, jak tylko te dwa słowa „nieboszczyk pan!“ Cały dzień leżał w gorączce wrzeszcząc ciągle w niebogłosy nieboszczyk! nieboszczyk! ratujcie! W nocy zaś...
— W nocy?
— Umarł z przestrachu.
— Hm, hm — mruknął Katilina, kiwając głową w zamyśleniu.
— Ale to jeszcze nic mospanie — poderwał Girgilewicz z wzrastającym tryumfem — nazajutrz kiedy trupa kładli na mary, pokazało się na jego policzku pięć sinych pręgów, jakby od pięciu palców ręki. A dobrodziej wiesz przecie — dodał ze znaczeniem — że po każdem dotknięciu upiora, pozostaje niezatarty siny znak.
Katilina zabębnił palcami po stole i wzruszył ramionami. Widocznie nie wierzył tym skazówkom, nie chciał tylko sprzeciwiać się otwarcie.
Mandatarjusz zabrał głos na nowo.
— Przyznam się panu, że na mnie samego tak wielkie sprawiło to wrażenie, żem niezwłocznie Kostia puścił z aresztu, zwłaszcza że wartownicy klęli się na wszystko w świecie, że jednej nocy nieboszczyk starościc ukazał się pode drzwiami aresztu i kilka jakichś niezrozumiałych słów zawołał na swego dawnego kozaka.
— Ale co tam długo rozprawiać, taj tylko — wtrącił się Girgilewicz z ekonomską niecierpliwością. — Alboż mój gumienny nie widział go na gumnie. Nieborak mało ducha nie wyzionął taj tylko, bo nieboszczyk siedział na czarnym jak węgiel koniu, i bezustannie skakał z dachu stodoły na stertę pszeniczną, z sterty pszenicznej na stodołę. A co koń skoczył, to mu tysiące iskier buchnęło z nozdrz, że biedny gumienny, jak tylko przyszedł do głosu, na całe gardło zaczął wrzeszczeć! ogień, pali się, ratujcie! i w jednej chwili zbudził całą czeladź folwarczną. Ale wtedy znikł już nieboszczyk bez śladu, taj tylko.
— Czy tylko gumienny pański zawsze trzeźwy i nie lubi skłamać czasami?
— Alboż to on jeden widział nieboszczyka, taj tylko. Sto ludzi postawię, co się własnemi przypatrywali oczyma, jak nieboszczyk na czarnym jak smoła koniu jakieś opętane harce wyprawiał na dachu swego dworu, a nie masz może dziesięciu ludzi w całym kluczu, coby go nie widzieli bądź z fajką na ganku, bądź gdzie na rozstajnej drodze z nahajką w ręku. Czasami nawet nie sam się pokazuje. Stary starosta wyjeżdża wraz z nim na koniu i krzyczy, że go słychać na milę: Niepozwalam! protestuję!
— Ale pan sam prócz światła w oknach nie widziałeś nic zgoła? — zapytał Katilina rozjędyczonego ekonoma.
— Ja nie, ale czego tu ukrywać, pan sędzia widział, taj tylko.
— Co pan, panie Gągolewski?
— Czy być może? — zawołał w zdziwieniu i pan aktuarjusz, który dotychczas ani gęby nie otworzył.
Mandatarjusz zmięszał się strasznie, i spojrzał gniewnie na ekonoma, jakby mu chciał wyrzucać, że zdradził tajemnicę.
— No cóż, nie prawda może? nie widziałeś pan sam na własne oczy nieboszczyka? — pytał dalej niezrażony Girgilewicz.
— To jest... to... — jąkał się mandatarjusz.
— Jakto? sam go widziałeś człowieku, i nic nie mówisz? — zakrzyknął Katilina.
Mandatarjusz konfundował się coraz mocniej.
— Bo to widzisz pan — zająknął się — nie wiem jak pan to weźmiesz... to jest... jak ci się to wyda...
— Ależ zmiłuj się dobrodzieju, opowiadaj, nie nadużywaj mej ciekawości.
— Opowiadaj pan sędzia, taj tylko — zachęcał Girgilewicz.
Mandatarjusz znowu potarł czuprynę.
— Daję panu słowo honoru, słowo uczciwości — ozwał się wreście, jak gdyby do jakiegoś hazardowego nakłaniał się postanowienia — że wszystko co panu opowiem jest szczerą prawdą, którą w każdej chwili mógłbym stwierdzić świadectwem żywego człowieka.
— Bez wstępów, bez przedmowy! — niecierpliwił się Katilina.
Mandatarjusz odkrząknął, odkaszlnął należycie i nareszcie ozwał się dopiero po krótkiej chwili:
— Było to prawie otym samym czasie zeszłego roku.
— Jeszcze nim ja nastałem — uzupełniał pan Gustaw Chochelka.
— Miałem wówczas małą komisyjkę, bawił u mnie młody konceptowy praktykant z cyrkułu, pan Józef Minsowicz, zapalony miłośnik skrzypców i polowania. Walny chłopak co się zowie! Pół dnia grał na skrzypcach, drugie pół polował.
— Taj tylko — wtrącił się Girgilewicz w silnem przekonaniu, że w tym miejscu ani rusz obejść się bez tych jego dwóch słów ulubionych.
— Pewnego dnia, kontynuował mandatarjusz — wybraliśmy się po południu na krzyki aż pod Zawałówkę, o dobre trzy mile stąd. Kilka godzin brnęliśmy po kolana w błocie, a licho nadało, że ani wrona się nie pokazała! Znużeni, zniechęceni, mieliśmy wracać do domu, kiedy zaproponowałem wstąpić na przekąskę do zawałowskiego proboszcza....
— Ależ jak ta zaczniesz ab ovo mój łaskawco — co przerwał Katilina — to dzisiaj nie skończysz opowiadania.
Mandatarjusz przygryzł wargi, cokolwiek urażony.
— Pozwól-no pan, wiem co należy do rzeczy. Na probostwie zatrzymaliśmy się do późnej nocy, komisarz nabałakał się z popadjankami, ja z księdzem proboszczem puściłem się w ekarté o cwancygierka. Dopiero po jedynastej wracaliśmy wozem do Buczał. Prawie o samej dwunastej stanęliśmy na zakręcie lipowej ulicy, która prowadzi do dworu. Mimowolnie jakoś rzuciłem okiem w tę stronę, i krzyknąłem na pół z przestrachu na pół z zdziwienia. Zdawało mi się, że widzę światło w lewem skrzydle dworu. To samo przywidziało się i naszemu furmanowi, ale komisarz upierał się na zabój, że to tylko odblask księżyca.
— Śliczny mi odblask — mruknął Girgilewicz i machnął ręką.
— Ja z grzeczności nie chciałem się sprzeciwiać, ale komisarz mimo to uwziął się przekonać nas dowodnie, że się próżnem łudzimy przywidzeniem. Rozkazał więc jechać ku dworowi. Napróżno składał i wymawiał się biedny woźnica, napróżno ja sam prosiłem i przedstawiałem. Komisarz nie odstąpił od swego, i otóż nagle ni stąd ni zowąd, znaleźliśmy się pod bramą dworu.
— I światła nie było? — poderwał Katilina.
— Przysiągłbym, że zgasło w naszych oczach, ale koniec końców nie było.
— Aha — zaśmiał się Katilina.
— No cóż aha? jeszcze pan nie mów hoc! Tak samo i komisarz mówił mi aha, i nuż drwić i kiepkować sobie ze mnie, a potem śmiejąc się do rozpuku, jął na całe gardło różnemi słowy zaklinać z grobu nieboszczyka. I oto nagle.
Tu urwał na chwilę mandatarjusz, nie wiedzieć czy dla większego rozdrażnienia słuchaczy, czy pod wpływem przestrachu, jakiego go nabawiło samo wspomnienie tej chwili.
— No i cóż nagle? — zapytał niecierpliwie Katilina.
Mandatarjusz otarł pot z czoła i nieco przytłumionym ozwał się dalej głosem:
— Nagle rozwarły się z trzaskiem drzwi parapetowe a na balkonie ukazał się starościc jak żył i wyglądał za życia.
Katilina aż podskoczył w górę.
— Żartujesz pan! — zawołał.
— Słowo honoru, słowo uczciwości! — upewniał mandatarjusz.
— Szczera prawda, taj tylko — dodał na dobitek ekonom.
— I cóż dalej — pytał Katilina, drżąc prawie z niecierpliwości.
— A cóż? skamienieliśmy z przestrachu. Starościc chwilę stał niemy i nieruchomy na miejscu, a potem zniknął nagle, jakby się w ziemię zapadł.
— I pan poznałeś twarz jego?
— Jak swoją własną w zwierciadle!
— A nie wpadliście zaraz do dworu?
Mandatarjusz wybałuszył oczy jakby na obłąkanego.
— Co? — zawołał — uciekaliśmy, że się tylko kurzyło za nami. A przez całą drogę szumiało nam wszystkim w uszach, jak gdyby ktoś pędził za nami.
— I odtąd uwierzyłeś pan już w stracha zaklętego dworu?...
— To jest, odtąd przestałem naigrawać sobie z niego.
Katilina powalił się na powrót na sofę, i w jakieś głębokie wpadł zamyślenie.
— Dziwna rzecz! — mruknął po chwili. — W tem wszystkiem tkwi jakaś szczególna tajemnica! Ah! — zawołał nagle, jak gdyby sobie coś przypomniał — ten tajemniczy obdartus pod krzyżem, to Mikyta Ołańczuk! tak... przypominam sobie to nazwisko! Otóż jedno już zrozumiałem, resztę trzeba dopiero odgadywać....
Mandatarjusz spojrzał nagle na zegarek.
— Otośmy się zabałakali! — zawołał — dwunasta godzina.
— O dla Boga! — wrzasnął Girgilewicz i prędko porwał się z miejsca. — Cóż tam sobie pomyśli moja żona! Upadam do nóg! Spokojnej nocy życzę państwu — kłaniał się pospiesznie na wszystkie strony, i co tchu wymknął się za drzwi.
— Tylko żebyś się gdzie na drodze nie spotkał z nieboszczykiem! — krzyknął za nim Katilina.
— Pan Bóg z panem! — zawołał Girgilewicz z za drzwi, i przeżegnał się przestraszony.
Katilina wyciągnął się i ziewnął głośno.
— Gdzież mię ulokowałeś łaskawco? — zapytał gospodarza.
— W kancelarji.
— Z panem Chochelką?
— Ze mną — potwierdził aktuarjusz.
Katilina spojrzał nań z szyderczym uśmiechem i westchnął.
— Ach gdybyś pan był przynajmniej tem, czem twoje nazwisko — szepnął.
— Jakto? czem? wybąknął aktuarjusz i poczerwieniał aż po wyżej uszu, przeczuwając nową jakąś obelgę.
Generis feminini — bąknął Katilina i głośnym, rubasznym wybuchnął śmiechem.
— Dobranoc ci kapłanie sprawiedliwości — zawołał poufale do swego gospodarza, a chwytając pod ramię aktuarjusza w dwóch susach wyciągnął go z pokoju do kancelarji po drugiej stronie sieni.
Mandatarjusz milcząc patrzył kilka chwil za odchodzącym, a potem w zamyśleniu potarł czoło.
— Trzeba iść spać — szepnął. — Ale ten szuja ma dalibóg w sobie coś mandatarjuszowskiego! Dawny przyjaciel dziedzica! hm, hm, miejmy się na ostróżności!




VI.
Gracchus i Katilina.

Wielka i zamożna wieś Oparki, teraźniejsza stolica żwirowskiego klucza, leżała o niespełna pół mili od Buczał w powabnej i dość rozległej dolinie, przypartej z jednego boku do szerokich smug lasów, a opasanej z trzech stron innych prądem małej, w Dniestr wpadającej rzeczki.
Pałac oparski, siedziba dziedzica, wznosił się na małym pagórku o dobrą staję ode wsi, do której cienista lipowa prowadziła ulica.
Byłto wielki, murowany budynek o sześciofilarowym ganku, a lubo zdala nie przedstawiał się w takiej okazałości jak dwupiętrowy dwór żwirowski, zasługiwał na wszelki wypadek nazwę pałacu, która u nas nieraz i drewnianemu przysłuża dworkowi.
Obszerny, ostrokołem otoczony dziedziniec, mieścił w sobie po jednej stronie murowane oficyny a po drugiej z poza gęstego rzędu dzikich kasztanów wyzierały stajnie, wozownie i lamusy, do których osobny prowadził zajazd.
W zatyle ciągnął się daleko piękny ogród angielski z bogatą oranżerją i wysokim starannie utrzymywanym ślimakiem, na którym prześliczna wznosiła się altana.
Zewnętrznej okazałości pałacu odpowiadało godnie wewnętrzne bogate acz znacznie już staroświeckie urządzenie.
Nieboszczka starościna myślała przez długi czas przenieść swą rezydencję z Żwirowa do Oparek, i wszelkie już potrzebne do tego porobiła przygotowania, ale nagła śmierć męża a następny podział majątku pomiędzy obudwu synów, przeszkodziły temu zamiarowi. Jak wiemy przesiedliła się starościna do Orkizowa, starościc pozostał w Żwirowie, a urządzony zupełnie pałac oparski czekał kilkanaście lat na próżno, na godnego siebie lokatora. Znalazł go dopiero po śmierci starościca w nowym dziedzicu, który dla pewnej znanej nam klauzuli testamentu, nie mógł pod żadnym warunkiem mieszkać w Żwirowie.
Było to już dobrze z południa nazajutrz po owym wieczorku u mandatarjusza, kiedy przed ganek pałacu zatoczyła się prosta chłopska fura a z niej raźnie i zwinnie wyskoczył nasz barczysty, awanturniczy nieznajomy z ryczychowskiej karczmy, który w domu mandatarjusza tak szczególne przykładał sobie imiona.
Twarz jego jak zawsze nosiła wyraz jakiejś wyzywającej zuchwałości i pewnego nie tajonego lekceważenia dla wszystkich i wszystkiego, na ustach igrał mu niezmienny uśmiech sarkazmu, wpadającego aż w cyniczną niemal bezczelność, z tem wszystkiem zdawało się, że ubyło mu cokolwiek owej dziwnej pewności, owego bezwzględnego zaufania w siebie, jakie niedawna objawiał w każdym swym kroku, ruchu i słowie.
Kiedy skoczył z woza, zawahał się na chwilę w ganku i niekoniecznie zadowolony obejrzał się do koła.
— Nie ma co mówić — szepnął — brakuje mi tylko stryczka na szyi, a każdyby przysiągł, żem się urwał z szubienicy. Jak też mię on przyjmie! Koleżeństwo szkolne, przyjaźń koleżeńska! Jakieżto głupie wspomnienie po kilku latach niewidzenia i przy zupełnie zmienionych stosunkach towarzyskich.
Nagle wstrząsł się cały, jakby gwałtem odpędzał od siebie wszystkie nieprzyjemne myśli i przypuszczenia, i głośnym wybuchł śmiechem.
— Et co tam, furda! — mruknął półgłosem, wstępując na marmurowe schody ganku. — Powie mi: nie znam aspana, to ja mu na to bez ogródki pal cię djabli durniu! i lewo w tył marsz!
I czy to dla lepszej odwagi, czy dla odzyskanej już zupełnie pewności zagwizdał nagle, jakby chciał psy zwoływać do sfory.
W tej właśnie chwili lokaj ukazał się w sieniach, i prawie z przestrachem wytrzeszczył oczy na nieznajomego.
— Pan w domu, błaźnie? — zapytał Katilina gromowym głosem, aby sobie zaraz z góry należytej nadać powagi.
Lokaj już na prawdę przestraszył się, lubo w pierwszej chwili tak mu zaimponowało owe kategoryczne „błaźnie“, że się aż po ziemię ukłonił i coś jak jaśnie wielmożny miał na ustach.
— No, cóż, nie słyszysz, trutniu? — huknął Katilina jeszcze głośniej. — Jest pan?
— Jest... ale — wybąkał zmieszany sługus.
— Co ale?
Lokaj miał już czas ochłonąć z pierwszego wrażenia. Zmierzył nieznajomego od stóp do głowy i wzruszył ramionami, więcej z gniewem jak z lekceważeniem.
— Czego pan chcesz? — zapytał zuchwale i postawił się w pozycji, jak gdyby teraz dopiero przypomniał sobie przesłyszanego w pierwszej chwili błazna i trutnia.
Katilina zamiast odpowiedzi przystąpił bliżej do niego, wyciągnął rękę z nienacka i nim jeszcze zagapiony tym nowym ruchem lokaj, mógł zmiarkować o co chodzi, ujrzał się silnie pochwycony za kołnierz i w jednym mgnieniu oka trzy razy zwinął młyńca w powietrzu.
— Gwałtu! ratunku! — zawrzeszczał wniebogłosy, przekonany, że jeśli nie ma do czynienia z rabusiem, to pewno z warjatem.
Katilina popchnął go naprzód, a przestraszony służalec jak długi powalił się na ziemię. W tym momencie dwóch innych wypadło służących, a jednocześnie w drzwiach po lewej stronie ukazał się jakiś młody mężczyzna w aksamitnym szlafroku i z otwartą książką w ręku.
— Co to znaczy? — zapytał głosem gospodarza.
— Gracchus! — krzyknął nieznajomy i z rozwartymi ramionami posunął ku niemu.
Młody mężczyzna cofnął się o krok w tył i spojrzał zdziwiony i zmięszany przed siebie. Nagle wesołym parsknął śmiechem, i także rozwarł ramiona.
— Katilina! zawołał, i pociągnął nieznajomego za sobą do pokoju.
Wszyscy trzej słudzy spojrzeli po sobie zdziwieni i przestraszeni, a podnoszącemu się z ziemi lokajowi, jakieś na wpół już wymówione przekleństwo zastygło na ustach.
Obadwaj dawni znajomi i przyjaciele przebiegli tymczasem milcząc cały szereg wspaniale i gustownie umeblowanych pokoi, aż nagle zatrzymali się w małym mnóstwem książek i papierów zarzuconym saloniku. Tu Gracchus rzucił się wygodnie, na małą safianem wybitą sofkę, i wybuchł w długi serdeczny śmiech.
Katilina nie zmieszał się bynajmniej tem oryginalnem powitaniem, rozparł się najswobodniej na pobliskim karle, i tak głośno i szczerze zawtórował gospodarzowi, że echo aż w czwartym odezwało się pokoju.
— Katilina! — wybąknął gospodarz zanosząc się od śmiechu.
— Gracchus! — wykrztusił z siebie gość śród coraz głośniejszych i rubaszniejszych wybuchów wesołości.
— Przestańże, bo pęknę — wołał gospodarz i przewrócił się na drugą stronę w swej sofce.
— Ależ do djabła nie ja zacząłem! — wydusił z siebie gość, i w całej długości wyciągnął się na krześle.
I znowu kilka chwil śmieli się obadwaj jak opętani.
— Z czegoż się śmiejesz? — zagadnął nareszcie Gracchus, ocierając łzy z oczu.
— Ja? przez grzeczność dla ciebie — odparł Katilina.
I jeszcze raz obadwaj głośnym wybuchli śmiechem.
— Wiesz — ozwał się nareście wyraźniej gospodarz — powinienbyś żądać dziesięcioletniego przywileju na sposób, z jakim po raz pierwszy przedstawisz się w obcym domu. Poturbowałeś mi lokaja...
— Chciałem go tylko zmusić, aby mię zaprowadził do ciebie.
— I nie oglądał bliżej twojej garderoby.
— To już było za późno, łotr zaczął od tego.
— Ależ na miłość Boga, opowiadaj prędko, skąd się tu bierzesz, gdzie bawiłeś, co robiłeś et caetera, et caetera.
— Ho ho, nie tak prędko łaskawco, najprzód musisz się dowiedzieć po co tu przyszedłem.
— Więc nie w odwiedziny?
— Ba i bardzo! Szukam obowiązku, jaśnie wielmożny panie!
— Aż tak źle z tobą!
— Do niedawna było jeszcze gorzej, ale teraz...
— Teraz?
— Będzie już dobrze, kiedy mego Gracchusa zastaję nie zmienionego mimo szesnastu wsi, które jak istne pieczone gołąbki spadły mu do gęby.
— Znajdujesz mię więc nie zmienionym — pytał Gracchus ciągle tym samym drwiąco wesołym tonem.
— Jak siebie samego!
Grakchus aż podskoczył z swej kanapki.
Vade retro satanas! więc ty się nic nie zmieniłeś? — zawołał z przestrachem.
— Ani o włosek! Oto najdobitniejszy dowód — odparł z rubasznym śmiechem Katilina, i wskazał na podniesione w górę ukośne zapiętki.
— Zawsze ten sam hulaka, szaławiła, hałaburda.
— Burda — powtórzył tylko Katilina, i kiwnął głową.
— Ten sam libertyn niepomny na wczoraj, niedbały o jutro.
— A tak trochę... mniej więcej!
— Kpiarz, dla którego nic świętego nic poważnego nic nietykalnego.
— Za długą snujesz już litanię — przerwał Katilina, choć ani myślał się urażać.
— Namiętny wielbiciel płci pięknej...
— Aha... płci... — powtórzył Katilina i zakrztusił się czegoś.
— Niedowiarek nie uznający ni Boga ni djabła!
— Ale wierzący ślepo w twój charakter i twoje serce.
— I w moją pamięć, nie prawdaż?
— Ale tylko w twoją.
— Ocaliłeś mię kiedyś od ekskluzji.
— No, jak teraz rzeczy stanęły, to nie wielką wyświadczyłem ci przysługę.
— Ale wówczas ogromną, i to nietylko mnie.
— Prawda, przysłużyłem się trochę i twojej matce, o którą zaledwie teraz pozwalasz mi się zapytać.
Wesoła i uśmiechnięta twarz Grakchusa spoważniała i zasępił się nagle, a z piersi wyrwało się przytłumione westchnienie.
— Moja matka — szepnął zmienionym głosem...
— Nie żyje?! — wykrzyknął Katylina domyślając się reszty.
— Niebo przeznaczyło jej snać samą tylko walkę z losem, nie miała na ziemi zupełnego doznać szczęścia. Umarła...
— Nim jeszcze odziedziczyłeś spadek...
— Spadek ten, miał mi tylko osłodzić jej stratę — szepnął, i w jakieś głębokie wpadł zamyślenie.
Katilina pochylił głowę na piersi i uśmiech sarkastyczny znikł mu z twarzy. Po chwili podniósł oczy i prawie z spółczuciem spojrzał na przyjaciela, co całej fizjonomji jego jakiś niezwyczajny nadało wyraz.
Gracchus siedział ciągle w zamyśleniu, a dziwnie piękną wydawała się w tej chwili cała jego postać. Wysoki, smukły, łączył w twarzy swej kobiecą miękkość i regularność rysów z wyrazem prawdziwie męskiej powagi i śmiałości. Najpierwsza piękność niewieścia mogłaby mu pozazdrościć białości i rumieńców twarzy, jasnych lśniących i miękkich jak jedwab włosów, które z natury w bujne skręcały się kędziory, i tych błękitnych, wymownych oczu, co zawsze zdawały się zamyślone, na pół nieprzytomne prawie a mimo to jednym spojrzeniem przejmowały do głębi. Tem wydatniej i nadobniej występowały obok tych kobiecych wdzięków prawdziwie męzkie, wysokie i wypukłe czoło i szczególny skład energicznie zawsze ściśniętych ust, które nie wielki jeszcze ocieniał wąsik.
Katilina z widocznym upodobaniem wpatrzył się w twarz dawnego przyjaciela.
Gracchus po chwili ocknął się z zamyślenia, potarł czoło i zdawał się przezwyciężać swój smutek. Wszakże nie wrócił już do tej swawolnej wesołości, w jaką wprawiło go na początku niespodziewane a tak oryginalne pojawienie się dawnego kolegi, z którego imieniem i osobą tysiączne ucieszne wiązały się wspomnienia.
— Niech cię kule biją — zawołał naraz Katilina, widząc wypogadzające się czoło przyjaciela. — Stałeś się jeszcze piękniejszy, niż byłeś dawniej.
Gracchus uśmiechnął się tylko.
— Widać że gonisz za służbą, bo wprawiasz się w pochlebstwa.
— A ty już djablo oswoiłeś się z rolą pana, kiedy lada luźną uwagę bierzesz za pochlebstwo.
— Pamiętajże wystrzegać się ile możności takich luźnych uwag, a zacznij lepiej opowiadać, gdzie się obracałeś przez pięć lat naszego niewidzenia.
— Jakto, bez fajki, bez sygara? — zapytał Katilina obzierając się na około.
Katilina sięgnął ręką do pobliskiego stolika, gdzie w ozdobnem porcelanowem naczyniu stała paczka hawannów. Obejrzał cygaro na wszystkie strony, pokiwał głową, i cmoknął językiem.
Tempora mutantur! — mruknął zapalając — pamiętasz te czasy, kiedyśmy się to z wielką biedą musieli składać na lichą paczkę Drei Koenig’u.
Grakchus uśmiechnął się i zamarzył.
— Możeś ty głodny? — zapytał nagle.
— Nie jeszcze do tej chwili, wyjechałem po śniadaniu od twego czcigodnego mandatarjusza.
— Ho, ho, już zabrałeś z nim znajomość.
— Nietylko z nim, bratku, ale i z twoim nieoszacowanym Girgilewiczem, a nawet z klucznikiem twego zaklętego dworu.
— Z Kostiem Bulijem? — zapytał prędko Grakchus i porwał się na pół z sofki.
— Z nim samym.
— Kiedy, gdzie, jak? — pytał dalej Gracchus dziwną jakąś tknięty ciekawością.
— Ależ poczekaj, chcesz naprzód abym ci opowiedział moje curriculum vitae od chwili naszego rozstania.
— A dla czegóż nie zaczynasz nudziarzu?
— Bo naprzód musisz zgodzić się na jeden warunek.
— Naprzykład?
— Musisz w odwet opowiedzieć mi twoją historję.
— Na zawołanie! choć nie wiele się z niej dowiesz.
— O i moja historja bardzo krótka.
— Zaczynajże raz.
Katilina wypuścił ogromny kłąb wonnego dymu, rozparł się wygodniej w karle, i zaczął:
— Wiesz, że przyjąwszy na siebie autorstwo twoich nieroztropnych wierszy, a zagrożony przez to nieochybnym wykluczeniem ze szkół całego austrjackiego państwa, chciałem coś więcej jeszcze zbroić na to konto: więc przy pierwszej nadarzonej okazji wygarbowałem potężnie grzbiet naszemu dyrektorowi.
— Że nieborak cały miesiąc nie ruszył się z łóżka.
— Po takim ekscesie niebezpiecznie było i jedną godzinę dłużej zabawić w Samborze.
— Zniknąłeś więc nie pożegnawszy się nawet z nami.
— Ani z wami, ani z mymi licznymi brodatymi i nie brodatymi wierzycielami. Drapnąłem tej samej chwili po wyłataniu skóry łotrowi dyrektorowi.
— I gdzież się udałeś?
— Nie zgadłbyś nigdy w życiu!... Pognałem prostą drogą do klasztoru...
— Do klasztoru!
— Zostałem nazajutrz zaraz braciszkiem dobromilskich O. O. Bazyljanów.
— Czy być może! — zawołał Gracchus, głośnym parskając śmiechem.
— Na moje szczęście umarł był właśnie wówczas brat szafarz klasztorny, a czcigodni ojcowie wnosili z mojej facjaty, że muszę znać się na wiktuałach, i potrafię zastąpić nieboszczyka.
— I przyjęli ciebie w swoje grono, ciebie największego heretyka, jakiego kiedykolwiek ziemia nosiła!
— Bez długich zachodów i korowodów: Przywdziałem kutę bazyljańską, otrzymałem imię brata Pantalemona, i zostałem wice-gubernatorem klasztornej spiżarni, klasztornych stajen i chlewów.
— I złożyłeś ślub zakonny?
— Jeszcze czego nie stało! Naprzód przecież musiałem przebywać nowicjat.
— I o ten zapewne rozbiła się twoja zakonna karjera?
— Tak mniej więcej. Ciche, spokojne życie klasztorne, ujęte w karby surowej reguły, nie mogło na długo pogodzić się z moją naturą. Jużto śmiej się jak chcesz, ale ja w święcie wierzę w przysłowie: Nomen et omen. Nazywam się Damazy Czorgut a czy nie czujesz, że w samym dźwięku tego imienia przebija się już coś niestałego, niepewnego, awanturniczego!
— Toteż posłuszny temu dźwiękowi, czmychnąłeś z monasteru? — przerwał śmiejąc się Gracchus.
— Pewnego pięknego poranku dobrałem się do mych sukien dawniejszych i zniknąłem bez śladu i wieści.
— I gdzież uciekłeś?
— Wprost do Przemyśla na plac asenterunku. Zaciągnąłem się do wojska.
— I służyłeś?
— Całe cztery lata. Raz byłem już feldweblem, dwa razy kapralem, ale zawsze po niejakimś czasie musiałem da capo od prostego żołnierza zaczynać moją karjerę — rzekł śmiejąc się rubasznie.
— Jakto, więc trzykrotnej uległeś degradacji?
Omne trinum perfectum! Nie chciałem już po raz czwarty doznać podobnego despektu, i postanowiłem opuścić szeregi.
— Dezerterowałeś?! — zawołał Grakchus przestraszony.
— Za kogoż mię masz! Są przecież inne sposoby uwolnienia się od służby.
— Więc uwolniłeś się legalnie?
— Oczywiście. Zachorowałem niby na piersi, dostałem niby okropnej chrypki, żem zaledwie mógł mówić, i przeleżawszy się kilka tygodni w hermansztadzkim szpitalu, otrzymałem nareście abszyt pożądany. I dziś jestem już cywil.
Gracchus zamyślił się czegoś.
— Ubolewasz nad moją niepoprawnością, nieprawdaż? — ozwał się Katilina wesoło. — Daj pokój temu. Wiesz, że jestem sam jeden na świecie, rodzice odumarli mię, kiedym był jeszcze w pieluchach, a po dzień dzisiejszy nie przyznał się do mnie żaden krewny. Samo więc przeznaczenie popchnęło mię niejako na drogę awanturniczych przygód. Jestto wprawdzie trochę niebezpieczna droga, ale nie dla człowieka, co choćby chciał, nie może nic innego zaryzykować, jak tylko to nędzne życie, o które nie dba wcale.
Gracchus nic nie odpowiedział i tylko w głębsze jakieś zapadł zamyślenie.
Katilina wzruszył ramionami, pociągnął całą piersią kłąb dymu z dopalającego się sygara i niecierpliwie poruszył się w siedzeniu.
— Zrobiłem swoje, mruknął po chwili — opowiedziałem ci moje dalsze curriculum vitae, a teraz czekam na twoje.
— W samej rzeczy, przyrzekłem ci to, odezwał się z pewnym melancholijnym nastrojem jasnowłosy młodzieniec. — Wiesz, że między nami osobliwsze zachodzi podobieństwo.
— Podobieństwo?! — wykrzyknął Katilina zdziwiony.
— I ja jak ty, jestem sam na świecie!
Katilina wybuchnął głośnym śmiechem.
— Wybornyś mój drogi! Sam jeden przy milionowym majątku! Dla Boga chciej tylko, a w jednem mgnieniu oka otoczy cię grono krewnych, znajomych i przyjaciół liczniejsze, niż całe potomstwo Abrahama.
Gracchus zmarszczył czoło.
— Milionowy majątek, milionowy majątek! otóż to co wszyscy mają na ustach! — zawołał z goryczą — a wieszże, że z tym milionowym majątkiem przybywa dwa miliony nieznanych ci dawniej trosk, cierpień, przykrości, że z tym...
— Stój przez litość — przerwał Katilina. — Nie poznaję, nie pojmuję cię. Jakto, ty, ty utyskujesz na ciężar majątku!
— Dlaczegoż cię to właśnie u mnie dziwi? — zapytał Gracchus z nietajoną niechęcią.
— Ależ zmiłuj się, przypomnij sobie, zkąd przyszedłeś w szkołach do przydomku Gracchusa, największego z rzymskich trybunów.
— Że w naszych rozmowach i dysputach występowałem zawsze jako patron poniżenia, trybun ubogich i upośledzonych...
— A nieubłagany nieprzyjaciel, niezłomny przeciwnik bogactwa, czyli raczej złego użycia bogactw.
— Tym wszystkiem jestem i dzisiaj — zawołał Gracchus z dumą.
— W takim razie nie pojmuję, jakich trosk, cierpień, przykrości może cię nabawiać twoje jakby z nieba spadłe bogactwo. Ciskałeś niegdyś gromy i pioruny na złe używanie bogactw, snułeś najrozmaitsze plany, budowałeś najróżnorodniejsze teorje, jak właściwie należy korzystać z darów losu, toż teraz nie potrzebujesz jak tylko wprowadzać w życie dawne marzenia, urzeczywistniać onegdajsze chęci.
Gracchus z impetem potarł czoło.
— Prawda — zawołał — piorunowałem na bogatych egoistów, nie miałem dość słów zelżywych, dość przekleństw na nieużytych dla dobra publicznego bogaczy, a i dziś z dumą przyznaję się do tego wszystkiego.
— Hm, hm, — mruknął Katilina, wzruszając ramionami — ani w ząb nie pojmuję, do czego mierzysz!
Grakchus uspokoił się nagle.
— Chciałem tylko powiedzieć — rzekł, w jednej chwili zmieniając z tonu — że co innego jest roić marzenia, budować teorje, a co innego wprowadzać w wykonanie, w rzeczywistość.
Katilina przez zęby jakąś wesołą zagwizdał arję.
— Winszuję ci — ozwał się nie bez pewnego drwiącego nacisku. — Przy bogactwach przyszedłeś w dwudziestym szóstym roku do tego doświadczenia, którego przy ubóstwie nie osiągnąłbyś pewno i w latach sześćdziesięciu!
Gracchus w gniewie tupnął nogą.
— I ten mię nie rozumie — zawołał z goryczą — i temu się zdaje, że przyszedłszy jakby cudem do bogactwa, zaparłem się dawnych zasad, dawnego sposobu myślenia, dawnej mej duszy i istoty.
— At pleciesz — przerwał Katilina z najzimniejszą krwią, wyciągając obie nogi na środek pokoju — gdybym był tego zdania, niebyłbym pewnie tak nieżenowany w twojej przytomności.
Gracchus w zamyśleniu wypatrzył się w róg sufitu.
— Słuchaj — ozwał się po chwili — przybyłeś mi jak zawołany. Nigdy może nie pragnąłem silniej jak teraz wynurzyć, wywnętrzyć się przed kimś, ty co mię znałeś dawniej, kiedy jeszcze w pocie czoła pracowałem na chleb powszedni, kiedy gorzkim trudem okupywałem szmat odzieży na grzbiet, ty mię będziesz mógł osądzić najlepiej, przed tobą wyspowiadam się ze wszystkiego!
Katilinie pochlebiły widocznie słowa przyjaciela, bo uśmiech sarkastyczny znikł mu nagle z ust a twarz jakoś zapoważniała i zszlachetniała w jednej chwili. Gracchus tymczasem szybkiemi krokami zaczął przechadzać się po pokoju, jakgdyby zbierał myśli lub jakąś wewnętrzną przytłumiał walkę.
Nim podsłuchamy dalszej poufnej rozmowy obudwu dawnych przyjaciół, poznajmy bliżej ich przeszłość i wzajemny stosunek.
Wiemy już mniej więcej, że Gracchus i Katilina czyli inaczej Juljusz Żwirski i Damazy Czorgut, byli kolegami szkolnymi, i że od pierwszej chwili poznania ścisła łączyła ich z sobą przyjaźń.
Przyjaźń ta oparta na dziecięcych jeszcze wrażeniach i skłonnościach, na kilkuletnim sąsiedztwie jednej ławki, przeszła już wiele prób i walk a od pierwszego swego zawiązania mogła tylko uchodzić za żywe sprawdzenie przysłowia, les extremes se touchent.
Trudnoby bowiem wyobrazić sobie dwie sprzeczniejsze natury, dwa różniejsze charaktery, dwie odrębniejsze indywidualności nad naszych obudwu młodzieńców o tak znaczących rzymskich przydomkach. Obadwaj nie mieli z sobą nic wspólnego, jeden wyglądał raczej jak istne przeciwieństwo drugiego, a mimo to spajała ich jakaś tajemna, zagadkowa nić sympatyczna.
Łagodny, cichy, przyzwoity Juliusz uchodził w szkołach za wzór skromności i dobrych obyczajów, podczas kiedy gwałtowny, niesforny i nieokrzesany jego towarzysz raził już w pierwszych latach dziecięcych zawadjactwem, zuchwałością bez miary i w ogóle obok namiętnego charakteru zdradzał zupełny brak wychowania.
Juljusz dziesięciu ustąpił, nim jednego sobie naraził. Damazy dwudziestu zraził, nim o włosek uległ jednemu. Pierwszy tkliwy i wrażliwy jak panienka, niepoprawny marzyciel i fantasta, zakrawał na melancholika, drugi, jak głaz zamknięty wszelkim uczuciowym wrażeniom i wpływom, poddany ślepo zmysłowym popędom niezwyczajnie namiętnej natury, z wiecznym złośliwym uśmiechem na ustach, odpychał nieprzezwyciężonym pociągiem do szyderstwa, bezwzględnym zaufaniem w samym sobie i pewnem aż w cynizm wpadającem lekceważeniem wszystkiego i wszystkich na świecie.
Jaskrawa ta sprzeczność charakterów wypływała po części przynajmniej w swych początkach z różnego wychowania obudwu.
Juljusz pochodził z uboższej, podupadłej gałęzi szczytnej rodziny Żwirskich. Ojciec jego miał jeszcze małą wioskę w samborskiem i mógł jedynemu synowi zapewnić życie bez trudu i troski; wszakże nieszczęsny rok 1831, pochłonął i te resztki znacznej niegdyś fortuny szlacheckiej. Stary pan Michał Żwirski udzielał hojne zasiłki pieniężne wszystkim młodym ochotnikom, co z tych stron spieszyli na plac boju, a oprócz tego i tysiączne inne ponosił ofiary. To też z upadkiem nowo na chwilę odżyłych nadziei, doznał i zupełnej ruiny majątkowej, i narażony na rozliczne kłopoty i prześladowania, wyzuty zupełnie z ostatniej posiadłości ziemskiej, musiał na jakąś nędzną zejść dzierzawę, gdzie z potem czoła mógł zaledwie kęs powszedniego chleba zapracować dla swej nielicznej rodziny.
Ciężkie zgryzoty, troski nieustające, praca nad siły podkopały wątłe z natury zdrowie zacnego obywatela. Umarł przedwcześnie, zostawiając żonę i syna na walkę losu, której sam nie był w stanie podołać.
Pani Żwirska musiała dotrzymać umowy dzierzawnej a pozbawiona wszelkiej męzkiej pomocy, nie znająca się na gospodarstwie, pełna ślepej ufności do każdego, straciła wszystko, co pozostało jeszcze z ogólnego rozbicia, i nagle opuszczona i osierocona ujrzała się bez wszelkich środków do życia, wszelkich zasobów do dalszego wychowania jedynego dwunastoletniego syna, który dotychczas w domu jeszcze pierwsze pobierał nauki.
Sama gotowa była ciężkim znojem zapracowywać gorzko kawałek chleba, pasować się bez skargi z najsroższą niedolą, ale los jedynego dziecięcia okrutną przejmował ją trwogą. Złamana cierpieniem nie widziała innego środka w rozpaczy, jak uciec się do pomocy majętnych krewnych. Przezwyciężając szlachecką dumę, która wzmogła się tylko w nieszczęściu, udała się najpierw do swych własnych, następnie do krewnych mężowskich.
I z jednej i z drugiej strony czekał ją zawód, za nadto zresztą zwyczajny i powszechny w naszych czasach i naszym świecie, aby go z góry nie można było przewidzieć. Zamiast otrzymać spodziewaną pomoc na wychowanie syna, musiała tylko połknąć kilka kropel nowej goryczy, poniżając się bezowocnie, prosząc na próżno.
W zupełnem już prawie zwątpieniu przypomniała sobie w jakiejś szczęśliwej chwili, że i bogaty i głośny w okolicy starościc Żwirski, należy w jakimś stopniu do rodziny mężowskiej.
Napisała do niego chwytając się niejako ostatniej już, pajęczej nitki gasnącej zupełnie nadziei. W tydzień otrzymała odpowiedź umyślnym posłańcem, która obok banknotu na tysiąc złotych reńskich, następujące zawierała słowa:
„Posyłam większą sumkę na raz, aby być wolnym od wszelkich dalszych kwerend. Obejdzie się bez podziękowania.“
Mimo tak nielitościwej, okrutnej prawie formy listu, przyjęła biedna wdowa dar ofiarowany, i sprowadziwszy się do Sambora, postanowiła żyć z rozdzielonych na lata cząstek otrzymanej sumy, a syna pod własnym okiem oddała do szkół publicznych.
Śliczny, jasnowłosy Julek miał lat trzynaście, kiedy już po rozpoczętym kursie wszedł do pierwszej klasy gimnazjalnej czyli tak zwanej łacińskiej, a wola profesora posadziła go w trzeciej ławce, tuż przy boku jakiegoś barczystego kolegi, który go od samego wstępu na próg na wskroś swym szyderczym przeszywał wzrokiem.
Julek usiadł spokojnie na wskazanem sobie miejscu, a słyszał jak barczysty sąsiad mruknął półgłosem:
— Ten chrząszcz patrzy coś na paniczyka.
Niebawem dowiedział się nazwiska swego groźnego, szyderczego sąsiada.
Profesor zawołał nagle z katedry:
— Damazy Czorgut!
Adsum! — odpowiedział głośno i śmiało barczysty sąsiad.
— Posadziłem koło ciebie nowo zapisanego Juljusza Żwirskiego, bo widać mu z twarzy, że łagodny i spokojny — prawił profesor poważnie — pamiętajże utrzymywać z nim zgodę, bo pierwsza z twej strony zaczepka, karana będzie z podwójną surowością.
Czorgut wzruszył z lekceważeniem ramionami, potem spojrzał z nietajoną złością na swego sąsiada i mruknął zuchwale.
— Nie miałbym z kim szukać zaczepki ta z nim. Niech sobie siedzi spokojnie, ale proszę pana profesora, najczęściej cicha woda brzegi rwie.
— Milczyć — upomniał profesor surowo — ty na wszystko znajdziesz odpowiedź, ale powiadam ci jeszcze raz, że na pierwszą skargę Żwirskiego, nie będę uważał, żeś eminentysta, ale cię zamknę do karceru, i dam złą notę w obyczajach.
Czorgut usiadł i znowu wzgardliwie ruszył ramionami. A widać było że namotał sobie na nos protekcję profesora. Całą godzinę siedział spokojnie, ale zaledwie profesor w chwili wypoczynku wyszedł ze szkoły, porwał się nagle z miejsca i silną ręką pochwycił za kark nowego sąsiada.
— Co ty chrząszczu masz być fagasem belfera? — huknął mu nad uchem.
Przestraszony tak nagłym napadem Julek, nie miał nawet siły odpowiedzieć.
— Potrzeba mu zrobić października na powitanie! — ciągnął dalej Czorgut.
— Października, października!! — zakrzyczały wesoło rozliczne głosy.
Październik byłto własny wynalazek Czorguta, a polegał na tem, aby komuś w jak najnieprzyjemniejszy sposób wszystkie włosy zburzyć w górę, a potem kilka razy zaciśniętą pięścią przesunąć mu od brody przez nos do czoła.
Julek miał długie starannie uczesane włosy, to też operacja października miała wielką dla wszystkich ponętę.
— Października! października! — odzywały się ciągle głosy z najdalszych kątów klasy.
Silentium! — upominał na próżno nominalny przestrzegacz porządku szkolnego, tak zwany familias.
Czorgut pochwycił w obie swe szorstkie dłonie jasnowłosą głowę swej ofiary, i w jednym mgnieniu oka w dziwny wprowadził ją nieład, a potem w napomkniony powyżej sposób tak gwałtownie pięścią przesunął mu po twarzy, że biednemu przestraszonemu Julkowi krew puściła się z nosa.
Czorgut nie spostrzegł tego, a lękając się nadejścia profesora, zaczął prędko przygładzać mu włosy.
Lecz w tej chwili profesor ukazał się już we drzwiach.
— Co tu się dzieje? — zapytał surowo.
Cisza nastała jak mak siał.
Stary pedagog powiódł wprawnem okiem po całej szkole i spostrzegł nagle skrwawionego Julka. Nasrożył się, że aż strach przejął siedzących w ostatniej ławce, i usiadłszy napowrót na katedrze wytoczył formalne śledztwo.
— Przystąp tu, Żwirski.
Julek wysunął się na środek i stanął przed katedrą.
— Co ci kto zrobił? — zapytał profesor.
Cisza nastała w klasie, że nikt ani mrugnąć nie śmiał. Julek zawahał się czegoś, obejrzał się za swym napastnikiem, a widząc ciągły szyderczy uśmiech na jego ustach i prawie powiększony jeszcze wyraz wyzywającej zuchwałości w oczach, zmarszczył z lekka czoło, i odpowiedział stanowczo.
— Nikt mi nic nie zrobił, panie profesorze.
Całą szkołę obiegł przytłumiony szmer zdziwienia.
— Jakto nic? — żachnął się profesor — zkądże ta krew.
— Z nosa, odpowiedział naiwnie zapytany.
— Któż ci ją puścił?
— Nikt, sama się puściła...
Ad locum asine — krzyknął pedagog rozgniewany i nie troszcząc się więcej o tę sprawę, zaczął dalszy wykład.
Julek wrócił do swej ławki, a czuł jakoś instynktem, że szlachetnym swym zaparciem odniósł większy tryumf nad przeciwnikiem, niż gdyby go był na najsurowszą naraził karę.
Kiedy usiadł na dawnym miejscu, Czorgut ukradkiem pochwycił go za rękę, i szepnął mu nieznacznie.
— Przepraszam cię, nie jesteś fagasem, będziemy odtąd przyjaciółmi.
I w samej rzeczy od tej chwili, od tego drobnego, małoznaczącego wypadku zawiązała się naprawdę szczera pomiędzy obudwoma przyjaźń. Czorgut powziął szczególny szacunek i sympatją do swego słabszego sąsiada, a z natury szczery, wylany, otwarty Julek nie odepchnął podawanej ręki do zgody i braterstwa.
Przyjaźń zresztą Damazego Czorguta nie zasługiwała wcale na wzgardę lub lekceważenie. Najzuchwalszy i najniesforniejszy uczeń w klasie, był on oraz najzdolniejszy i największe miał u kolegów zachowanie.
Nie obeznany z zwyczajami i obyczajami szkolnemi Julek, znalazł w nim od razu doradzcę i przewodnika, a tak pierwsze słabe w początkach węzły przyjaźni, spajały się coraz silniej.
Damazy był od dzieciństwa sierotą po jakimś pisarzu prowentowym, matka służąc gdzieś za klucznicę, bardzo słabej udzielała mu pomocy, mimo więc swego nader młodocianego wieku, musiał po większej części sam starać się na siebie. Dawał lekcje początkowym normalistom, przepisywał skrypta wyższym gimnazjalistom, wyrabiał zadania domowe i szkolne swym słabszym kolegom, a tak z trudem mozołem, przy głodzie i chłodzie przebijał się jakoś z klasy do klasy.
Świetne postępy w szkołach, bystre do wszystkiego pojęcie i niesłychana pamięć, jednały mu o tyle względy profesorów, że najczęściej patrzali przez szpary na gwałtowne wybryki jego od pierwszej już młodości zuchwałej i niesfornej natury.
Ludzie, co wcześnie sami muszą starać się o siebie, przyuczają się zazwyczaj porządku, statku i oszczędności, u Damazego Czorguta działo się przeciwnie.
Dwa bochenki razowego chleba nadsyłane mu regularnie co tydzień od matki, służyły mu za bezpieczną rezerwę, na którą mógł spuścić się na najgorszy wypadek. Cokolwiek też zarobił ubocznie, przepuszczał tej samej chwili, nie pamiętając o jutrze. Nigdy jakaś stalsza troska nie zasępiła jego czoła, nie zamąciła mu spokoju. Zawsze wesoły, swobodny, śmiejący się, zdawał się opływać w wszelkie dostatki, kiedy nie raz od dwu dni ani w gębie nic nie miał, a z większą fantazją, z większą śmiałością stąpał w swych wykrzywionych butach niż inny koleżka w lakierowanych ciżemkach.
Z każdym nowym rokiem ułatwiało mu się oczywiście utrzymanie, dostawał już korzystniejszych lekcji, pobierał więcej za wypracowania obcych zadań, ale z tem wszystkiem nie zmienił trybu życia. Im więcej rosły dochody, tem znaczniejsze mnożyły się potrzeby, tem gwałtowniejsze zresztą odzywały się w nim namiętności.
Julek, młodszy od niego o cztery lata, prowadzony starannie pod czujnem okiem matki, nie wiele stykał się z swym przyjacielem po za szkołą. Sąsiadował z nim zawsze w jednej ławce, często Damazy odwiedzał go w domu i na tem kończyły się ich wzajemne korrelacje. Dopiero w latach późniejszych, kiedy Julek łatwiej mógł oddalić się z pod oczu matki, poznał cały nieporządny tryb życia swego przyjaciela, ale wszelkie rady, przedstawienia i upomnienia przychodziły już teraz zapóźno. Czorgut ani nie myślał zmienić nagannego trybu życia, lekkomyślność jego z każdym dniem nowym rosła. Niepomny na wczoraj, nie troszcząc się o jutro, kontynuował dalej z świetnym zawsze sukcesem swój zawód szkolny, i tak nareście doszedł do klasy szóstej, ostatniego roku nauk gimnazjalnych. Śmierć matki rozwiązała mu do reszty ręce, odtąd należał już w dosłownym tego słowa znaczeniu sam do siebie, ostatnie pękło ogniwo, które choć cokolwiek kiełzało jego wolę.
— Jestem już zupełnie sui juris — mawiał odtąd na wszelkie przyjacielskie upomnienia.
W takim stanie zaskoczyła go katastrofa, która nagle na zupełnie inny tor popchnęła jego życie.
Młodzież szóstej klasy zaczyna już czuć i myśleć głębiej. W młodzieńczym szale i upojeniu nietrudno jednak w tej porze o jakiś krok nierozważny, który na całe życie późniejsze zgubny nieraz wywrze wpływ.
Kilkunastu uczniów szóstej klasy zawiązało się w tajne, wielkich zamiarów a małych środków stowarzyszenie. Wszyscy członkowie poprzybierali rzymskie imiona, i wszyscy do jak najściślejszej zobowiązali się tajemnicy.
Łagodny, szlachetny Juljusz, fantazujący zawsze o biednym i uciśnionym ludzie na którym zdaniem jego cała przyszła ojczyzny polega nadzieja, otrzymał imię Gracchusa, zuchwały charakter, niesforna natura Czorguta, ściągnęły mu przydomek Katiliny.
Dwa razy na tydzień zbierali się związkowi na walne zgromadzenie w rozmaitych miejscach umówionych, a każdą razą jednogłośną aklamacją zajmował Gracchus miejsce prezydenta.
Niebawem jednak zawisła groźna chmura nad młodocianym klubem.
Zawezwany przez swych towarzyszy, napisał Gracchus ognisty, pełen prawdziwego poetycznego polotu wiersz, który miał służyć niejako za program stowarzyszenia.
Tajemnica samego związku zachowała się nienaruszoną, ale ów śmiały, pełen namiętnych wybuchów wiersz rozpowszechnił się po całym Samborze, a Bóg wie jakim sposobem ni ztąd ni z owąd ustaliło się mniemanie, że autorem tego z rąk do rąk ukradkiem podawanego wierszu, był nasz Juljusz Żwirski.
Dyrektor wytoczył śledztwo, które tem zgubniejsze mogło pociągnąć za sobą skutki, że groziło naprowadzić na trop tajnego stowarzyszenia.
Aby więc wraz z sobą i innych nie zgubić kolegów, postanowił Gracchus przyznać się do zarzuconego mu autorstwa, i poddać się dobrowolnie nieuchronnej karze.
Oznajmił swój zamiar zgromadzonym towarzyszom i wszyscy przyjęli go w ponurem milczeniu, widząc że rzeczywiście ten jeden tylko pozostaje środek.
Ale w tej chwili zjawił się spóźniony cokolwiek Katilina.
— Niepozwalam! — huknął zaraz na wstępie stentorowym głosem.
Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. Katilina wyglądał zupełnie zmieniony. W fizjonomii jego przebijała się niezwyczajna uroczystość i powaga, zeszlachetniał i wypiękniał w całej swej postaci, i widać było że z jakiemś silnem, nieugiętem przybywa postanowieniem.
— Ja jestem autorem wierszu i kwita — wykrzyknął po chwili.
Na to całe zgromadzenie wybuchło w jeden tylko głośny wykrzyk radości.
Na próżno zżymał i opierał się Juljusz.
— Siedź cicho głupcze — zakrzyczał go Katilina z swoją rubaszną poufałością — masz matkę, która teraz już potrzebuje twojej podpory, a ja nie mam żadnych obowiązków na tym świecie. Tobie różne przyświecają nadzieje, ja jeźli do czego doprowadzę to tylko na drodze awanturniczych przygód: nie chciej mię więc powstrzymywać na ścieżce mego powołania. Samo moje nazwisko rwie mię na ten tor, bo czyż podobnaby uwierzyć, aby ktoś, co nazywa się Damazy Czorgut, mógł być kiedy gryzipiórkiem lub czemś podobnem?...
— Niech żyje Katilina! — zahuczało całe zgromadzenie.
Myśl o podupadającej codziennie na siłach matce, rozbroiła poniekąd Gracchusa, zawsze jednak silne jeszcze odzywały się w nim skrupuły. Chciał się znowu z czemś odezwać, ale Katilina zamknął mu gębę.
— Nie myśl, że się poświęcam za ciebie — rzekł mu z uśmiechem lekceważenia — sprzykrzyło mi się już to głupie szkolarstwo, potraciłem lekcje, narobiłem długów, czy tak czy tak musiałbym dziś jutro, zrobić fugas chrustas. Nie odbierajże mi sposobności usunąć się z honorem z widowni. Do widzenia, koledzy. Idźcie do domu i zabierajcie się spokojnie do waszych pensów, ja walę wprost do dyrektora, i załatwię wszystko jak najlepiej.
Towarzystwo rozeszło się w najlepszem usposobieniu, a nazajutrz dowiedział się cały Sambor, że Damazy Czorgut przyznał się do autorstwa potępianych wierszy, a nie dość na tem, po podpisaniu protokołu zbił w naddatku dyrektora i zniknął bez wieści.
Z ucieczką Katiliny upadło dalsze śledztwo. Tajemny związek pozostał w ukryciu, dopokąd się sam nie rozszedł, a Gracchus ocalał od niechybnej ekskluzji.
Jakie przygody i koleje losu przechodził tymczasem zbiegły Katilina, wiemy już z jego własnego opowiadania. Nie podobało mu się w zaciszu klasztornych murów, że trudno było wydołać pod surowym rygorem karności wojskowej. Uciekł z klasztoru, wywinął się z wojska, i wracając do kraju ujrzał się znowu na rozdrożu życia. Potrzeba było koniecznie jakąś nową obrać ścieżkę, obejrzeć się za nowym sposobem utrzymania, ale w tem doszła go przypadkowa wieść o nagłej, szczególnej zmianie losu swego dawnego kolegi przyjaciela.
Katilina nie namyślał się długo.
— Pójdę do niego — pomyślał sobie — niech mi wytknie jaki zawód.
I z kijem w ręku a lekkiem zawiniątkiem pod pachą przywędrował śród mnogich przygód po drodze do siedziby dawnego kolegi, a dzisiejszego milionowego pana.
Opowiedziawszy swoje jak mówił curriculum vitae, czekał teraz niecierpliwie na opowiadanie Gracchusa.




VII.
Zwierzenia.

Gracchus kilka chwil jeszcze przechadzał się w zamyśleniu po pokoju. Nareście usiadł na powrót na sofkę, głowę wsparł na ramieniu i z napoły smutnym, na poły gorzkim uśmiechem wpatrzył się w twarz Katiliny.
— Szydzimy, śmiejemy się, przemówił z pewnym naciskiem — kiedy nam chcą dowodzić moraliści, że bogactwo nie robi szczęśliwym, że owszem, staje się nieraz powodem, źródłem nieszczęść i cierpień.
Katilina uśmiechnął się ironicznie.
— Trudnoż bo nie śmiać się i nie szydzić, bogactwo nie stanowi szczęścia, to prawda, ale że także nikomu zaszkodzić nie może, to zdaje się nie mniej niewątpliwem. Że tam jakiś niezdarny niedołęga, co w ubóstwie miał jeszcze kapkę oleju we łbie, postrada go zupełnie w bogactwie, i brnąć z jednego głupstwa w drugie, w przykrem postawi się nieraz położeniu, no to przecież nie wina biednych, spotwarzonych samochcąc pieniędzy, ale jego własnego charakteru i jego własnej natury.
— Czyż i mię liczysz do takich niedołęgów?... — wykrzyknął Juljusz porywczo.
Czorgut parsknął śmiechem.
— Ciebie nie mogę policzyć do żadnej kategori, bo cię jeszcze nie rozumiem i nie pojmuję o co tu właściwie chodzi.
Juljusz zerwał się z siedzenia i kilka razy szybkim krokiem przeszedł się po pokoju.
— Przypominasz mię sobie dobrze z moich czasów studenckich — przemówił naraz — powiedzże, nie byłżem szczęśliwy z memi wyobrażeniami, memi marzeniami, mymi nadziejami na przyszłość?...
— No tak, w samej rzeczy, circa circiter — odpowiedział Katilina, zapalając z flegmą nowe sygaro.
— Cóżbyru za to nie dał, żebym dziś w takiem samem znajdował się usposobieniu!
— Potraf tylko pozbyć się sześciu lat które ci przyrosły tymczasem, a powrócisz pewnie do ówczesnego usposobienia.
Juljusz żachnął się niecierpliwie.
— Ależ nie pojmujesz mnię człowieku! — wykrzyknął.
— Najprostszy na to sposób, mów wyraźniej — od powiedział Katilina, puszczając spory kłąb dymu.
Gracchus usiadł znowu.
— Dobrze, — zawołał żywo — wytłumaczę się naj wyraźniej.
Tandem? — zapytał Katilina, wyciągając się wygodnie w krześle, jakgdyby na dłuższe przygotowywał się opowiadanie.
— Przypominasz sobie nasze różne i różne wspólne plany, zamiary i marzenia. Aby wiele z nich wprowadzić w wykonanie, zdawało się nam wszystkim, że nie brakuje nic więcej jak tylko pieniędzy, znaczenia i tym podobnych przypadków. Ja sam podobno najwięcej z was utyskiwałem, że nie jestem ogromnie bogaty. Czegobym nie dopiął wtedy? jakiż przykład postawiłbym światu, jak silnie poparłbym naszą świętą sprawę, jak wielką zmianę przeprowadziłbym w całem społeczeństwie! Otóż jakby naumyślnie dla ukarania mię za te zuchwałe rojenia, niebo spełnia najśmielsze moje zachcenia, daje mi w ręce pożądane środki, wynosi mię jakby cudem na urojone stanowisko, i patrz trzy lata jestem już panem milionowym, od dwóch lat jestem już nadto zupełnie pełnoletnim, i czegóż do dziś dnia dokazałem? — dodał z wzrastającą gorączką.
Katilina poruszył się w siedzeniu, i kiwnął głową.
— Stara jak świat reguła — przemówił z pośród coraz gęstszych kłębów dymu — że rzeczywistość daje nam tylko nadzwyczaj nędzne procenta od naszych marzeń. Kto za młodu liczy na cały kapitał, oswoi się później z procentami, ale kto od początku wyciąga ręce tylko po procenta, ten się djablo gorzej przechowywa, bo tego czekają same goluteńkie passywa.
Gracchus wstrząsł się z lekka śród nowego zamyślenia.
— Abyś mię lepiej zrozumiał — przemówił po krótkiej chwili — opowiem ci cały bieg mego życia od chwili naszego rozłączenia
— Od tego miałeś zacząć podobno?
— Ukończyłem ostatni rok w Samborze z świetnym jak zawsze sukcesem. Na drugi rok zapisałem się we Lwowie na kurs filozoficzny. Wiesz, że lichy kapitalik mojej matki wyczerpał się dawno, i że już ostatnie lata mych studjów gimnazjalnych własnem opędzać musiałem staraniem. Nie bez ciężkiej troski i obawy, przybyłem też na mieszkanie do Lwowa Dla siebie nie bałem się niczego, ale biedna matka moja, podupadająca coraz bardziej na siłach, coraz większej potrzebowała pomocy. Ale los zaraz w początkach szczególną rozpostarł na mnie opiekę. Otrzymałem znaczne stypendjum, znalazłem korzystne lekcje, i mogłem sobie i matce przyzwoite zapewnić utrzymanie. Ale w tem — szepnął z ciężkim westchnieniem.
— Domyślałem się — mruknął Katilina — matka twoja....
— Zaczęła coraz więcej zapadać na zdrowiu.... i mimo wszelkich starań niepodobna było utrzymać ją pnzy życiu.
Katiiina pochylił głowę na piersi, i prawie wzruszonym ozwał się głosem:
— Ciężką poniosłeś stratę. Znając najlepiej twoje nieograniczone przywiązywanie do matki, domyślam co musiałeś ucierpieć w pierwszej chwili.
Juljusz na samo wspomnienie otarł łzę z oczu.
— Jakby tylko dla pocieszenia po tej nieodżałowanej stracie otrzymuję nagle-ni ztąd ni z owąd wizytę jednego z pierwszych adwokatów lwowskich i z ust jego odbieram wiadomość, którą nie wiedziałem czymam wziąć na razie za prosty żart, czy za jakąś zagadkową mystyfikację, czy Bóg wie zresztą za co innego...
— Jakto, tej sukcesji niespodziewałeś się do ostatniego momentu? — przerwał Katilina.
— Na czimże do licha miałem opierać moje nadzieje? Wiedziałem wprawdzie że osławiony z gwałtowności charakteru i rozlicznych dziwactw starościc Mikołaj Żwirski, jest jakimś moim krewnym dalekim, że wsparł matkę moją w najcięższej niedoli, ale byłem pewny także, że zapomniał już i o swem dobrodziejstwie i o naszem istnieniu na świecie.
— I zapewne wiedziałeś także, że ma brata z Orkizowa, tego hrabiego Zygmunta, który na wszelki wypadek bliżej powinien stać jego serca?
Na wspomnienie hrabi Zygmunta dziwna zmiana zaszła w fizjonomji Juljusza. Drgnął z lekka i pobladł znacznie, a na czole pomimowolną zarysowała się chmura.
— Zkądże ty wiesz o hrabiu Zygmuncie? — zapytał prędko, omijając właściwe zapytanie.
— Mówiłem przecież, że nim przybyłem do ciebie poznałem twego ekonoma i sędziego, a ci mię wtajemniczyli w niektóre rzeczy.
— I cóż ci powiedzieli o hrabiu? — pytał Juljusz dalej z szczególną skwapliwościa.
— Nic takiego, czegobyś ty nie wiedział. Od dzieciństwa nie cierpiał się z przyrodnim bratem, a ten umierając wystrychnął go na dudka i pokazał mu figę w testamencie, i oto wszystko czego się dowiedziałem.
— Ja sadziłem
— Co?
— Że ci ludzie przez swe styczności z orkizowskimi oficjalistami wiedzą może.... — cedził zwolna przez zęby i urwał nagle.
— Cóż takiego? pytał Katilina.
— To jest mogli słyszeć.... zwietrzyć jak....
— Jak?.... — naglił Katilina, niepojmując dziwnego wahania się przyjaciela.
— Jak sam hrabia naprzeciw mnie usposobiony.
— Tam do licha — mruknął Katilina, wzruszając ramionami — tyś sam przecie powinien wiedzieć o tera najlepiej.
— W samej rzeczy.... ale widzisz.... pod tym względem sam sobie nie mogę zdać sprawy — jąkał się z jakiemś osobliwszem pomieszaniem.
Katilina przypatrywał mu się pilnie z boku i nagle rzucił się w swem krześle.
— Niech mię piorun trzaśnie — pomyślał z ważną miną — czy nie wlazłem tu w sam stek jakichś szczególniejszych tajemniczych, romantycznych wypadków. Co krok stąpię, jakaś tajemnica, co słowo usłyszę, jakaś zagadka. Czegóż ten się znowu tak miesza i jąka na wspomnienie hrabi Zygmunta, czy nienawiść do niego otrzymał w spuściźnie po swym dobrodzieju?....
Juljusz tymczasem przeszedł się szybko tam i nazad po pokoju.
— Niech cię nie dziwi moje zapytanie — przemówił po chwili spokojniej — dowiesz się jego powodów z dalszego toku opowiadania.
— Jakto kawałek literata — bąknął Katilina wesoło — powinienbyś zachować lepszy szyk, i naprzód przeczytać powody, a potem dopiero przystępować do
Juljusz usiadł napowrót na sofkę, i zaczął dopiero po chwili.
— Odziedziczyłem mój bajeczny spadek nie będąc jeszcze pełnoletnim. W pierwszym roku musiałem się poddać opiece sądu szlacheckiego, i przyjąć z jego ramienia kuratora. Aby jednak prędzej niejako wypełnić brakujące mi do dojrzałości lata, a przytem i rozerwać się po stracie matki, wybrałem się na dłuższy czas za granicę.
— I zwiedziłeś.
— Niemcy, Włochy, Francję. Urzeczywistniłem tym sposobem jedeń z najpiękniejszych snów moich. Widziałem na własne oczy święte pamiątki Rzymu, bogate skarby Florencji.
Et caetera, et caetera.
— Po roku powróciłem do domu i objąłem majątek sam na siebie.
— I teraz dopiero zaczęła się heca między ułudą i rzeczywistością? — zapytał Katilina z zwykłym szyderczym uśmiechem.
Gracchus zmarszczył brwi, i z impetem potarł czoło.
— Gdybyś wiedział — przemówił po chwili — całą drogę myślałem, marzyłem czego to zaraz nie dokażę, jak ważnych i różnych nie poprzeprowadzam zmian
Katilina zaśmiał się półgłosem.
— Powróciwszy nareście, od czegoż zacząłeś.
— Od kilku rzeczy naraz. Darowałem poddanym wszystkie zaległe ramanena, zniosłem karę cielesnej chłosty w całych mych dobrach. Pod utratą służby nie śmiał tknąć mi chłopa ekonom lub mandatarjusz. Jednocześnie postanowiłem swoim kosztem pozakładać szkółki we wszystkich wsiach, a potem jednym zamachem przystąpić do głównej rzeczy, do zniesienia pańszczyzny, tego ostatniego zabytku barbarzyńskiego feudalizmu.
— Brawo! mój szlachetny Gracchusie — wykrzyknął z szczerem wylaniem Katilina. — Przy tak nagłej i świetnej zmianie losu zatrzymałeś wszystkie swe zasady, nie zapomniałeś o dawnych marzeniach....
— Gracchus westchnął.
— Ależ niestety — szepnął po chwili — teraz dopiero mogłem się przekonać, jak ciężka walka, jak wielki trud czeka te zasady, to marzenia, jeśli tylko pierwszy krok zrobią do rzeczywistości.
Katjlina mruknął coś niezrozumiale przez zęby.
Gracchus prawił dalej z goryczą.
— Czy uwierzysz, że w jednej chwili zrobiłem sobie tysiąc nieprzyjaciół między sąsiadami, obywatelami, zniechęciłem mych własnych oficjalistów a co główna, natrafiłem na dziwną niechęć, niepojęty upór samych chłopów.
— Przewidywałem to potroszę — szepnął Katilina.
— Poddani moi przyjmowali moje dobrodziejstwa z pewnem niedowierzaniem, z rodzajem wahania się i obawy. Sprawiałem często całym gromadom traktamenta tu u siebie we dworze, sam poufaliłem się z wszystkiemi a kiedy niekiedy z jednem i drugiero wolniejszem odezwałem się słówkiem. I cóż powiesz, chłopi moi przypominając sobie, że przed swą starościc ucieczką, takie i tympodobne miewał do nich przemowy, za co później w surowe popadł śledztwo, oskarżyli mię sami do cyrkułu, zjechała mi na kark ogromna komisja i z wielką biedą wymknąłem się jeszcze suchą nogą z wszystkiego, tylko po dziś dzień pod surowym zostaję nadzorem. Ale nie dość na tem, zaprowadzane przezemnie na łeb na szyję szkółki ludowe, ściągnęły na się ogólną niechęć, nikt nie chciał korzystać z ich dobrodziejstwa, wszelkie przedstawienia były daremne. W niektórych wsiach popalono mi nowo pobudowane szkółki, gdzieindziej obito ustawionego przezemnie nauczyciela. Zniesienie cielesnej chłosty, nagła poniewolna łagodność mych oficjalistów, podnosiła z każdym nowym dniem ich zuchwałość i czy uwierzyłbyś, że bez najmniejszego powodu z mojej strony przyszło do otwartego buntu, i dopiero komisarz cyrkularny z kilku żołnierzami potrafił przywrócić spokój i porządek....
Katilina parsknął głośnym śmiechem.
— Ty się śmiejesz? zapytał Gracchus zdziwiony.
— Śmieję się bratku, że własnym gorzkim zawodem musiałeś przekonywać się o tem, co nader łatwo było odgadnąć z góry i cezem ci nieraz mówiłem w moich dawniejszych rozmowach. Droga reform, to droga grudy i cierni. Aby przybyć ją zwycięzko i zamierzony odnieść owoc, są dwa sposoby. Albo trzeba postępować naprzód pędem jak do szturmu, nie uwzględniając niczego nie obzierając się za niczem, nie przebierając w środkach, depcąc, gniotąc, tłumiąc przemocą każdy cień oporu i przeciwności. Tak postępowali reformatowie teroryści we Francji. Nie chcąc lub nie mogąc obrać tego sposobu, należy sunąć się na palcach chyłkiem, milczkiem i ukradkiem, musisz powoli i ostrożnie wlec nogę za nogą, aby ominąć każdą grudkę, obejść każdy cierń a tak z większym lub mniejszym trudem i znojem staniesz z czasem u mety.
Gracchus zamyślił się.
— Masz poniekąd rację, lecz burzę w morzu zastosowujesz do burzy w szklance wody, reformy na wielką stopę, reformy głównych podstaw społeczeńskich, odwiecznych jakichś nadużyć światowych, mogą się tym lub owym przebijać torem....
— Zanosi się na dysputę — przerwał Katilina — a wiesz, że te nie prędko kończą się między nami. Skończ naprzód swoje opowiadanie.
— Niezrażony wszelkiemi dotychczasowemi trudnościami — zaczął Juljusz na nowo — trwałem stale w mojem przedsięwzięciu, i chcąc jak najrychlej znieść pańszczyznę, myślałem tylko pierwszy przykład postawić krajowi. Ależ w jednej chwili rzucili się na mnie ze wszystkich stron sąsiedzi, krzyk powstał w całej okolicy, jakbym dżumę zamierzył rozszerzyć w kraju; śród tego....
— Śród tego?
— Otrzymałem niespodziewanie list zapraszający od hrabi Zygmunta.
— Ah!
— Objąwszy moje jakby z nieba spadłe dziedzictwo nie śmiałem się zbliżyć do brata nieboszczyka starościca, wiedząc iż w pierwszej chwili zamyślał wytoczyć proces przeciw ważności testamentu. Nie mogłem sobie w żaden sposób wytłumaczyć jego nagłych zaprosin.
— Oczywiście jednak pojechałeś niezwłocznie?
— Pojechałem. Hrabia przyjął mię z nadzwyczajną uprzejmością, moje dotychczasowe usuwanie się od niego, kładł na karb obiegających okolicznych plotek. Nie mógł mię dość naupewniać, że ani ma w myśli wydarte przezemnie dziedzictwo. — Nie harmoniowałem z bratem za życia, nie mogłem się też spodziewać od niego po śmierci — rzekł mi z dumą i godnością. Potem przedstawiał mię swojej żonie, księżnie z rodu i..
Tu zaciął się mimowolnie i w dół spuścił oczy.
— No, i? — spytał nieubłagany Katilina.
— I swojej córce, Eugenii....
— Ah! — zawołał Katilina głośniej niż pierwszą rażą.
— Przy pożegnaniu.... — ciągnął zwolna Gracchus jakgdyby mu się nagle poplątała nić opowiadania.
— Ho, hola bratku — przerwał prędko Katiliua — nie wspominasz nic o głównej osobie. Hrabianka Eugenia ładna?
Z oczu Gracchusa strzeliła błyskawica prawdziwego zachwytu.
— Cudownie piękna! — zawołał żywo.
Katilina zagwizlał jakąś arję przez zęby.
— I cóż tedy przy pożegnaniu? — zapytał po chwili jakby się domyślał reszty.
— Hrabia wziął mię jeszcze na chwilę do swego pokoju i upominając mię jeszcze raz o swej szczerej dla mnie życzliwości, jako dla swego kuzyna i imiennika, zaczął mi najusilniejsze robić przedstawienia abym się nie zapędzał daleko w mym szale młodzieńczym, i poznawszy już raz jaknajczarniejszych niewdzięczności, zaniechał nietylko samego siebie na rozliczne narażać niebezpieczeństwa ale i szkodzić wszystkim swoim sąsiadom.
— Przyrzekłeś tedy?..
— Nic nie przyrzekłem, wywinąłem się dwuznaczną jakąś odpowiedzią, ale kiedym już wyszedł i miał wsiadać do powozu, rzuciłem okiem mimowolnie ku oknom pałacu i ujrzałem....
— W szybach twarz hrabianki — kończył Katilina z ironicznym uśmiechem, zapalając z flegmą trzecie z kolei sygaro.
— Tak. Patrzyła na mnie.
— Jak ci się zdawało z wielkiem zajęciem — wpadł mu znowu w mowę Katilina.
Juljusz pochylił głowę na piersi, i zadumał się na chwilę.
— I cóż dalej — zapytał znowu Katilina.
— W krótkim nad me spodziewanie czasie odwiedził mię hrabia na wzajem.
I znowu zapewne ponowił swoje przedstawienie.
— Bynajmniej. Rozmawiał ze mną jakgdyby był przekonany, żem już ślepo usłuchał jego rady i nawrócił się zupełnie.
— Wiesz, poderwał Katilina zrywając się nagle z swego karła — resztę zgadłbym zupełnie.
— Wątpię!
— Tobie stała zawsze w oczach cudowna postać hrabianki — ciągnął Katilina niezrażony. — Niebawem pojechałeś znowu do Orkizowa, fizjonomja hrabianki wdrożyła ci się silniej jeszcze w pamięć, i zacząłeś bywać coraz częściej... zakochałeś się po uszy.... ale po dziś dzień nie wiesz, jak właściwie stoisz u hrabiego t. j. czy rzeczywiście uważa cię za swego kuzyna, czy tylko za jakiegoś przypadkiem bogatego ale nieskończenie od siebie niższego sąsiada, alias jednem słowem czy chce żyć z tobą z wszelką uprzejmością, ale z daleka, czy też gotówby nawet patrzeć bez obrażonej dumy na otwarte do córki konkury.
Juljusz jakby wcale nie słuchał, przechadzał się w zamyśleniu po pokoju.
— Nie wiem czy w murach klasztornych, czy koszarach wojskowych nabyłeś takiego daru dywinacyjnego — rzekł z lekceważeniem.
Katilina wzruszył ramionami i usiadł na dawnem miejscu. Juljusz zatrzymał się nagle w swej przechadzce po pokoju.
— Słyszałeś już o żwirowskim dworze?
— Zaklętym?
— A tak zaklętym, jak go nazywa lud.
— Nasłuchałem się o nim niestworzonych rzeczy od twego ekonoma i mandatarjusza.
— Wiesz, w nim jakaś osobliwsza tkwi tajemnica.
Czorgut zerwał się na równe nogi.
— Co, i ty wierzysz w chodzącego nieboszczyka?! — wykrzyknął w najwyższem zdziwieniu.
— Nie w nieboszczyka, ale w tajemnicę, którą osłania.
— Więc rzeczywiście coś osłania.
Juljusz zamiast odpowiedzi, przystąpił do małego biórka mahoniowego, i dobył z niego jakiś papier zapisany.
— Patrz — rzekł rozwijając — oto kopia testamentu starościca. Punkt 21 opiewa:
„Chcę i postanawiam niezmiennie, aby nie wpadający w ogólny Juljuszowi Żwirskieinu zapisany spadek, mój pałac żwirowski, starożytna siedziba moich przodków, pozostał nietknięty w swem urządzeniu, i aby tak jak dziś się znajduje, stał zamknięty dla wszystkich aż do zupełnej ruiny. W nim zawarł powieki mój ojciec, ostatni z prostej linji, Żwirski, który zasługą około ojczyzny uświetnił to imię, nie chcę więc aby ktokolwiek inny rozgaszczał się w jego murach. Wykonawcą i przestrzegaczem tego punktu niniejszej mej woli ostatniej mianuję mego wiernego kozaka Kostia Bulija. Przeznaczam mu na mieszkanie dawniejszy dom ogrodnika. Rzeczony Kost’ Bulij ma być tylko stróżem żwirowskiego dworu, wszakże jeśliby tego potrzeba była, może w każdej chwili wystąpić w obec praw jego jako legalny właściciel“.
— Całkiem jasno — mruknął Katilina. — Nieboszczyk niezupełnie dowierzał swemu spadkobiercy i ubezpieczył się na wszelki wypadek. Choćbyś i niechciał uszanować tego punktu jego ostatniej woli, to nie ujdzie ci to żadną miarą, bo wtedy Kost’ Bulij może wystąpić z wszelkiemi prawami właściciela.
— Nie o to mi chodzi — przerwał Juljusz niecierpliwie — w punkcie tym nie widzę nic szczególnego. Nieboszczyk tyle dziwactw popełnił za życia, że mógł sobie śmiało pozwolić jedno po śmierci. Otrzymałem zanadto wiele z jego łaski, abym mógł choćby w myśli tylko pokuszać się o stary dwór żwirowski. Jestem jednak silnie przekonany że dwór ten nie zawsze stoi pusto.
— Nie rozumiem cię!
— Niezawodnie ktoś w nim przebywa czasami.
— Nieboszczyk?
— Oszalałeś, według ostatniej jego woli, sprowadziłem ciało jego z Drezna, i pochowałem po wszelkiej formie, w familjnym grobowcu w żwirowskim kościele
— Więc może sam Kośt Bulij zakrada się do wnętrza.
— W takim razie musiał niezawodnie otrzymać do tego tajemne upoważnienie, i to tylko na jakieś wypadki nadzwyczajne. Człowiek ten nie mógłby ani o włosek odstąpić od woli swego dawnego pana.
— Zkądże jednak wnosisz o jakichś wypadkach nadzwyczajnych?
— Przed trzema dniami zrobiłem osobliwsze odkrycie.
— Ty sam? — wykrzyknął Katilina.
— Memi własnemi oczyma. Szanując ślepo wolę nieboszczyka, ani śmiałem się zbliżyć kiedy do żwirowskiego dworu i nigdy też nie powstała we mnie myśl zajrzeć do niego do środka. Wszystkie zaś obiegające o nim po całej okolicy wieści poczytywałem tylko za proste wymysły bujnej wyobraźni i zabobonoości naszego ludu, który nie mogąc się pogdzić z nagłą śmiercią nieboszczyka, na zagrobowe skazywał go życie. Ale słuchaj, przed kilku dniami byłem w Orkizowie, gdzie zastawszy liczniejsze nieco towarzystwo zabawiłem do późnego wieczora. Rozmowa toczyła się bardzo długo o żwirowskim dworze. Jedna z pań mieszkających w okolicy zebrała skrzętnie wszystkie szczególne wieści i pogłoski o pośmiertnem pojawieniu się starościca i bawiła niemi zawzięcie całe towarzystwo. Uważałem, że cała ta rozmowa jakiś widocznie nieprzyjemny na hrabiu Zygmuncie wywierała wpływ, za to z osobliwszem zajęciem przysłuchiwała się Eugenia.
— Ah! — beknął Katilina przez zęby.
— Wypytywała się o każdy najdrobniejszy szczegół, interesowała każdą najpotwierniejszą baśnią — ciągną} dalej Juljusz. — Nie wiem zkąd się to wzięło, ale na zajutrz po raz pierwszy jakaś dziwna owładnęła mię ciekawość. Wybrałem się konno na małą przejażdżkę i sam nie wiedząc kiedy ujrzałem się....
— W pobliżu zaklętego dworu.
— Nie śmiałem żadną miarą żądać od Kostia Bulija, aby mi otworzył przynajmniej dziedziniec dworu, skręcił na bok i mimo rowów, głogu i krzewów, zasadzonych umyślnie po wszystkich stronach, podjechałem pod sam parkan ogrodowy. W jednem miejscu z małego pagórka mogłem wznosząc się w strzemionach, zajrzeć do środka.
— I w tedy ujrzałeś? — zagadnął żywo Katilina.
— Nic nie ujrzałem w pierwszej chwili, wspaniały niegdyś ogród wyglądał strasznie opuszczony i zaniedbany, ścieżki i ulice pozarastały bujną trawą, najpiękniejsze kwiaty podziczały pośród gęstych zarośli chwastów, rozmaite najszlachetniejsze krzewy szkoszlawiały i skarłowaciały przez nikogo nie pielęgnowane i nie dozierane. Przypatrując się temu wszystkiemu, wpadłem mimowolnie w jakąś smętną zadumę, kiedy w tem....
— W tem — poderwał Katiliua.
— Zdawało mi się, że w zakręcie jednej z ubocznych ulic szpalerowych, mignął się jakiś cień ludzki. W chwilkę potem ukazała się jakaś postać kobieca na samym rogu ulicy. Spieszyła gdzieś z pochyloną na piersi głową, nucąc z cicha jakąś piosnkę urywaną. Siedziałem jak wryty w siodle i nie śmiałem odetchnąć nawet, ale na nieszczęście koń mój parsknął głośno. Tajemnicza postać podniosła głowę, wydała wykrzyk przestrachu i zdziwienia, i jak strzała furknęła w pośród gęstwinę. Jedno tylko oka mgnienie spoczęło oko moje na jej rysach, ale to było dość, aby poznać w niej....
— Eugenię.
— Tak Eugenię. Tylko ona jedna na całej kuli ziemskiej ma oczy tak cudownego wyrazu, tak prześlicznej barwy nieba i bławatu!
— Jakto, więc tylko po oczach ją poznałeś?
— Widziałem ją jedno oka mgnienie i w dość znacznej odległości, poznałem jej rysy, ale tylko w ogólnym ich zlewie, lecz te cudowne oczy i te bujne, jasno złotawe prawie włosy przedstawiły mi się wyraźniej.
Katilina pokiwał głową w zamyśleniu.
— Szczególna jednak — ciągnął dalej Juljusz — miała na sobie strój jakiejś jakby małomieszczańskiej dziewczyny, przez co zdawała się cokolwiek wyższą i silniej zbudowaną. Patrzyłem jak zaklęty w miejsce gdzie mi poraz ostatni jej błękitna mignęła spódniczka i kto wie jak długo jeszcze patrzyłbym był w tę stronę, gdyby w tej chwili tuż w mojem pobliżu jakiś ciężki nie odezwał się krok. Obejrzałem się, o dwie stóp za mną stał Kost’ Bulij z założonemi na wkrzyż rękami, i patrzył na mnie bystro swym ponurym, sużowym wzrokiem. Niespodziewany jego widok, przerarający zawsze wyraz twarzy tak mię jakoś zmięszały w pierwszej chwili, żem nie mógł, czy nie śmiał go nawet zagadnąć. Odpowiedziałem spiesznie na jego poważny, uroczysty ukłon i spinając konia ostrogami, pognałem galopem ku gościńcowi, a następnie napowrót do Oparek.
— A odtąd nie widziałeś jeszcze Eugenii.
— Jutro dopiero wybieram się do Orkizowa.
— Udając oczywiście, żeś jej niewidział.
— Przeciwnie nie powiem jej tego otwarcie, ale zręcznie i nieznacznie dam do poznania.
Katilina zagwizdał nową jakąś arję przez zęby i przeszedł się w zamyśleniu kilka razy po pokoju.
— Ze wszystkiego, co dotychczas słyszałem o zaklętym dworze — mruknął po chwili — zdaje mi się, że osłoniony u ludu naszego mgłą i czarem nadzwyczajności, osłania on właściwie tylko jakąś ziemską tajemnicę.
— Albo zresztą kto wie, znasz przecie słowa Szekspira w Hamlecie: Są rzeczy na niebie i ziemi.... — dodał z wesołym uśmiechem.
Juljusz machnął ręką w milczeniu.
— Jeśli kto, to ty pewnie nie wierzysz w takie rzeczy — przebąknął po chwili.
— Dlatego też choćby djabeł postawił się na nogi, muszę przy twojem przyzwoleniu zbadać tajemnicę zaklętego dworu.
— Ja radbym tylko wiedzieć jaką styczność ma z nim Eugenia.
— Dowiesz się o tem nieochybnie — zapewniał Katilina stanowczo. — Wieszże jak się raz na coś zawezmg, to nie ma rady i ratunku. Dotrę do wszystkiego. Tymczasem jednak — ciągnął z pewnem wahaniem, oglądając się po sobie.
— Cóż takiego.
— Chciałbym za pomocą twojej bogatej dziś jak się spodziewam garderoby wykierować się cokolwiek na ludzi. Jesteś wprawdzie wyższy, a ja za to silniej od ciebie zbudowany, ale jakoś to pójdzie....
Juljusz uśmiechnął się i zadzwonił.
Wszedł lokaj, któremu przed godziną w tak oryginalny sposób zaanonsował się gość nowoprzybyły.
— Daj temu panu wszystkiego, czego będzie potrzebował z mojej garderoby i ulokuj go w zielonym pokoju....
— O, nie, nie; jeśli mam się rozlokowywać u ciebie, to wolę w oficynach, mam już swoje do tego powody. Lubię różnopłciowe sąsiedztwo! do widzenia się zatem poczciwy Gracchusie, a ty — rzekł przy wyjściu chwytając za ucho lokaja — prowadź mię z sobą.
Gracchus położył się na pół na sofie i zapadł w głębokie zamyślenie.




VIII.
Hrabia Zygmunt Żwirski.

Hrabia Zygmunt Żwirski, młodszy przyrodni brat nieboszczyka starościca, mieszka jak wiemy w Orkizowie, o trzy mile od Oparek.
Pałac orkizowski o jednem piętrze z ogromnym ośmiofilarowym gankiem, uchodził za jeden z najpiękniejszych i najwspanialszych w całem samborskiem. Zbudowany równocześnie co opuszczony dwór żwirowski, doznał w ciągu czasu tyle rozmaitych zmian i przekształceń, nabył tyle następnych ozdób i przydatków, że zupełnie stracił cechę swego starożytnego początku przyswoił sobie wszystkich wymagań najnowszego smaku i najnowszej wytrworności.
Bo też i jego pan i właściciel wżył się zupełnie w bieżące czasy, wyrobił się na najwybitniejszego wyobraziciela nowszego magnata, w którym zazwyczaj oprócz imienia wszystkie odrębne, narodowe zacinają się właściwości, a występuje tylko pewien charakter ogólny, kosmopolityczny.
Hrabia Zygmunt Żwirski, pan co się zowie, jak mawiali wyżsi, grand seigneur en fous cas, jak utrzymywali równi mu stanem, potrzebował zmienić tylko swe imię, a mógł z takiem samem prawem uchodzić z pozoru za grafa niemieckiego, francuzkiego markiza lub angielskiego lorda, z jakiem uchodził za polsko-galicyjskiego hrabię.
Dziedzic dwunastu wsi i przysiółków, potomek jednej z najstarożytniejszych rodzin w kraju, skoligacony z najpierwszemi domami, otoczony ogólnym szacunkiem i poważaniem, pan hrabia mienił się typem prawdziwego arystokraty w całem honorowem tego słowa znaczeniu. Najmniejsza jawna zmaza nie mogła powstać na jego imieniu i charakterze, jak i najmniejszy nawet cień pospolitości nie śmiał przećmiewać blasku jego herbu i dostojności stanowiska.
Łatwo zrozumieć, że pan hrabia był przytem dumny. W oczach jego potrzeba być naprzód hrabią, aby mu wyrównać. W każdym swym kroku i postępku, każdem słowie i poruszeniu, miał okazać dziedzic Orkizowa, że człowiek choćby o Bóg wie jakich zasługach, nie stanowi jeszcze hrabię, jak niemniej, że nie każdy hrabia nosi imię Żwirskiego.
Jeśli dumę taką można nazwać wadą, to nudno zaprzeczyć, że pan hrabia posiadał ją w wysokim stopniu, ale za to tylko ją szczególną. Pomijając wygórowaną, w bałwochwalstwo własnego imienia wyradzającą się dumę, najzjadliwszy nawet język nie mógł w niczem ubliżyć prywatnemu i publicznemu charakterowi pana hrabiego. Łagodny i łaskawy dla swych poddanych, względny i pobłażliwy dla oficjalistów, wylany szczerze dla kraju, daleki od wszelkich nieojczystych sfer i wpływów, przestrzegający lękliwie wszelkich wymagań honoru, zasługiwał ze wszech miar na ogólny szacunek, jaki go otaczał w rzeczywistości.
Ale lepiej aby sam czytelnik poznał go bliżej.
Pan hrabia siedzi właśnie w swej kancelarji, zajęty sprawami majątkowemi.
Fizjonomia i postać jego mają w sobie coś naprawdę szlachetnego, coś wybitnie arystokratycznego. Na wysokiem czole rysuje się duma, połączona jednak z godnością, piękne i regularne rysy zlewają się w bardzo nadobny, ujmujący wyraz: wysokiej imponującej postawy, pan hrabia posiada tę naturalny arystokratyczną szlachetność i godność ruchów, która najczęściej przybywa z urodzenia, chociaż nieraz daje się i najpospolitszym przyswoić ludziom. Lubo lat liczy dopiero czterdzieści jeden, wygląda znacznie starszy, czego przyczynę szukaćby po części w długich angielskich bakenbardach, które zapuścił na sposób angielski.
W towarzystwie pana hrabiego znajduje się druga jeszcze osoba, jakiś niski, cokolwiek na lewo skrzywiony człowieczek, którego fizjonomja niekoniecznie miłe sprawia wrażenie. W głębokich jamach osadzone, ruchliwe, oczy, co choć z natury nie patrzą zyzem, zawsze jakieś ukośne rzucają spojrzenia, niezwyczajnie spiczasty nos, wąskie, zaciśnięte i zawsze w schlebiający uśmiech ułożone usta, starannie na skroniach przygładzone włosy, nadają mu coś fałszywego, obleśnego, prawie podłego.
Z całego jego zachowania poznać było na pierwszy rzut oka, że należy do grona oficjalistów hrabiowskich. I w samej rzeczy byłto pan Pankracy Żachlewicz, jeneralny rządca czyli jak się sam nazywał pełnomocny komisarz orkizowskiego klucza, który od lat już kilkunastu zostawał w służbie hrabiego, i Bóg wie jakiemi środkami i sposobami w nieograniczone wkradł się u niego zaufanie. Żachlewicz mógł i znaczył wszystko u swego pana, który w niczem nie obszedł się bez jego rady i do najpoufniejszych przypuszczał go spraw. Żachlewicz nietylko administrował cały majątek, miał zupełną władzę przyjmowania i oddalania oficjalistów, wypuszczania dzierżaw, propinacji, stawów i młynów, ale jako biegły jurysta zastępywał także interesa skarbu w obec prawa i rządu, i liczne inne jeszcze piastował funkcje.
Byłto niejako totumfacki w najściślejszem tego słowa znaczeniu ca, ego dworu bo w swym przebiegłym rozumie uznawał za dobre i stosowne, jednać sobie zarówno łaskę i zaufaniu jwnego pana, jak i jwnej hrabianki, jwnego panicza. Toteż w najważniejszych i najdrobniejszych sprawach cała rodzina hrabiowska odnosiła się wprost do niego, a on pewnie odpowiedział każdemu zadaniu, dogodził każdemu zachceniu.
A już jak do czego, ale do wszelkich drobiazgowych ampletów, Żachlewicz niezrównany! Znał się na wszystkiem jak faktor żydowski, a kupił pewno taniej niż ktokolwiek inny na świecie. Już to mówiąc nawiasowo o tych tanich kupnach, rozmaite obiegały zdanie. Nieprzyjaciele Żachlewicza gadali dość głośno i bezwzględnie, że nieoszacowany rządca aby utrzymać się w służbie i łasce jwnego państwa cichaczem z własnej kieszeni dokłada pół na pół do wszystkiego.
— Ale to łotr na wielki kamień — mawiali dalej z jadowitą złośliwością — tysiączkę na rok dołoży, a obok ogromnej płacy przynajmniej trzecią część intraty hrabiowskiej kradnie rok rocznie bez sumienia!
Żachlewicz zżymał się okrutnie na tak ohydne oszczerstwa, ale składając ręce na piersi, pocieszał się zawsze z westchnieniem niesłusznie cierpiącej duszy.
— Na szczęście j. w. pan hrabia przekonany o mojej poczciwości i mojem poświęceniu, a psie głosy a nie idą w niebiosy.
I niczem nie zachwiany, niczem nie zrażony, postępował niezmiennie po jednej drodze — drodze uczciwości jak sam mówił, drodze kradzieży, łotrowstwa, chłudy i oszustwa, jak mawiali ludzie.
Teraz przybył świeżo ze Lwowa, i zdawał sprawę hrabiemu z kilka załatwionych interesów. Snąć jednak sprawozdanie to nie bardzo opiewało pomyślnie, bo hrabia coraz bardziej chmurzył czoło, a Żachlewicz czuł potrzebę kłaniać się coraz niżej, uśmiechać się coraz obleśniej.
— Więc koniec końców przyjechałeś bez pieniędzy — ozwał się wreśeie hrabia.
— Jaśnie wielmożny panie, na uczciwość rozbijałem się jak opętany. Ale na uczciwość okrutnie ciężkie czasy... na uczciwość ja nie wiem co to dalej będzie.
Zacny pan Żachlewicz tak często wyjeżdżał na targ z swoją uczciwością, że aż odpowiednie urobił sobie przysłowie. Używając zaś tak często tego przysłowia, musiał koniecznie aż zmierzić sobie rak spospolitowaną w ustach swych uczciwość. To też w samej rzeczy uczciwość pana Żachlewicza, było to prawdziwe rzeszoto, przez które najgęstsze przelałbyś brudy, najgrubsze przesiał grzeszki.
Hrabia milczał kilka chwil w zamyśleniu, a po chwili odezwał się na nowo:
— Powiedziałem ci przecie wyraźnie, że koniecznie potrzebuję pieniędzy.
— JW. Pan nie potrzebował mi tego mówić, tylko jednem skinieniem dać do zrozumienia, a na uczciwość nie spałbym, nie jadłbym...
Hrabia machnął ręką niecierpliwie.
— Jakaż nareście pozostaje rada? — zapytał z widoczną niechęcią.
— Posłać do Brunentiefa, na uczciwość jaśnie wielmożny panie.
Hrabia wstrząsł głową.
— Na lichwę — mruknął przez zęby.
— Na uczciwość jaśnie wielmożny panie, nie ma innego środka, wódka sprzedana, zboże wypłacono, kwartalne raty z propinacji, młynów, tartaków i papierni nie wystarczą na pierwszy spłat dla towarzystwa kredytowego....
— Bój się aspan Boga — poderwał hrabia w złym humorze, przestając już tykać faworytowi — mam tak znaczny majątek, a coraz mniej pobieram dochodów.
— Na uczciwość, prosta rzecz jaśnie wielmożny panie! Coraz więcej rosną procenta. Jaśnie wielmożny pan uniósł się za daleko szlachetnością, ręcząc za hrabiego Teofila.
— Cóż mi tam aspan wspominasz to zaręczenie, straciłem przez to 50,000 złr. i nic więcej. A to przecież nie wielka różnica w moim majątku.
— W majątku nie, to prawda jaśnie wielmożny panie, ale na uczciwość trzeba było zaraz zaciągnąć znaczne długi, nie uiściwszy dawniejsze pożyczki towarzystwa kredytowego. Nadto jaśnie wielmożny panie, zgorzał folwark w Wierzbińcach i spichlerz w Orsadowie, a i przymnożyły się wydatki jaśnie wielmożnych państwa, JWna pani więcej potrzebuje, jadąc do kąpiel....
— Zatrzymaj aspan swoje wyjaśnienia, wykierujesz mię tak swojem gospodarstwem, że będę musiał sprzedać cały Orsadów z czterma siołami.
— Na uczciwość jaśnie wielmożny panie — mruknął Żachlewicz, uderzając się w piersi, choć go wcale nie trwożyły cierpkie słowa oszukiwanego od tylu lat pana.
Hrabia prowadził dom na wielką stopę a od dawna już przestały mu wystarczać dochody z dóbr, które naturalną koleją musiały naprzód przechodzić przez lepkie i drapieżne ręce ekonomów i nieocenionego jeneralnego rządcy. Duma poniekąd sama, więcej zaś pewna wrodzona nieporadność umysłowa, zupełny brak energji, wypływający po części z nader z flegmatycznego usposobienia, nie pozwalały hrabiemu zajmować się samemu swem gospodarstwem, to też ufając ślepo Żachlewiczowi, brnął z kłopotu w kłopot, z długu w dług, a ekstrakt tabularny wybiegał w coraz większą litanję z różnoimiennych wierzycieli.
W każdym nowym kłopocie, hrabia zżymał się na Żachlewicza, ale jeneralny rządca zanadto stał się niezbędnym, aby mu jakiekolwiek ważniejsze zagrozić mogło niebezpieczeństwo.
To też i tym razom powrócił hrabia niebawem do swej zwykłej flegmy, i zapytał najspokojniej:
— A jesteśże pewien, że Brunnentief da?
— Ręczę za to.
Poczciwiec mógł ręczyć śmiało i stanowczo, bo właściwie swój własny podsuwał kapitał, a starozakonny Brunnentief miał służyć tylko za pośrednika.
Hrabia wzruszył ramionami.
— Ha cóż robić? — mrukną! po chwili — Pójdź do Brunnentiefa....
— To już jakby się stało JW. panie, ale mam jeszcze jedno
— Cóż znowu nowego?
— Będąc we Lwowie JW. panie, byłem i u tego sławnego dziś adwokata Rabulewicza.
— O cóż ci to chodziło?
— Przypomni sobie JW. pan że zaraz przed trzema laty po śmierci nieboszczyka starościca i przybyciu jego testamentu, radziłem na uczciwość JW. panu wszcząć proces przeciw tak oczywistej krzywdzie....
Hrabia ściągnął brwi.
— Nie zgodziłem się na to — przemówił na pół z niesmakiem — raz że testament był zupełnie na swojem miejscu i proces żadnej nie rokował nadziei, a powtóre że nie mogąc pogodzić się z bratem za życia, nie uważałem za rzecz godną wymagać od niego czegoś po śmierci.
Żachlewicz ukłonił się niziutko, i uśmiechnął słodko i obleśnie.
— Gdyby JW. pan pozwolił zrobić sobie pewno przedstawienie.... — cedził zwolna.
— Cóż chcesz powiedzieć?
— Adwokat Rabulewicz podał mi nieomylny sposób obalenia testamentu nieboszczyka starościca.
Hrabia żachnął się niechętnie.
— Nie myślę już podnosić tej sprawy.
Żachlewicz znowu nisko się ukłonił.
— Właśnie też trzebaby aby ją podniósł kto inny, na uczciwość.
— Kto inny?
— JW. Pan srogą ucierpiałeś krzywdę.
Hrabia z dumą wydął wargę.
— Majątek ojcowski, a szczególniej Żwirów, gniazdo imienia Żwirskich, dawna siedziba wojewodów i kasztelanów, przeszły jure caduco w ręce jakiegoś obcego przybłędy, hołysza....
Żachlewicz znał wybornie słabe strony hrabiego, a kiedy wymawiał zwolna: gniazdo imienia Żwirskich, widział dobrze, że hrabia drgnął i prędko schmurzył czoło.
— Według wszelkiego prawa bożego i ludzkiego JW. pan jesteś właściwym dziedzicem Żwirowa z przyległościami.... — ciągnął dalej Żachlewicz.
— Oczywiście, mam większe do tego prawa niż dzisiejszy jego właściciel.... Ależ niepotrzebnie niegdyś powaśniłem się z bratem....
JW. pan przecież nie po bracie ale po ojcu ma odebrać spuściznę.
— Jakto po ojcu?....
— Ja myślę, że nieboszczyk starościc nie rozrządzał własnym majątkiem, to jest chcę mówić własną uzbieranym pracą, ale tylko spuścizną ojcowską, i w takim razie nie miał prawa przeznaczać go komuś po za obrębem familji, jak żaden monarcha nie ma prawa wyzuwać z korony swej rodziny.
Porównanie z monarchą wielce się podobało dumne mu panu.
— Mój kochany Żachlesiu — rzekł łaskawie do faworyta. — Takie prawa obowiązują niestety tylko monarchów. Tem nic nie wskórasz w obec sądu....
— Pan adwokat Rabulewicz podaje inny, nieomylny sposób....
— Ależ oszalałeś, to już sprawa zadawniona.
— Nie będzie nią wcale w obec prawa.
— W żaden sposób, w żaden sposób — mruknął hrabia przez zęby więcej sam do siebie.
Wiem, że JW. pan zrezygnował już z swej strony, ależ JW. pan na uczciwość ma dzieci, a te mają święte prawa nie do mienia stryjaszka, ale do spadku po dziadku.
Hrabia więcej jeszcze ściągnął brwi i gwałtownie potarł czoło. Żachlewicz uśmiechnął się chytrze i przebiegle, i trzepnął w palce.
— JWny. pan zostawiasz dzieciom swym wielkie imię, a na uczciwość imię takie bez odpowiedniego majątku, to raczej klątwa niż dobrodziejstwo.... Na szczęście — pochwycił skwapliwie — to może stosować się do JWnej hrabianki, i JWnego panicza Artura, ale zawsze odziedziczą daleko mniej, niż dziedziczyli dotychczas wszyscy z prostej linji Żwirscy, na uczciwość.
W hrabiu widocznie, jakaś gwałtowna zawrzała walka.
— Więc twierdzisz, że dziś jeszcze słusznym procesem można obalić testament nieboszczyka Mikołaja?....
— Ja sam podejmuję się na pewno.
— A cóż ja bym musiał mieć w tem udział?
— Prawie żaden, JWny panie.
— Jakto? niepotrzebowałbym nawet występować pod własnem imieniem?
— Bynajmniej, JWny pan przystąpi tylko do gotowego. Ja przy pomocy pana Rabulewicza unieważnię testament nieboszczyka starościca.
— Ale w jaki sposób?
— Pan Żachlewicz zamiast odpowiedzi uśmiechną się przebiegle, łypnął oczyma i brwi podciągnął w górę.
— Za co jaśnie wielmożny pan poczytywał zawsze swego nieboszczyka brata?....
— Za warjata, za półgłówka! — mruknął hrabia w pierwszym zapędzie.
— Basta! — wycedził Żachlewicz i głowę zwiesił na piersi.
— Co mówisz?
— Dość już na tem jaśnie wielmożny panie.
— Na czem? — zapytał hrabia, zdziwione robiąc oczy.
— Nieboszczyk starościc był po prostu mente captus, a jako taki, nie mógł żadnych prawomocnych wystawiać dokumentów.
Hrabia uderzył się w czoło, i zerwał się na równe nogi.
— I Rabulewicz powiada — zawołał nagle — że tym jednym zarzutem można obalić wszystko?
— Wszystko ad nihil jaśnie wielmożny panie.
— I ty się tego podejmujesz?
— Właściwie podejmuje się Rabulewicz, ja mam tylko dostarczyć mu potrzebnych materjałów.
— Jakichże to materjałów?
— Dowodów niemoralnego stanu umysłu starościca w ostatnich chwilach przed zgonem.
— I mniemasz, że ich tak łatwo dostaniesz?
— Oparty na zeznaniach wszystkich, co znali tu w kraju starościca, pojadę do Drezna, a za jeden i drugi tysiączek, znajdzie się w najgorszym razie jakiś tam lekarz, co chętnie pożądane wystawi świadectwo.
— Ależ to nikczemność uciekać się do przekupstwa!
— Ja mówię tylko w najgorszym razie, jaśnie wielmożny panie. Zresztą na uczciwość, jaśnie wielmożny pan nie potrzebuje się w to ani mieszać.
— Jakto?
— Według rady pana Rabulewicza ja najprzód pozwę JWnego pana że obejmując na pierwszą wieść o śmierci starościca cały klucz żwirowski, przyrzekłeś mi JWny pan cały folwark buczalski w nagrodę długoletnich usług w około swojego domu... JWny pan...
— Ja?....
— Będzie się tłumaczył, że rzeczywiście zrobił mi podobne przyrzeczenie, którego i dziś nie cofa. Lecz przyrzeczenie to upada przez to samo, że na podstawie testamentu starościca, runęła cała nadzieja spadku. Wtedy ja....
— Wtedy ty? ciągnął dalej hrabia, owładniony mimowolnie wymową swego komisarza.
Żachlewicz więcej jeszcze złamał się na lewo, twarz jeszcze brzydszy przybrała wyraz i cały wyglądał w tej chwili jak uosobiona podłość...
— Postaram się o unieważnienie testamentu.... — wyszepnął cichym, przytłumionym głosem — JW-y pan uzyska Żwirów z piętnastą wsiami...
— Z piętnastu? — podchwycił hrabia prędko.
— Wygrywając proces, muszę temsamem otrzymać Buczały.
— Na piękniejszą wieś w żwirowskim kluczu.
— JWny panie jak na teraz to jeszcze na uczciwość gruszka na wierzbie.
— Bierz cię licho — mruknął hrabia.
— Jaśnie wielmożny pan przystaje? — zapytał skwapliwie.
— Nie, nie jeszcze, namyślę się do jutra.
Żachlewicz uśmiechnął się z niskim ukłonem, a w duchu pomyślał:
— Buczały jakby w kieszeni!
Hrabia zaczął szybko przechadzać się po pokoju. W tej chwili trzask z bicza rozległ się na dziedzińcu.
— Ktoś przyjechał — mrukną! hrabia.
Żachlewicz szybko przystąpił do okna.
— Prowizoryczny dziedzic Żwirowa — szepnął z uśmiechem.
Hrabia zmarszczył czoło.
— Także mię w porę najechał — mruknął przez zęby.
Po chwili obrócił się do Żachlewicza, i klepiąc go po ramieniu, rzekł do niego:
— Do widzenia mój Żachlesiu. Pomyślę o tem coś mi powiedział, ale tymczasem nie zapominaj o Brunnentiefie.
— Jutro będą, pieniądze jaśnie wielmożny panie, na uczciwość....
— A ja jutro dam ci odpowiedź.
Żachlewicz ukłonił się niziutko i skrzywiony w lewo wysuwał się chyłkiem z pokoju, jak kot kiedy narobi szkody w szpiżarni i pragnie ujść z oczu gospodyni.
Hrabia jeszcze kilka chwil pozostał w swej kancelarji nim udał się na powitanie gościa, który wprost do bawialnego pospieszył salonu. Dumny magnat bił się z najsprzeczniejszemi myślami.
— Djabeł nie Żachlewicz — szeptał z cicha, ciągle szybkiemi przechadzając się krokami — taki gwóźdź wbił mi w głowę.... Muszę się dobrze namyśleć, czy postępowanie takie pogodzi się z honorem.... Nieboszczyk Mikołaj miał żal do mnie — dodał marszcząc czoło i na chwilkę przystanął na miejscu i zamyślił się głębiej.
Naraz wrzasnął głową, machnął ręką i mruknął przez zęby:
— Potrzeba rozważyć wszystko gruntownie, a teraz pójdziemy do naszego gościa — rzucił nie bez pewnego lekceważenia i po tych słowach wyszedł z swej kancelarji.




IX.
Eugenia.

Wchodząc do salonu, zastał już hrabia Juljusza w towarzystwie swej córki. Przywitał go dumniej i chłodniej niż zazwyczaj i usiadł z widocznem postanowieniem więcej się przy słuchiwać niż brać udział w rozmowie.
Hrabina nosiła wszystkie zewnętrzne znamiona swego wysokiego pochodzenia. Wzrost okazały, postawa dumna i imponująca, nos orli, spojrzenie pewne i śmiałe, ręka bajecznie mała, wszystko to przystawało wybornie do jej książęcego urodzenia.
Wcale do niej nie podobną była jej córka jedyna, młoda, szesnastoletnia Eugenia. Szczupła, wątła smukła jak trzcina, była to jedna z tych drobnych eterycznych postaci, że zda się listek róży nie ugiąłby się pod jej stopami. Hrabina uchodziła za ciemną szatynkę o czarnych brwiach i oczach, Eugenia była jasną blodynką, miała oczy jakby urobione z najbłękitniejszych listków bławatu, a nosek tak drobny i tak prześlicznego zakroju, że niepowstydziłby się pewno obok najpiękniejszego greckiego wzoru. W twarzy hrabiny malowała się przeważnie duma i powaga, w fizjonomji hrabianki zdawał się każdy rys drgać dziecięcą swobodą i wesołością, posuwaną częstokroć aż do pustoty i swawoli. Na joj świeżych, zawsze wilgotnych i cudownie wciętych ustach, igrał wieczny uśmiech jakiegoś serdecznego zadowolenia, z którego najczęściej samaby sobie nie mogła zdać sprawy. Patrząc na jej płeć śnieżną, przeźroczystą, zdawałoby się, że już ani sobie wyobrazić coś równie białego, a przecież za pierwszem najlżejszem otwarciem ust odsłaniały się dwa rzędy malutkich ząbków, które mogły śmiało upomnieć się o ten przymiot. Biała pulchna rączka zapatrzyła się w matczyną, bo snać już od pieluchowego powicia przestała na zawsze rość dalej, a za jej przykładem poszła zapewne przez współzalotnictwo nóżka, która, wciśnięta w malutki atłasowy trzewiczek, w tej chwili wyzierała na pół z pod lekkiej, błękitnej muślinowej sukienki.
Mimo starannego swego wychowania, nie zupełnie jeszcze z salonowem życiem oswojony Juljusz, wydawał się jakoś nieśmiały i zakłopotany na wstępie, ale zagadnięty w jednej chwili kilką uprzejmemi słowy hrabiny, a kilką wesołemi, trzpiotowatemi zapytaniami hrabianki, nabrał zupełnej swobody i pewności.
Rozmowa toczyła się długo w zwykłym powszednim obrębie.
— Ale, ale — zawołała nagle Eugenia — mama sobie przypomina, co nam wczoraj opowiadała Solczaniowa?
— A prawda, coś o zaklętym dworze.
Juljusz uśmiechnął się z zadowoleniem. Sam ciągle bił się z myślami, jak na ten tor naprowadzić rozmowę, aby z swojem niedawnem wyjechać spostrzeżeniem. Eugenia jakby umyślnie przychodziła mu w pomoc
— Wyobraź sobie pan — poderwała żywo — nasza klucznica Szalczaniowa, opowiadała, wczoraj nowe, niestworzone rzeczy o zaklętym dworze.
— Nadszedł zapewne zwykły perjod strachów, który lud co roku prawie do tej odnosi pory — odezwał się Juljusz.
Hrabia niechętnie zmarszczył czoło.
— Moje dziecię — przemówił z pewnym naciskiem do córki — te niedorzeczne baśnie zabobonnego ludu ciągle tkwią ci w głowie. Mówisz o nich nieustannie.
— Ależ kochany papo, mię to wszystko zajmuje niewymownie. Wszystkie te wieści mają w sobie jakiż urok tajemniczy, w tyra dworze opuszczonym, zamkniętym dla wszystkich, jest coś romantycznego.... Mimowolnie przypominają się powieści Walter-Scotta.
En effet — szepnęła hrabina, która obok wielu szlachetnych przymiotów miała te dwie główne wady, że za często wmawiała w siebie migrenę, i powtóre zanadto powoli przychodziła do poznania, jak niedorzecznie i śmiesznie jest plątać bez potrzeby francuzkie zwroty i wyrazy w tok ojczystej mowy.
Każenie i znieważenie rodzinnego języka u narodów, mających samodzielność polityczną — niech nam wolno będzie powiedzieć to nawiasem — może być tylko wadą, śmiesznością, głupstwem po prostu, u nas, gdzie, jak dotąd rzeczy stoją, główne i jedyne tętno narodowego życia wcieliło się w język, jest ono czemś więcej jeszcze, a temsamem na dwójnasób sroższe zasługuje potępienie. Zaniedbywać w mowie potocznej język ojczysty na korzyść obcego, jestto odrzucać samowolnie jedyną, lojalną dziś broń, podtrzymającą narodowość naszą. Chełpić się znajomością języka francuzkiego dziś, kiedy każda kucharka mówi po francuzku, może być tylko dowodem nieprzebranej głupoty i próżności. Na szczęście ludzie z wyższem wykształceniem, wyższem pojęciem, dawno uwolnili się od tej wady, a od dnia do dnia staje się ona coraz wyłączniejszą cechą charakterystyczną tej tylko części takzwanej arystokracji galicyjskiej, która powstała z żydów-przechrztów, ekonomów złodziejów, spekulantów niesumiennych i wszelkiego innego rodzaju tałatajstwa moralnego. Po tej krótkiej, wprawdzie wcale już nie nowej ale niestety zawsze jeszcze słusznej ekspektoracji, powróćmy do dalszego toku powieści.
Hrabiemu jak zawsze, niemi to było i teraz każde napomknienie o zaklętym dworze. Przypomniało mu to przykre stosunki z bratem, które nie rad odżywiał w pamięci.
— Daj pokój temu wszystkiemu, duszko — ozwał się z niechęcią. — Wiesz że nie lubię wszystkich tych baśni.
— Sądziłam, że papa tylko w nie nie wierzy.
— Nie lubię ich wcale — powtórzył hrabia z większym naciskiem — bo ubliżają pamięci mego nieboszczyka brata a twego stryja.
Eugenia rzuciła główką, jakby po raz pierwszy dopiero spotkała się z podobnem zdaniem.
— Prawda — szepnęła.
— Ależ — poderwała nagle sama hrabina — mnie się ciągle zdaje, że w tych niedorzecznych bajkach ukrywa się coś prawdziwego.
— Coś prawdziwego? — podchwyciła skwapliwie Eugenia.
— Mniemam — ciągnęła hrabina dalej — że jakieś jedno i drugie zdarzenie prawdziwe musiało dać powód do wszystkich tych pogłosek fałszywych
— I ja byłbym tego samego zdania, co pani hrabina.
Pous aussi, monsieur?
— Są to tylko proste przypuszczania bez wszelkiej rzeczywistej podstawy — wtrącił hrabia nie zmieniając z tonu.
— Przeciwnie panie hrabio, ja sam miałbym dla nich niejaką podstawę.
— Pan sam? — wykrzyknęła Eugenia z żywą ciekawością.
Juljusz przygryzł wargę. Nie przygotował się wcale na podobny zwrot rzeczy, jemu się zdawało, że młoda hrabianka będzie najstaranniej unikała wszelkiej wzmianki o zaklętym dworze, w którego ogrodzie dała się przecież podejrzeć z nienacka przed kilką dniami, a tymczasem ona sama naprowadziła rozmowę na ten przedmiot, i najmniejszego w ogóle nie objawiała zakłopotania.
— Zrobiłem pewno szczególniejsze spostrzeżenie! — przemówił po chwili Juljusz.
— Czy być może! — zawołała hrabina.
Hrabia gwałtownem poruszeniem przysunął się bliżej z swym fotelem.
— Przed trzema dniami spotkałem się oko w oko z strachem — ciągnął dalej Juljusz.
Vous vous moques, monsieur — zawołała hrabina.
— Mówię z najszczerszą prawdę
Hrabianka aż poskoczyła z ciekawości, a sam nawet hrabia nie mógł wielkiego ukryć zdziwienia.
— A zechceszże nam pan opowiedzieć całe to zdarzenie? — ozwała się hrabina.
— Najchętniej.
— Ale przedewszystkiem nie będzie to nic strasznego? — ciągnęła dalej hrabina.
— Nieśmiałbym przecie trwożyć panie.
— A więc słuchamy! — poderwała prędko Eugenia.
— Było to przed trzema czy czterema dniami, dziś mamy sobotę, a więc....
— W środę czy we czwartek?
— We środę. Wybrałem się na maty konną przejażdżkę i mimowolnie jakoś zapędziłem się ku żwirowskiemu dworowi.
— W dzień oczywiście? — wtrącił hrabia.
— W jasny dzień, około jedynastej przed południem...
Tu zawahał się na chwilkę Juljusz, nie chcąc i nie śmiąc się jakoś przyznać, że umyślnie podjechał pod parkan ogrodowy....
— I cóż tedy? — zapytał hrabia.
Juljusz przezwyciężył się prędko, i ciągnął dalej nie bez lekkiego zająknienia.
— Nie wiem z jakich przyczyn koń mój spłoszył się nagle i skacząc w bok, uniósł mię aż pod sam parkan ogrodowy. Powstrzymawszy go tutaj, nie mogłem poskromić mej ciekawości, i zajrzałem do środka opuszczonego ogrodu.
— Który oczywiście musiał zdziczeć zupełnie — mruknął hrabia.
— W samej rzeczy zarósł chwastem i wygląda raczej na jakiś dziki ostęp lasu, niż na ogród pałacowy. Postawszy kilka chwil miałem na myśli już wrócić na gościniec, kiedy wtem — ciągnął powoli, wpajając bystro wzrok w hrabiankę.
Hrabianka nie spuszczała oczu, i najmniejszego nie objawiała pomieszania.
— Wtem? — zapytała z wybuchającą ciekawością
Juljusz ściągnął brwi nieznacznie wzruszył głową.
— Na zakręcie zdziczałego, opustoszałego szpaleru zarysował się jakiś cień wyraźny...
Hrabia podrzucił się w swem siedzeniu, hrabina głowę wychyliła naprzód, a hrabianka aż zatrzęsła się cała.
— Za chwilkę — ciągnął Juljusz, nie spuszczając oka z Eugenii — pojawiła się jakaś postać....
— Strach? — krzyknęła hrabianka.
— Strach, ale w najpowabniejszej pod słońcem postaci....
— W postaci młodej, ładnej dziewczyny zapewne? — dorzuciła hrabina domyślnie.
Juljusz skinął tylko głową zamiast odpowidzi, bo dziwny spokój, niewytłumaczona swoboda hrabianki, mieszały mu wszystkie szyki. A przecież im baczniej i pilniej przypatrywał się jej twarzy, tem silniejszego nabierał przekonania, że ona a nie kto inny była owem szczególnem zjawiskiem w pustym ogrodzie.
— Więc po prostu była to jakaś nimfa.... — ozwała się hrabina.
— Jakaś urocza Sylfida — dorzuciła hrabianka z uśmiechem.
Hrabia zmarszczył czoło i nic nie mówił.
Juljusz zabrał głos na nowo nie bez pewnego zakłopotania.
— W samej rzeczy mogła rościć sobie prawo do wszystkich nazw, bo naprawdę nadziemskiej wydawała się piękności.
— Ah! — zawołała hrabina z ironicznym uśmiechem.
— Tak dokładnie ją pan widziałeś? — zagadnął hrabia.
— Widziałem ją tylko krótką chwilkę, ale rzeczywiście dość dobrze.
— I jakże wyglądała? — zapytała hrabianka — brunetka czy blondynka.
— Jasna blondynka z niebieskiemi oczyma — odpowiedział z pewnym naciskiem Juljusz.
— To coś do mnie podobna! — wykrzyknęła hrabianka wesoło.
Na te słowa Juljusz zmieszał się z swej strony.
— Byłażby to nie ona?! — pomyślał w duchu.
Ale właśnie w tej chwili spotkał się z oczyma Eugenii i wstrząsł się cały. Były to najwyraźniej oczy owego ogrodowego widziadła.
— Osobliwsza historja! — mruknęła naraz hrabina.
Hrabia w głębokie wpadł zamyślenie, widocznie jakby gonił za rozwiązaniem zagadki.
— A jakże była ubrana? — zawołała hrabianka znowu.
— Nie mogłem wielkiej uwagi zwracać na jej ubranie, zdawało mi się jednak, że miała na sobie błękitną sukienkę.
— To znowu coś jak ja — zawołała Eugenia ze śmiechem.
— W samej rzeczy — zająknął się Juljusz do reszty zbity z toru.
Eugenia parsknęła głośnym śmiechem.
— Otóż mamy najlepszy klucz do wszystkich tych zagadkowych bajeczek — wykrzyknęła żywo, jakgdyby uszczęśliwiona jakimś nowym domysłom trafnym.
— Jaki klucz? — zapytali jednocześnie hrabia i hrabina.
Eugenia śmiała się serdecznie, a w oczach jej malowała się pewna nawet ironia.
— Pan nie mówiłeś ani słówka z swojem widziadłem? — zapytała Juljusza zamiast żądanej odpowiedzi.
— Nie mogłem go zagadnąć, tak prędko znikło mi z oczu.
Na to wyznanie wzrosła jeszcze wesołość hrabianki.
— Najprościej państwu wszystko wytłumaczę — rzekła stanowczo.
— Ty duszko! — wykrzyknęła hrabina.
— Pani? — ozwał się Juljusz z naciskiem, w którym więcej przebijało się oczekiwania, niż zdziwienia.
— Posłuchajcie mię tylko moje państwo — wzywała Eugenia przybierając minę poważną i uroczystą, która twarzy jej pocieszny nadawała wyraz.
— Jakiś żart zapewne — mruknął hrabia obojętnie.
— O, nie, nie żarcik papo, ale jasne, umiejętne, filozoficzno tłumaczenie widziadła pana Juljusza.
— Zkądże do niego przychodzisz? — zapytał hrabia.
Eugenia z komiczną powagą zapukała w czoło swym drobnym, różowym paluszkiem.
— Czerpię go ztąd, mój ojcze — odpowiedziała uroczyście, a widząc że hrabia z lekka zchmurzył czoło jakby się niecierpliwił temi żartami, zawołała żywo i wesoło: — Zaczynam tedy! Zjawisko pana Juljusza należy do najpowszedniejszych na świecie. Jestto prosta tylko ułuda. Pan jesteś trochę poeta, marzyciel, fantasta, panie Juljuszu — ciągnęła prędko zwracając się do młodzieńca — to też zaglądając do opuszczonego ogrodu, uzupełniłeś rzeczywisty widok tworami fantazji złudzeniami bujnej imaginacji. Zdało się ci że brakuje tej ustroni tylko jakiejś nimfy, dryady, najady, rusałki, a urzeczywistniłby ci jedną z owych czarodziejskich dziedzin, jeden z owych zaczarowanych ogrodów starożytnych zamków średniowiecznych w wcale nie czarujących powieściach rycerskich, i otoż nagle staje się co pragnąłeś, pojawia się czego pożądałeś. Krótką tylko chwilkę trwało przywidzenie zmysłów. Zjawisko znikło nagle, jak nagle się ukazało. Z wytrzeźwieniem umysłu rozpierzchła ułuda. A pan! — zawołała głośnym wybuchając śmiechem — pan jesteś doskonałym w swojem poetycznem usposobieniu. Nie tylko że pan uwierzyłeś naprawdę w ciało i krew złudnej swej mary ale i nam każesz w nie wierzyć jak Dante w swoje widzenie piekła, jak Hoffman w swoje fantastyczno postacie.
Obojgu hrabstwu przypadł wykład ten wielce do przekonania, bo hrabina z dumą i miłością spojrzała na córkę, a hrabia uśmiechnął się z zadowoleniem.
Ale Juljusz nie tak łatwo ustępował z pola.
— Przepraszam, że śmiem przeciwić się pani — ozwał się z uśmiechem — ależ zjawisko moje było tak jawne i rzeczywiste....
— Jak bujna i żywa imaginacja pańska — podchwyciła prędko Eugenia.
— Słyszałem przecież wykrzyk tej nimfy ogrodowej....
— Czytałam zarówno o zwodniczych halucynacjach słuchu, jak i o przywidzeniach wzroku...
— Zaręczam panią, że w tej chwili byłem tak dalekim od wszelkich złudzeń fantasmagorycznych
— Ach pan widzę okropnie uparty! — zawołała hrabianka, ściągając z lekka swe w prześliczne łuki zaokrąglone brwi.
— Jestem tylko silnie przekonany....
Eugenia uśmiechnęła się ironicznie.
— Ależ panie, choćbyś mię o wszystkiem dotykalnie przekonywał dowodami, to mi żadną miarą jednej nie wyjaśnisz okoliczności.
— I którejże to, pani?
Hrabianka spojrzała bystro w oczy młodzieńca.
— Dlaczego owa nimfa ogrodowa była ze wszystkiego podobną do mnie? — zawołała z lekkim naciskiem a jednocześnie tak szczególniejszy uśmiech osiadł na jej ustach, że Juljusz zadrżał cały i uczuł w tem pomieszaniu, jak wszystka krew uderzyła mu do głowy.
Hrabianka zerwała się z swego siedzenia i jakby w jakimś napadzie dziecięcej pustoty poskoczyła do fortepianu, a w jednej chwili jakaś kapryśna warjacja wyrwała się w głośnych akordach z pod jej wprawnych paluszków. Hrabina poruszyła się w swem siedzeniu, hrabia, który pogrążony w jakiemś głębokiem zamyśleniu, nie zdawał się słyszeć ostatnich słów córki, podniósł się naraz z fotelu i przystąpił do okna.
Juljusz korzystał z nagłej przerwy w rozmowie, aby ukryć swe pomieszanie, a po kilku obojętnych słowach wymienionych półgłosem z hrabiną, pochwycił za kapelusz.
— Już pan ucieka? — przemówiła hrabina obojętnie jakby tylko zwyczajną bez myśli odmawiała formułkę.
Hrabia podał uprzejmie rękę żegnającemu się gościowi wszakże nie mogło ukryć się Juljuszowi, że w całem zachowaniu jego daleko więcej niż zazwyczaj przebijało się dumy i chłodu.
Eugenia przestała grać, a odpowiadając uprzejmym uśmiechem na ukłon młodzieńca, zawołała figlarnie:
— Tylko nie odnawiaj pan znajomości z swoją nimfą onegdajszą, bo naprawdę gotówbyś pójść w ślady owego mitologicznego rzeźbiarza, co zapłonął miłością ku jakiejś tam statuty marmurowej. A znikomy twór wyobraźni, to jeszcze gorszy niż martwy i zimny marmur!
Juljusz nie mógł zdobyć się na odpowiedź w swem pomieszaniu, uśmiechnął się tylko i wyszedł z salonu, a kilka chwil później siedział już w pojeździe, i wracał do Oparek, tysiącznemi naraz zaprzątnięty myślami.
Rozpamiętując słowa hrabianki, zamiast zachwiewać utwierdzał się tylko w przekonaniu, że ją samą a nie kogo innego widział wtedy w ogrodzie zaklętego dworu.
— Poznawszy mię także, przygotowała się na moje przybycie — mruczał półgłosem sam do siebie. — Dlatego też nie zmieszała się wcale na moje opowiadanie, i tak zręcznie siliła się zbić moje podejrzenia. Bądźcobądź muszę dotrzeć na dno tej tajemnicy.
Nagle wstrząsł się cały; stanął mu przed oczyma dziwny wyraz oczu i twarzy, z jakim napomknęła hrabianka o swem podobieństwie do owego widziadła. Zdało mu się, że przez to chciała tylko powiedzieć:
— Marzysz zapewne cięgle o mnie, toż i twoje ułudy fantasmogoryczne w moje przyodziewają się kształty.
I sam nie mógł sobie zdać sprawy, czy w uśmiechu, jaki wówczas igrał na jej ustach, malowała się sama tylko figlarność dziecięcia, czy przeważyły w nim głównie ironia i lekceważenie.
— Jestem jednego z nią imienia, a bogatszy od niej! — odzywała się w nim duma na to ostatnie przypuszczenie.
Ależ tuż zaraz przypominał sobie, że imię to choć prawdopodobnie jednakiego początku i równego brzmienia z imieniem starszej linji, nie uświetniło się w niczem w kartach dziejów, a teraźniejszy majątek był tylko jakąś cudowną jałmużną losu, na którą w znacznej części musiała się składać i hrabianka sama.
— Według zwykłych praw natury majątek mój dzisiejszy powinien właściwie należeć do hrabiego — poszepnął — to też nigdy nie powinienem się doń odwoływać przynajmniej w obec niego.
Śród podobnej walki myśli i rozpamiętywań nie spostrzegł Juljusz, że kiedy powóz wolnym krokiem toczył się pod mały pagórek, jakiś człowiek w łachmanach przysunął się do samych stopni powozu, i chwytając się jedną rękę mosiężnej klamry u boku, drugą zdjął kapelusz słomiany i niemiłym a chrypliwym przemówił głosem:
— Jaśnie wielmożny panie!
Juljusz wzdrygnął się, tak przykre głos ten sprawił na nim wrażenie.
— Kto ty? czego chcesz? — zawołał niechętnie, bo nieznajomy nader szpetną i odpychającą raził fizjonomją.
— Szukam prawa jaśnie wielmożny panie!
Juljusz myślał w pierwszej chwili, że ma do czynienia z warjatem.
— Stój! — zawołał na furmana — Czego chcesz? — zapytał nieznajomego.
— To ja Mykita Ołańczuk jaśnie wielmożny panie, czternaście lat służyłem w wojsku.
Juljusz przypominał sobie imię byłego żołnierza, które tak ściśle łączyło się z historją starościca.
— Czego chcesz? — zawołał niechętnie.
— Nieboszczyk pan mię pokrzywdził i ciągle dochodzę mego prawa jasny panie, bom sobie przysiągł, że nie daruję choćbym miał zdechnąć jak pies — mruknął ciszej, a w na pół zyzowatych oczach dzika mignęła nienawiść.
Juliusz rzucił się niecierpliwie.
— Prawuję się już od sześciu lat jasny panie, zeszedłem na żebraka; ale to furda — ciągnął prędko dalej eks-żołnierz. — Nieboszczyk pan umarł, to mi Kost’ Bulij musi zapłacić za moje, bo on mi swoją ręką rychtyg sto kijów wyliczył jak jeden, a i potem jeszcze obił się kilka razy.
— Ależ czegóż chcesz odemnie łotrze? — krzyknął Juljusz wybuchając gniewem.
— Jasny panie, ja zabożyłem się niedarować Kośtjowi i nie daruję, nie daruję choćby mię robaki żywcem stoczyły.... Dlatego też teraz mam coś meldować jasnemu panu.
— Mnie?
— Jasny panie, Kost’ okrada zaklęty dwór! Wysztudyrowałem go tej nocy, i szedłem właśnie do dworu meldować jasnemu panu....
Juljusz żachnął się na to zaskarżenie.
— Jakto śmiesz utrzymywać! — zawołał groźnie.
— Poprzysięgnę jasny panie to com widział. Straciłem wszystko prawując się i nikt mię nie chce przyjąć w komorne. Tej nocy spałem sobie pod krzyżem, jak się skręca do Buczał, aż w tem widzę, że jakiś maziarz jedzie drogą. Myślałem, że zasnął na wozie i przysunąłem się bliżej....
Tu zająknął się nagle, że nie trudno było domyśleć się w jakim celu zbliżał się do wozu.
— Ale niebawem przekonałem się — ciągnął dalej z flegmą — że maziarz nie śpi, bo od czasu do czasu głośno napędzał konia. Już chciałem wrócić, aż w tem patrzę, a maziarz skręca w szpaler co prowadzi do zaklętego dworu. Ho, ho myślę sobie! tu się coś święci. I odżegnawszy od siebie czarta i wszytko złe, nie zważałem na stracha, i co tchu pognałem na przełaj ku dworowi. Przed bramą dworu dwoje osób przechadzało się tam i nazad jakby kogoś oczekiwało. Z początku strach mię wziął i aż włosy mi na głowie, ale ba, patrzę i poznaję....
— Poznałeś to osoby? — wykrzyknął Juljusz rozciekawiając się w miarę opowiadania eks żołnierza.
— Byłto jasny panie stary klucznik z jakąś panią.
— Panią! — zawołał Juljusz.
— Panią czy panną, nie mogłem poznać choć się bardzo blisko zakradłem....
— Ale widziałeś przecie jak wyglądała?
— Uważałem tyko, że miała włosy jak len.
Juljusz podrzucił się gwałtownie w swem siedzeniu.
— Cóż dalej, cóż dalej? — natarł porywczo na opowiadającego.
— A cóż jasny panie, chciałem jeszcze przysunąć się bliżej, aby lepiej widzieć, ale te przeklęte brytany, które Kost’ wpuszcza co nocy na dziedziniec dworu, jak zaczęły wyć i ujadać, że aż mię strach wziął aby nie obudziły gdzie nieboszczyka albo żeby ich Kost’ nie wypuścił za bramę, bo wtedy ciężka byłaby sprawa! Więc drapnąłem nazad jak przyszedłem.
— A zkądże wiesz że Kost’ okrada pałac? — zapytał Juljusz.
Mikyta wzruszył ramionami.
— A proszęż jasnego pana, pocóżby maziarz zajeżdżał furą pod dwór? — odpowiedział.
— I więcej nic nie widziałeś nad to wszystko?
— Nic jasny panie.
Juljusz sięgnął ręką do kieszeni i dobywając kilka drobnych monet srebrnych rzucił je obdartusowi i zawołał rozkazująco:
— Ani słówka o tem wszystkiem coś widział.... a jutro rano staw się do mnie do Oparek.
— Dobrze jasny panie — odpowiedział obdartus z niskim ukłonem.
Juljusz w dziwnem jakiemś, gorączkowem rozdrażninieniem rzucił się w tył powozu i każąc woźnicy prędzej popędzać konie, zapadł w głębokie zamyślenie, a od chwili do chwili jakieś niezrozumiałe mruczał przez zęby słowa.




X.
Nocna schadzka.

Mieszkanie starego kozaka, Kośtja Bulija stało, jak już wiemy po części z toku opowiadania, tuż przy ogrodzie, o kilkanaście kroków w zatyle opuszczonego dworu. Byłto dawny dom ogrodnika, okolony teraz starannie ociernionym płotem, który szczelnie zamykał podwórze przed wszelkiem okiem ciekawem. Za szeroką z chrustu uplecioną, zawsze zamkniętą bramą, ujadały dwa ogromne, czarne jak węgiel brytany, których sam widok mógł już na zawsze odstraszyć natręta.
Chatka starego klucznika rozsiewała niemniejszy postrach pomiędzy ludem zabobonnym, co sam dwór zaklęty. Długoletni sługa i towarzysz nieboszczyka starościca, uchodził za jego przyjaciela i powiernika także i w pośmiertnem, zagrobowem życiu. Utrzymywano, powszechnie że nieboszczyk znosi się poufnie z klucznikiem swego osamotnionego dworu, ilekroć ukaże się z tamtego świata.
A szczególna, Kośt’ Bulij jakby sam umyślnie chciał podsycać to mniemanie, osłaniał się starannie mgłą jakiejś grubej tajemnicy i niezwyczajności. Zawsze ponury, zamyślony, unikał pilnie wszelkiego zetknięcia się z ludźmi, a mieszkając sam jeden jak palec tuż w pobliżu osławionego dworu, nigdy nie przepuścił nikogo za próg swej chaty. To też choć co niedzielę jak wszyscy inni ludzie przychodził pilnie do cerkwi i na klęczkach modlił się przez całą prawie mszę świętą, ustaliło się powoli przekonanie między ludem, że Kost’ Bulij za pośrednictwem swego nieboszczyka pana jak niegdyś Twardowski za życia, zapisał się djabłowi i że, jego tak troskliwie dobrane czarne psy, konie i krowy pochodziły wprost z piekła, stanowiły niejako czartowski zadatek na kupioną duszę.
Przy takiej reputacji zagroda Kośtja Bulija wyglądała prawie jeszcze pustszą i posępniejszą niż sam dwór zaklęty, i nie łatwo znalazłby się ktoś w okolicy, coby nie mówiąc już o nocy, w jasny dzień śmiał zbliżyć się do niej.
Wszakże w chwili kiedy idąc poniewolnie za biegiem wypadków, bliższą i z nią musimy zabrać znajomość, nie zastajemy jej bynajmniej wewnątrz tak pustą i samotną, jak wyglądała z swej powierzchowności i jakby każdy sądził z jej reputacji.
Jest już dobrze po północy, a na przestronnem ognisku wielkiej izby, nie różniącej się niczem od zwyczajnych mieszkań chłopskich, płonie starannie podtrzymywany ogień i dość jasne całą oświeca przestrzeń. W około długiego dębowego stołu, wsuniętego pomiędzy dwie drewniane ławy, siedzi rzędem wśród dymu fajek sześciu ludzi różnych po większej części strojów i powierzchowności. Wszyscy popijają piwo z sporych kuflów glinianych i jakąś żywą, acz cichą toczą między sobą rozmowę.
Na samym przodzie, niejako na pierwszem miejscu honorowem, siedzi żywo rozprawiając nasz dawny znajomy ryczychowskiej karczmy, ów wędrowny maziarz, kum Dmytro. Wyrazista, gęstym podstrzyżonym zarostem okryta twarz jego — zaczerniona jak wówczas cała prawe lepkiemi plamami mazi, które rozlały się gdzieś aż na czoło i znacznie już na skroniach siwiejące włosy.
Obok niego po jednej stronie przysłuchuje się pilnie dwóch chłopów w zwykłych pjótnianych kaftanach po drugiej wsparło się o stół dwóch jakichś odmiennych strojem ludzi. W jednym z nich poznać na pierwszy rzut oka po minie gęstej i buńczucznej, po wąsie długim i zwiesistym, po kapocie szaraczkowej z potrzebami, i niezbędnej wypchanej torbie borsuczej okazałości i wszelkiemi wybitnemi znamionami charakterystycznemi. Drugi w granatowej sukiennej, aż po kostki sięgającej kapocie, z wąsem krótko podstrzyżonym i czarnemi ofarbowanemi rękami, wygląda na małomieszczanina, garbarza z rzemiosła.
Ostatnim w rzędzie jest chmurny i ponury jak zawsze gospodarz, Kost’ Bulij, klucznik zaklętego dworu. Siedzi milczący i nieruchomy jak z głazu, i ciągle z szczególniejszym jakimś wyrazem wpatruje się w maziarza. Kufel z piwem stoi przed nim nie tknięty, a i fajka leży na boku nie nałożona.
Maziarz prawi z cicha ale z pewną uroczystą powagą i silnym naciskiem:
— Wszystko musi udać się szczęśliwie, chybaby już Boga nie było na świecie! Jeśli nie sobie, to jemu możemy zaufać ślepo, on najlepiej pokieruje naszemi krokami.
— To największy mocarz! — ozwał się jeden z chłopów z tą patetyczną powagą, jaką lud nasz tak chętnie przybiera we wszystkich ważniejszych okazjach.
Szlachcic chodaczkowy, pan Dominik Szczeczuga herbu Zerwikaptur, z impetem pokręcił wąsa.
— Niech tylko pięść nie zawiedzie — burknął z junackim ferworem — a kroćset djabłów mospanie — dodał ciszej i zaciśniętym kułakiem młyńca wywinął w powietrzu.
— Ja się tylko zdrady boję — szepnął garbarz, małomieszczanin z Starzelic, pan Jędrzej Jurek, człek jak wskazywała fizjonomja wielce przezorny i oględny.
— Furda! — mruknął pan Szczeczuga — od czegóż olej we łbie, a kanopie na zawołanie.
Garbarz pokiwał głową niekoniecznie uspokojony.
Maziarz wpadł na chwilę w głębokie zamyślenie.
— Dobrze panie Jędrzeju — przemówił naraz — niechaj każdy boi się tylko samego siebie, a pewno do zdrady nie przyjdzie.
— Ba, ale-bo widzicie kumie Dmytrze — poderwał drugi z chłpów, znany nam Iwan Chudoba, wójt reczychowskiej gromady, któregośmy niedawno u garbatego Organisty widzieli w towarzystwie maziarza. — żeby tylko panowie nie skrewili — szepnął i zagiętym palcem zapukał w czoło.
Maziarz skinął niechętnie ręką.
— Bajecie jak we śnie kumie Iwanie. Dowiodłem wam tyle razy, że my panów, a nie oni nas mają w kieszeni, i kwita. A zresztą o tem potem....
I nie troszcząc się o dalsze wątpliwości Iwana Chudoby, wrócił się nagle do szlachcica chodsczkowego.
— Mówicie tedy panie Dominiku — rzekł z naciekiem — że zaścianek zawalicki nasz?....
— Z kretesem!
— A wy Pańku Sołowiju — rzekł do siwowłosowego towarzysza Iwana Chudoby, przysiężnego z Kniłowa — wagza gromada zaczyna coś miarkować....
— Ja ręczę za nią, że będzie miała rozum — odparł zapytany. — Wiecie ta bajka cościo to opowiadali ostatnim razem w karczmie, wszystkim pozawracałA głowy.
— Jużto bogdaj was licho wzięło kumie Dmytrze — podchwycił wesoło Szczeczuga — jakieście to ostatnią razą podpiwszy sobie niby w karczmie, zaczęli drwić i szydzić ze szlachty, że stare szerpentyny poprzerabiali na noże do sprawiania wieprzów, jakieście zaczęli dowodzić, że szlachcic bez szabli i broni wygląda jak szewc bez szydła, a kowal bez miota, toć przebóg żywy, tak sobie wzięli do serca panowie bracia, że każdy ściągnął się do ostatniego i jaką taką szablinę albo fuzyjkę wyfrymarczył na pierwszym jarmarku.
Maziarz uśmiechnął się z lekka.
— Wasze miasteczko panie Jędrzeju — rzekł zwrócony do garbarza — walne jak zawsze?
— Można się śmiało spuścić na nie!
Maziarz pochylił głowę na piersi, a po chwili podniósł się z swego siedzenia.
— Nie mam wam już nic więcej powiedzieć.... Pamiętajcie tylko na waszą, przysięgę.... rzekł z silnym naciskiem i postępujcie ściśle tak, jak wam zaleciłem, a dalszych rozkazów czekajcie odemnie.
— A wyż znowu odjeżdżacie? — zapytał Szczeczuga.
— Odjadę przed świtem.
— Ale na czas powrócicie? — wtrącił Sołowij.
— Bez wątpienia.
— Pozostaje nam się tylko pożegnać.
— Zaraz — zawołał maziarz żywo — Kośtju podaj mi pieniądze.
Kost’ wyszedł do drugiej izby, a za chwilkę powrócił z czterema sporemi workami w ręku.
— Oto macie — rzekł maziarz — w każdym jest po 500 złr. cwancygierkami. Uważajcie bacznie, aby zawszo dopiąć celu, a nie zwrócić uwagi..,. A teraz bywajcie zdrowi, wychodźcie po jednemu, i zaraz z gościńca rozpierzchnijcie się na wszystkie strony.
I to mówiąc, chwycił zaraz najbliższego Szczeczugę za szyję, a potem uściskał i ucałował wszystko kolejno
Kost’ wyszedł na dwór, aby psom nakazać milczenie. W kilka chwil maziarz sam już pozostał w chacie. Usiadł napowrót na ławę, i wsparł głowę na ramieniu. Widocznie dumał i rozmyślał nad czemś głęboko.
W tem na nowo rozwarły się drzwi wschodowe, a pan Dominik Szczeczuga wrócił z drogi. Wyglądał cokolwiek zakłopotany i niepewny siebie, ale nagle jakby przemocą nabierając odwagi przysunął się bliżej do maziarza i rzekł cicho i tajemniczo:
— Nie gniewajcie się Dmytrze, ale nie mogłem odejść, nie zapytawszy się was w jednej jeszcze rzeczy.
— Wiecie przecie panie Dominiku, że rad odpowiadam na każde zapytanie.
Pan Dominik musnął wąs i mrużąc oczy na poły dowcipnie na poły domyślnie, zapytał po krótkiej chwili:
— Kto wy jesteście Dmytrze?
Na wyrazistej, na pozór wszelkim wrażeniom nie przystępnej twarzy maziarza, poznać było lekkie pomięszanie.
— Nie rozumiem was, panie Dominiku?
Pan Dominik podniósł palec do góry i pokiwał figlarnie maziarzowi.
— Wyście nie prosty chłop Dmytrze?
Dmytro z lekka ściągnął brew.
— Niech mig piorun trzaśnie — ciągnął dalej — ale wyście szlachcic Dmitrze!
Maziarz nie mógł lekkiego przytłumić uśmiechu.
— Być może — szepnął.
— Szlachcic! — krzyknął pan Szczeczuga z całego gardła i poskoczył w górę, jakby mu o połowę ubyło lat i ciężaru.
— Pst.... — upomniał maziarz, i zmarszczył brwi.
— Jakże honor pański? — podchwytywał prędko stary szlachcic, kładąc silny nacisk na ostatnie szczególnie słowo.
Maziarz niechętnie wzruszył ramionami, i odpowiedział dopiero po krótkiej chwili:
— Przypomnijcie sobie, że kiedym zwierzał się wam po raz pierwszy, powiedziałem wyraźnie, że odpowiem na wszystkie zapytania co do rzeczy, na żadne co do osoby. Daliście słowo szlacheckie, że zastosujecie się do moich wymagań.
— Prawda! — odpowiedział stary szlachcic i głowę z powagą pochylił na piersi. — Jużem cicho! Sza.... pst, ani słowa! Ale szlachcic, szlachcic niech mię piorun trzaśnie! Ho, ho.... Człek na istynkt szlachecki!
I z prawdziwem uniesieniem rzucił się na szyję maziarza, i uradowany jakby go kto na sto koni wsadził, wybiegł z chaty.
W kilka chwil po nim wrócił Kost’ Bulij. Maziarz siedział napowrót pogrążony w myślach nad stołem. Kośt, usunął się w kąt i z pewną religijną czcią spoglądał na swego gościa.
Po chwili maziarz podniósł głowę w górę.
— Jesteś już Kośtju!
Kost’ wyprężył się jak żołnierz w szeregu.
— Jestem kumie! — odpowiedział.
— Z Oparek nie dowiedziałeś się nic nowego?....
— Wiem tylko że pan jeździł wczoraj do Orkizowa.
— A ciągle jesteś przekonany, że wówczas umyślnie podjechał pod parkan ogrodowy?
— Przysiągłbym na to kumie.
— I widział ją?
— Jak ona jego!
— A ten obcy przybłęda bawi ciągle we dworze?
— Ciągle, i rozgospodarował się nawet na piękne.
— To źle — mruknął z cicha maziarz.
— Musisz się widzieć z nim Kośtju.
— Z tym przybłędą.
— Nie, z nim samym.
— Dobrze kumie.
— Powiesz mu wyraźnie, że nie szanować woli swego nieboszczyka dobrodzieja, nie zgadza się po prostu z honorem i sumieniem uczciwego człowieka.
— Uczynię jak każesz.
— Naprzód jednak z pierwszym brzaskiem dnia odwieziesz napowrót.
— Mówiłeś mi już to kumie.
— A teraz pójdź i przyładuj mój wóz do podróży.
Kost’ wyszedł w milczeniu.
Maziarz kilka razy przeszedł się po izbie. Potem przystąpił do przybitej do ściany pułki, wziął małą łojową świecę do rąk, i z cicha na palcach wszedł do drugiej izby. Ztamtąd małe drzwiczki prowadziły na lewo. Maziarz odchylił je z cicha i wszedł do trzeciej wąskiej i ciemnej izby, urządzonej jednak o wiele wytworniej niż reszta domu.
Maziarz cichutko przysunął się do jednego kąta, gdzie wyzierało łóżko z białem jak śnieg posłaniem. Dopiero bliżej przysuwając świecę, można było śród śnieżnej bieli rozróżnić bielszą jeszcze niemal postać kobiecą. Leżała lekko osłoniona, w głębokim pogrążona śnie. Gdyby nie łagodny oddech, który z różanych powiewając ust kołysał cokolwiek rozpuszczone po obnażonej piersi pukle włosów, trudnoby przyszło uwierzyć, że postać ta należy do istoty żyjącej. Wyglądała raczej na jakieś uciosane z marmuru arcydzieło mistrza, w tak cudowną harmonję spływały jej rysy, tak idealnie szlachetnym wyrazem tchnęła cała fizjonomja.
Maziarz kilka chwil z niemem upodobaniem przyglądał się uśpionej dziewicy, a na surowej, energicznej twarzy, jego, dziwne wybiło się rozczulenie. Zdawało się, że drżał cokolwiek, i że łzy na gwałt cisnęły mu się do oczu.
Nagle wstrząsł się, westchnął z głębi piersi i przychyliwszy się bliżej, złożył lekki, acz gorący pocałunek na czole dziewczęcia.
Śpiąca uśmiechnęła się we śnie, jakgdyby ją właśnie w tej chwili jakieś przyjemne łudziło widzenie.
Maziarz obzierając się jeszcze raz jeden i drugi ku łóżku, powrócił do pierwszej izby.
Kost’ Bulij czekał już gotowy na dalsze rozkazy.
— Zaprzągłeś?
— Wóz stoi już za bramą.
Maziarz uderzył się po sporym trzosie, który go opasywał, jakby się go obawiał zgubie lub zapomnieć.
— Pójdziemy więc — rzekł, rzucając tęskne spojrzenie ku drzwiom drugiej izby.
Obadwaj opuścili chatę, i wyszli na gościniec. Maziarz u bramy popieścił się na prędce z brytanami, które wszelkiemi starały mu się przymilić sposobami, a potem jeszcze raz obejrzał się za siebie, a po chwili stał już przy swym wózku jednokonnym.
— I kiedy was się znowu spodziewać kumie? — zapytał Kost’ nieśmiało.
— Sam nie wiem jak mi wypadnie... A zresztą — dodał z rezygnację wzruszając ramionami. — Któż wie co się ze mną stać może.
Kost’ wzdrygnął się.
— Nie zechcecie przecie nie widzieć jej więcej? — wyszepnął jakby z wyrzutem.
Kum Dmytro westchnął.
Na wszystko się przygotowałem — mruknął po chwili.
— Gdyby się wam jednak co złego przytrafiło, od kogoż się dowiemy?
— Od księdza Wikowskiego.
— A gdyby?.... — wyszepnął ledwie zrozumiale stary kozak i głowę z jakąś trwogą tajemną pochylił na piersi nie kończąc zapytania.
— W takim razie wiesz już jak sobie postąpie — odpowiedział maziarz z stanowczym naciskiem.
— Nie zmieniacie w niczem waszej woli?
— W niczem zgoła.
Kost’ chwycił go za kolana.
— A więc bywajcie zdrowi, niech was Bóg prowadzi wyszepnął z głębokiem wzruszeniem.
— Bądź zdrów Kośtju — odpowiedział maziarz wzruszonym głosem i wyciągnął dłuń na pożegnanie.
Kost’ z uczuciem i uszanowaniem ucałował podaną rgkg, a potem prgdko obrócił się na bok, jakby swe gwałtowne chciał ukryć rozrzewnienie.
Maziarz wskoczył na swój wózek, i chwycił za batóg.
— Wracaj do chaty, i pamiętaj dobrze o każdem poleceniu twego nieboszczyka starościca — zawołał jeszcze półgłosem na Kośtja i zaciął konia.
— Mego nieboszczyka starościca! — wyszepnął stary kozak mechanicznie, i w ciężkiem zamyśleniu pokiwał głową.
Wózek maziarza potoczył się tymczasem raźnie ku zakrętowi ulicy, który na publiczny prowadził gościniec.
Kost’ długo stał nieruchomy na miejscu i patrzył przed siebie, aż zupełnie ogłuchł turkot wozu.
Potem powoli obrócił się ku bramie swej zagrody, i znowu przystanął i w głębokie zapadł zamyślenie.
— Jak to się wszystko skończy?! — szepnął po chwili i oczy wzniósł zwolna ku ponurym murom opuszczonego dworu.
Nagle drgnął cały i wydał wykrzyk przestrachu czy zdziwienia.
Z narożnych okien prawego skrzydła pałacu, biło jasne na zewnątrz światło!
Kost’ stanął na chwilę jak wryty i przetarł skwapliwie oczy.
Narożny pokój był widocznie oświetlony.
— Ho! — wykrzyknął stary kozak i pięścią uderzył się w czoło.
— W pokoju nieboszczyka starosty! — mruknął ciszej po chwili i wzdrygnął się cały.
Nagle uderzył ręką po pęku kluczów, który zawsze wisiał u jego pasa, i co tchu popędził ku małej furtce, która z przeciwnej strony jego podwórza prowadziła go do ogrodu.
Furtka była otwarta na ściężaj.
Kost’ cofnął się w tył, i znowu ręką uderzył się w czoło.
— Co to znaczy? — mruknął przez zęby.
Nie wahając się długo wpadł do ogrodu, lecz zaledwie w kilku susach przebiegł szpalerową ulicę, co zamykała mu widok, zatrzymał się nagle na miejscu, bo w tej chwili zdało mu się, że skrzypnęły drzwi wschodowe od dworu i jakiś śnieżny cień wsunął się do środka.
Chwilkę stał jak wryty, ale wnet opamiętał się, jakby mu jakaś nagła myśl strzeliła do głowy.
— Aha! — mruknął przez zęby.
Ale podnosząc jednocześnie oczy do góry, do oświeconych okien dworu, ściągnął brwi i co tchu poskoczył ku nieprzymkniętym drzwiom wchodowym....




XI.
Damazy Czorgut na nowem stanowisku.

Choćbyśmy mieli zniechęcić sobie na zawsze którąś z ciekawszych naszych czytelniczek, nie możemy tuż zaraz w ślad za starym klucznikiem pospieszyć do wnętrza zaklętego dworu. Co gorsza, wzgląd na artystczny układ naszej powieści każę nam cokolwiek wstecz cofnąć się z toku wypadków i przenieść na chwilę sceny działania pod dach znanego nam dworu w Oparkach.
Nasz dobry znajomy, pan Damazy Czorgut, lubo dopiero dzień jeden bawi w gościnie u swego świeżo odszukanego przyjaciela, zmienił się do niepoznania w całej swej postaci i oswoił się już zupełnie z swem nowem położeniem. Lichy i obszarpany ubiór wczorajszy zastąpiły wytworne suknie Juljusza, które acz na zupełnie inną skrojone miarę, musiały przecież jakotako zastosować się do figury nowego właściciela.
Były laik a onegdajszy żołnierz, widzi się jak mówi po raz pierwszy od lat kilku „w futerale porządnego człowieka.“
Wszakże z przybraniem przyzwoitszego stroju nie przybył mu bynajmniej przyzwoitszy wyraz fizjonomji, skromniejszy układ w obejściu. Ten sam co zawsze drwiący, zuchwały, wyzywający uśmiech igra mu na ustach, ta sama aż w bezczelność wpadająca pewność i swoboda przebija się w każdym ruchu i spojrzeniu.
Juljusz nie powrócił jeszcze z swej wizyty do Orkizowa, a pan Damazy siedzi najwygodniej rozparty na sofce w jego pokoju. Trzyma jakąś książkę w ręku, ale nie zdaje się oczytać w tej chwili. Pociąga sporemi kłębami dym z wonnego sygara i w jakieś niezwykłe zapada zamyślenie.
— Czart wie — mruknął po chwili półgłosem — jakie ja tu mam zajmować stanowisko. Jużci prostym pieczeniarzem być nie mogę, muszę koniecznie poddać się jakimś obowiązkom. Ale jakim? w tem sęk!.... — Jak mię naprzykład mają tytułować tacy Gągolewscy, Girgilewicze?.... Na wszelki wypadek muszę stać się użytecznym Gracchusowi.... Najpierw zbadam tajemnicę tego zaklętego dworu, a powtóre będę mu pomocnym w jego reformatorskich staraniach....
Ten z cicha prowadzony monolog przerwało nagle wejście Filipa lokaja, który na palcach wsunął się do pokojn i z jakąś nietajoną trwogą ukłonił się Katilinie.
— Czego chcesz? — zapytał pan Damazy surowo.
— Pan sędzia przyjechał w jakimś ważnym interesie do pana....
— Do mnie?
— Nie, do naszego pana....
— Więc cóż?
— Nie wiem czy mu kazać zaczekać, czy prosić na inny raz.
— Zawołaj go tu błaźnie — huknął pan Damazy po żołniersku i książkę odłożył na bok.
Za chwilę cichym, lisim krokiem wsunął się nasz przezacny mandatarjusz, pan Bonifacy Gągolewski.
Katilina z swego siedzenia wyciągnął rękę, i zawołał z impertinencką poufałością:
— Jak się pan masz, panie na Gągolach Gągolewski!
Mandatarjusz ukłonił się nisko, i tylko z podełba łypnął na swego nie dawnego gościa. Spostrzegając zaś tak nagłą zmianę w całej jego postaci, przygryzł z lekka wargę i skwapliwie pochwycił za wyciągniętą ku sobie dłoń.
— Jak się ma magnifika i szanowny pan Chochelka? — pytał dalej Katilina z drwiącym naciskiem.
Pan mandatarjusz zamiast odpowiedzi jeszcze raz ukłonił się uniżenie i znowu z podełba zerknął na mówiącego.
— A co tam pan powiesz nowego? — zagadywał dalej Katilina tonem z pańska lekceważącym.
— Przybyłem w ważnym interesie do samego pana — odpowiedział mandatarjusz z ważną i tajemniczą miną.
— Zastajesz mnie w jego miejscu, łaskawco.
Pan Gągolewski zawahał się i jakby z niesmakiem poprawił czuprynę.
— Przybywam z pewnym sekretem...
— Fiufiu! — zagwizdał przez zęby Katilina.
Mandatarjusz ściągnął brwi i mocniej przygryzł wargi.
— I cóż to tedy za sekret mój dobrodzieju? — zapytał drwiąco Katilina, dmąc mu prosto w nos spory kłąb dymu.
Pan mandatarjusz nadął się do większej powagi i uroczystości.
— Jestto rzecz bardzo delikatna....
— A więc?
Mandatarjusz zmieszał i zakłopotał się widocznie.
— Chciałbym pomówić o niej z samym panem — mruknął niezupełnie pewnym językiem.
Katilina rzucił się gwałtownie w swem siedzeniu i surowo schmurzył czoło.
— A cóż to pan mię masz za szpiega? — zagrzmiał piorunującym głosem.
Pan mandatarjusz aż o krok w tył cofnął się z przestrachu.
— Uchowaj Boże — zawołał co żywo.
— A zatem widząc we mnie poufnego przyjaciela swego jurysdatora, nie wiem dla czego tak tajemnicze stroisz miny.
Pan mandatarjusz mało nie do krwi ukosił się w język.
— A to jakiś szubiennik pierwszego rzędu — pomyślał w duchu, — ale niebezpiecznie go sobie zrażać.
Katilina tymczasem na pół położył się na sofce, jakgdyby się do tem wygodniejszego przysposabiał posłu chania, i zawołał peremtorycznie:
— Słucham pana!....
Mandatarjusz wzruszył ramionami z desperacką miną człowieka, który samochcąc w przykre wwikłał się położenie.
— Zdradzam tajemnicę urzędową — mruknął jeszcze jakby na ostatnią wymówkę.
Katilina wzgardliwie tylko machnął ręką.
— A to jakiś łotr nad łotrami!.... — pomyślał mandatarjusz zaciskając zgby.
Ale z tem wszystkiem nie śmiał już sprzeciwiać się dłużej. Przyjaciel dziedzica imponował mu wigcej, niż sam dziedzic.
— Przedewszystkiem jednak proszę o jak największy sekret pod słowem honoru — ozwał się jeszcze zamiast wstępnej przedmowy.
Katilina ruszył sobą niecierpliwie.
— Kaduczny z ciebie nudziarz panie Gągolewski — mruknął niechętnie.
— Ależ powiadam panu, zdradzam tajemnicę urzędową....
— Wielkie rzeczy!
— Ryzykuję mój dekret...
— Dajże pan pokój, czy jedno to już w swojem życiu ryzykowałeś! — odciął Katilina z nowem wzgardliwem poruszeniem ramion.
Mandatarjusz aż do krwi ugryzł się w wargi, kułak zacisnął jak mógł najsilniej, a w duchu pomyślał:
— Poczekaj oczajduszo; żebyś ty się raz dostał w moje ręce, powąchałbyś djablo pismo nosem.
Katilina nie uważał bynajmniej na nieme ruchy mandatarjusza, ale jakby przeczuł jego tajemny monolog, rzucił z takim impetem niedopalone sygaro wprost przed siebie, że zapyrzony mandatarjusz z wielką tylko biedą nos swój uchronił od szwanku.
Katilina parsknął rubasznym śmiechem.
— Przepraszam pana — rzekł od niechcenia. — Ale czemuż pan nie siadasz i nie zaczynasz nareście?...
Pan mandatarjusz w złym humorze usiadł na pobliski fotel, krząknął, kaszlnął i potężnie zatrąbił nosem.
— Musisz pan wiedzieć — rzekł zniżając głos do najcichszego szeptu — że jak żaden mandatarjusz posiadam względy i zachowanie starosty cyrkularnego...
Katilina zrobił gest, którego trudno było odgadnąć znaczenie.
Mandatarjusz niezrażony ciągnął dalej.
— Otóż czasami, w pewnych szczególnych wypadkach, otrzymuję poufne zlecenia, ad personam.
— Hm, hm — mruknął Katilina.
Mandatarjusz uśmiechnął się przebiegłe i przymrużył jedno oko.
— Aby jako tako utrzymać się na nogach, potrzeba być jak piskorz, panie dobrodzieju.
— Bez morałów, ad rem — upomniał Katilina.
— Otoż uważa pan dobrodziej, wczoraj był u mnie landsdragon Kraxelhuber, i przywiózł mi dwa mandaty. W jednym szczególniejsze daje mi cyrkuł zlecenie....
— Każę panu może napisać rozprawę, jak się najzręczniej zdziera chłopów! — przerwał Katilina z rubasznym śmiechem.
Mandatarjusz żachnął się urażony.
— Czy pan to do mnie stosuje? — zapytał.
Katilina wzruszył ramionami.
— At — mruknął niedbale — exempla sunt odiosa!
Mandatarjusz zadowolnił się tą odpowiedzią, choć jak w rogu nie pojmował jej znaczenia.
— Wyobraź sobie pan dobrodziej — zaczął po chwili, przezwyciężając po chwili swój kwaśny humor — historje o zaklętym dworze doniosły się do wiedzy cyrkułu.
— Ah — mruknął Katilina.
Mandatarjusz dla większej powagi brwi podciągnął do góry i palec wygiął naprzód.
— Landsdragon Kraxelhuber przywiózł mi nakaz, abym w przeciągu trzech dni przedłożył panu komisarzowi obszerne i izczegółowe sprawozdanie, zkąd właściwie powstały te dziwaczne wieści, jakie lud prosty przywiązuje do nich znaczenie, i jakie jest moje własne o tem wszystkiem zdanie.
Katilina zamyślił się i zmarszczył czoło.
— Pan tedy przyjechałeś? — zapytał po chwili.
— Porozumieć się z dziedzicem, jak się najlepiej wywiązać z tego zadania — dokończył mandatarjusz z pewnym patetycznym naciskiem.
Katilina w zamyśleniu zabębnił sobie po stole.
— Nie troszcz się pan o to — przemówił po krótkiej pauzie — ja pana zastąpię w tej mierze....
— Jakto? — zapytał mandatarjusz niezmiernie wybałuszając oczy.
— Wypracuję za pana całe sprawozdanie.
— Za mnie?
— Pan tylko podpiszesz.
Pan mandatarjusz znowu brwi podsunął w górę.
— Ja podlegam cyrkułowi — mruknął jakby demonstrując.
— Pan pobierasz płacę od dziedzica — odciął krótko Czorgut.
— Cyrkuł może mi dać nosa, może....
Katilina parsknął głośnym śmiechem.
— Dziedzic może pana napędzić na cztery wiatry, nim jeszcze będziesz miał czas namyśleć się nad sprawozdaniem — odpowiedział z impertynencką stanowczością.
Mandatarjusz nabiegł krwią na twarzy, ale cały swój gniew i przestrach zawarł tylko w silne ściśnięcie zębów i w ukośne jadowite spojrzenie.
Katilina nie zważał na to bynajmniej.
— Skończyliśmy w tej materji — zadecydował stanowczo — poczekasz pan chwilkę, ja panu prędko wypracuję całe podanie.
— Ale teraz masz mi pan jeszcze coś powiedzieć.
— Jeszcze coś?
— Otrzymałeś przecie dwa poufne zlecenia.
Mandatarjusz poruszył niespokojnie na miejscu.
— To drugie jest jeszcze delikatniejszej natury.... — mruknął ocierając czoło, które zaczynało pocić się niepospolicie.
— Tem lepiej — odparł Katilina krótko.
Mandatarjusz zakrztusił się jakby przełykając ślinkę na jakąś gwałtowny natrafił zaporę.
— Nie ma rady z tym oczajduszy — szepnął z cicha.
— A więc? — nacierał tymczasem Katilina.
Mandatarjusz pochylił głowę z rezygnacją.
— Drugi mandat jeszcze ważniejszy i sekretniejszy — przemówił po chwili z uroczystą miną nakazuje wielką baczność i gorliwość w przestrzeganiu przepisów policyjnych. Powzięto wiadomość że niepoprawne nigdy stronnictwo, unverbesserliche Partei — pomógł sobie po niemiecku — gotuje nowe dla kraju klęski.
— Oho! — mruknął Katilina, z wielkiem przysłuchując się zajęciem.
Mandatarjusz zniżył głos, podciągnął brwi aż pod samą czuprynę, jeden palec wyciągnął w równej linji z nosem i prawił dalej poważnie i tajemniczo:
— Emissarjusze mają kręcić się po całym kraju.
Katilina zagwizdał z cicha przez zęby.
— Starają się wszędzie pozyskiwać chłopów, kaptować obywateli, księży i oficjalistów prywatnych....
Tu urwał nagle czcigodny mandatarjusz, i z podełba zerknął na Katilinę. I tej samej chwili jakieś szczególniejsze powstało w nim podejrzenie.
— Ej — szepnął z cicha — czy też ten wisus nie jest jednym z takich ptaszków!
Katiłinę zniecierpliwiła nagła przerwa.
— Cóż dalej? — zapytał prędko.
— Ufając w zdrowy rozsądek, wierność i lojalność wszystkich zacniejszych mieszkańców, nie wiele lękamy się tych nowych zbrodniczych machinacyj....
— Nowych zbrodniczych machinacyj.... — powtórzył Katilina z szczególnym naciskiem.
— Ale — zaczął znowu mandatarjusz.
— Ale?
— Mogliby się łatwo znaleźć ludzie niedoświadczonej głowy, lub przewrotnego usposobienia, na których podobne zręczne acz niegodne poduszczenia potrafiłyby zgubny wywrzeć wpływ....
— A zatem? — poderwał Katilina niecierpliwie.
— Nakazano czuwać pilnie wszystkim władzom bezpieczeństwa, aby w razie pojawienia się jakiego emissarjusza w okolicy.... takowego — ciągnął urzędowym stylem.
— Takowego.... — podchwycił Katilina z szyderczym naciskiem.
— Schwytać i niezwłocznie odstawić do władzy.
— Nieżarty! — mruknął Katilina nie zmieniając tonu.
Mandatarjusz głowę pochylił na piersi.
— Smutne — szepnął.
Katilina wpadł w jakieś nagłe zamyślenie.
— I po cóż pan z tym drugim mandatem przybyłeś do Juljusza? — zapytał mandatarjusza bystro patrząc mu w oczy.
Pan Gągolewski rzucił głową w tył z zdziwioną miną.
— Chciałem go się poradzić.... — mruknął.
— Jakto poradzić?
Mandatarjusz z niesmakiem głową pokręcił na bok.
— Nie wiem jak działać w takich razach.... to jest jak sobie postępować.... właściwie jakie jest zdanie polityczne pana Juljusza — plótł bez związku i sensu.
Czorgut żachnął się niecierpliwie.
— Czy pan chcesz udawać łotra, czy durnia, panie Gągolewski? — zapytał swym zwykłym wyzywającym, bezwzględnym tonem.
Pan mandatarjusz jakby cały skąpał się w ukropie.
— Panie dobrodzieju.... — zawołał podnosząc się z krzesła.
Katiliua nie patrzył na niego wcale.
— Albo może panu nie dość na jednem albo drugiem i chcesz być obojem naraz?....
— Ależ panie łaskawy!.... — zawołał mandatarjusz w walce między oburzeniem a podłą uległością.
— Idźże pan do sto djabłów — przerwał Katilina tymsamym tonem — któryż człowiek, co ani łotr ani dureń, potrzebuje rady w podobnych sprawach. Robi jak mu własne sumienie każę i kwita.
Mandatarjusz ściągnął prędko brwi.
W swej przebiegłości pojął od razu znaczenie impertynenckich słów Katiliny. Przytłumił w sobie gwałtownie kipiącą złość i niezręcznie do obleśnego zmuszając się śmiechu, odpowiedział z źle udaną spokojnością:
— Pan mię nie rozumiesz.... Wiemci ja dobrze co się zgadza z sumieniem i honorem ale właściwie co innego miałem na myśli.
— I cóż takiego? — zapytał wzgardliwie Katilina.
Mandatarjusz do jakiegoś małego przynaglił się postanowienia.
— Chciałem tylko tym sposobem dać delikatnie do zrozumienia, czy nie zagraża panu, samemu jakie niebezpieczeństwo.
Katilma parsknął głośnym śmiechem.
— Jeśli panu o to chodzi, to napisz śmiało w swojej relacji, że nie znasz w swojem dominium żadnego podejrzanego człowieka, chyba Damazego Czorguta, abszytowanego żołnierza z pułku hrabi Hartmann.
Manaatarjusz ukłonił się w milczeniu.
— A teraz poczekaj pan — ciągnął Katilina dalej — napiszę panu prędko odpowiedź na pierwszy mandat cyrkularny.
I siadając prędko przy biórku Juljusza, zaczął pisać coś z niesłychanym pospiechem.
Mandatarjusz pilnie przypatrywał mu się z boku, a wzruszając ramionami z politowaniem, mruknął przez zęby:
— Ten urwisz myśli, że to tak łatwo zkoncypować doniesienie do cyrkułu!....
Jużto każdy mandatarjusz miał się za najzdatniejszy głowę pod słońcem i utrzymywał głośno i bezwzględnie że dobry koncept urzędowy „to panie nie lada poezja, powieść albo dykteryjka!“
Katilina w kilkanaście minut skończył swój wyrób.
— Odczytaj pan — rzekł podając go mokry jeszcze mandatarjuszowi.
Pan Gągolewski zaczął czytać, a im dalej szedł oczyma, w tem większe jakieś wpadał zdumienie.
— Niech go wszyscy djabli wezmą! — ten urwisz musi być koniecznie mandatarjuszem. Fiufiu! jaki koncept, żaden wyższy urzędnik cyrkularny nie mógłby się go powstydzić.
Wyższy urzędnik cyrkularny tworzył w wyobrażeniach mardatarjnsza najwyższą potęgę umysłowych zdolności.
— Skończyliśmy z sobą na dzisiaj — ozwał się Katilina.
Mandatarjusz powstał z ukłonem.
Czorgut przystąpił bliżej do niego i położył mu rękę na ramieniu.
— Panie Gągolewski — rzekł mu poufale — bądź my przyjaciółmi. Przedewszystkiem jednak nie zapominaj pan, że ja teraz działam za Juljusza, a ze mną trochę trudniejsza sprawa niż z moim rozmarzonym zawsze przyjacielem. Do widzenia panie Gągolewski, sługa pana uniżony. Jeszcze raz mówię panu, bądźmy przyjaciółmi i dogadzajmy jeden drugiemu, bo jak się powaśnimy, to dalibóg za ciasno będzie jednemu z nas!
Mandatarjusz jakieś nie zrozumiałe bełkotał słowa, kłaniał się bezustannie i wyszedł z pokoju, zbity z terminu jak nigdy.
— To łotr nad łotrami! okropnie niebezpieczne individuum! — mruczał w drugim pokoju. — Powiedziałem zaraz, że trzeba się mieć na ostrożności!
Katilina tymczasem rozparł się napowrót na sofce i wesoło zatarł ręce.
— Zacząłem dzisiaj pierwszą funkcję, a czuję że się djablo stanę dogodnym Juljuszowi.
— Czy można? — ozwał się w tej chwili głos z drugiego pokoju, i pojawiły się we drzwiach nastrzępione wąsy i czerwona facjata ekonoma Girgilewicza.
— Ho, ho — mruknął Katilina — otóż i drugi i kolei.
— Proszę — zawołał głośno.
Czcigodny ekonom buczalskiego klucza wszedł do pokoju nieśmiało i niezgrabnie, i z rozdziawioną gębą obejrzał się zwykłym swym łakomym wzrokiem do koła. Widząc tak wielką zmianę w powierzchowności niedawnego obdartusa, więcej jeszcze rozdziawiał gębę, wybałuszył oczy i ukłonił się jak mógł najniżej.
— Ah, pan Girgilewicz — zawołał wesoło Katilina — witamy, witamy.
— Całuję stopy pana rządcy dobrodzieja.
Ekonomskim swym instynktem pan Girgilewicz znalazł już i odpowiedni tytuł dla przyjaciela dziedzica.
— Nie zastałem jasnego pana — przemówił po chwili.
Pan Girgilewicz tytułował Juljusza ciągle jasnym panem choć ten wszelkiemi siłami bronił się przeciw temu przydomkowi.
— Byłby to przecie despekt dla mnie — mawiał stary ekonom — abym służył u dziedzica, który nie jest jaśnie wielmożnym!
— Z czemże pan przybywasz? — zapytał mKatilina.
— Z raportem tygodniowym.
Katilina wziął do ręki podany papier i nie rzuciwszy nawet okiem, położył na boku.
Girgilewicz nadął się i napuszył na taki dowód zaufania.
— Niech pan siada panie Girgilewicz — mruknął Katilina niedbale, zapalając sobie nowe sygaro.
Girgilewicz usiadł na sam róg fotelu.
Katilina wypuścił spory kłąb dymu, i zapytał jakby od niechcenia.
— Ile też mniej więcej niesie rocznie folwark buczalski?
— Jak do roku, panie dobrodzieju.
— Ale tak, mówię, mniej więcej, przeciętnie?....
Pan Girgilewicz z arcyważną miną potarł się po
czole.
— Tak niby przy dzisiejszych cenach, trzy tysiące, taj tylko — odsapał po chwili.
— To źle — szepnął Katiliua.
— Źle? — wycedził Girgilewicz prawdziwie po ekonomsku wytrzeszczając oczy.
— Musi być więcej! — mruknął Katilina stanowczo.
— Jakto więcej?
— Mówię, że na przyszłość musi być więcej.
— Dałby pan Bóg.
Katilina cały prawie schował się w gęstej chmurze dymu.
— To będzie więcej od pana zależało, niż od Boga.
Pan Girgilewicz na znak zapytania okropnie rozdziawiał gębę.
— Krótko mówiąc panie na Giergołach Girgilewiwiczu — ciągnął dalej Katilina z zwykłą swą impertynencką poufałością — jeśli teraz czynią Buczały w przecięciu trzy tysiące, to na przyszłość muszą nieść cztery tysiące.
— Nie rozumiem pana dobrodzieja, taj tylko — Wybąknął Girgilewicz.
— Aj rozumiesz, rozumiesz łaskawco, tylko umyślnie udajesz głupca.
— Broń Boże, taj tylko.
— Nie udajesz? — podchwycił Katilina złośliwie.
Pan Girgilewicz zaprzeczył z jaknajdobitniejszą stanowczością.
Katilina wzruszył ramionami.
— Ha więc wytłumaczę się panu wyraźniej — rzekł kategorycznie — jak pan nie postarasz się o podniesienie dochodów buczalskich, to kto inny podejmie się tej próby.
— Taj tylko — wybąknął Girgilewicz machinalnie.
Katilina przystąpił bliżej ku niemu i rzekł mu z rubaszną poufałością:
— At panie Girgilewiczu; my znamy się jak łyse konie....
Girgilewicz zgłupiał do reszty na ten zwrot niespodziewany.
— To jest.... to.... taj tylko — wybełkotał
— Ho, ho — prawił Katilina wesoło dalej — obadwaśmy jak to mówią szpakami karmieni.
Girgilewicz pocił się a pocił aż litość zbierała, a prócz swego nieszczęśliwego taj tylko jak na złość, żadne inne słowo nie nasuwało mu się na język.
— Jestem pewny, pan mię pojmujesz, chodzi tu o to, aby albo podnieść dochody z Buczał, albo złożyć rachunki i ustąpić z posady.
Girgilewicz otarł pot z czoła i nic nie odpowiedział.
— No przecieśmy się jakoś porozumieli — mruknął Katilina odetchnąwszy. — A teraz do widzenia się, kochany panie Giergołogirgilewiczu — dodał ściskając biedną swą ofiarę kordialnie za rękę.
Pan Girgilewicz wyszedł skonfundowany i skonsternowany, i podobnie jak mandatarjusz dopiero w drugim pokoju wybuchnął przytłumionym gniewem.
— Łotr, oczajdusza na wielki kamień, taj tylko.
Katilina po wyjściu ekonoma powalił się znużony na sofkę, i zacierając ręce, mruknął z zadowoleniem.
— Powiedziałem że się przydam na coś memu Gracchusowi. On nigdy nie dałby sobie rady z tymi ludźmi. Ależ bierz cię licho, szesnaście folwarków, szesnastu ekonomów i z każdym z osobna pogadać mądre słówko! Ba nie wszyscy znowu będą tacy Girgilewicze! — pocieszył się na ostatek.
Śród tego, turkot rozległ się na dziedzińcu. Gracchus powrócił z swych odwiedzin w Orkizowie.




XII.
Wyprawa na stracha.

Juljusz wrócił się do dworu w szczególnem usposobieniu. Całe znałezienie się hrabianki, chłodniejsze niż zazwyczaj przyjęcie hrabiego, a nareście i niedawna rozmowa z Ołańczukiem, silne sprawiły na nim wrażenie.
Wszedł do swego pokoju chmurny i zamyślony i wstrząsł się cały, gdy go Damazy Czorgut głośnym i rubasznym powitał śmiechem.
— Cóż to ma znaczyć? — ofuknął się rozdrażniony.
Katilina nie zrażał się bynajmniej w swej wesołości
— Widzę, że z nosem na kwintę wracasz z swej wizyty — odpowiedział z drwiącym naciskiem.
Juljusz żachnął się niecierpliwie. Katilina głośniejszym jeszcze zahuczał śmiechem.
— Jesteś w siarczystym humorze, jak się zdaje. Byłeś tylko mnie nie chciał użyć za konduktora, bo dalibóg nie mam u siebie żadnych metalicznych przymiotów.
Juljusz nic nie mówiąc rzucił się na pobliski fotel i na chwilkę w głębokie zapadł zamyślenie.
Czorgut ironicznie pokiwał głową.
— Może chcesz być sam z swemi myślami? — zapytał po chwili nie zmieniając tonu.
— Owszem, zostań — zawołał Juljusz żywo. — Może prędzej znajdziesz nić do tego kłębka, który na próżno pragnę odszukać.
— Ho, ho! cóż to się znowu stało?
Gracchus jak mógł najlepiej opowiedział wszystkie szczegóły swych odwiedzin w Orkizowie, i następnej rozmowy z eks-żołnierzem.
— Widzisz więc, że coś rzeczywiście dzieje się w tym zaklętym dworze, a Eugenia bierze jakiś szczególny udział we wszystkiem.
— Nieszczęście z tą Eugenią — mruknął Katilina szyderczo. — Jak dla ciebie, to podobno to najniebezpieczniejszy strach pustego dworu.
— Ale powiadam ci, kiedy co do swego podobieńbieństwa z tem tajemniczem widziadłem z tak osobliwszą odezwała się uwagą, było w całej jej fizjonomji, w jej głosie, spojrzeniu coś takiego.....
— Coś takiego, coś takiego, z czego sobie nie możesz zdać sprawę choć na to patrzyłeś, a co ja sobie wyobrażam choć tego nie widziałem — przerwał Katilina.
— Ciekawym cóżby teraz powiedziała na zeznanie Ołańczuka, który także najwyraźniej widział kobiecą postać z jasnemi włosami.
— Dajmy pokój podobnym dowodom, czas już nam samym zabrać się do dzieła — przejął Katilina stanowczo.
— Jakto, nam samym?
— Powiadam ci, że jak najprędzej musimy zbadać tajemnicę zaklętego dworu.
— Ale jak?
— W tem moja rzecz.
Gracchus wzruszył głową.
— Zapominasz, że winienem święcie szanować wolę nieboszczyka....
— Nie mógłbyś zatem pozwolić, abym po prostu zrobił inwazję do samego dworu.
— W samej rzeczy. Nieboszczyk zabronił tego wyraźnym punktem swego testamentu.
— Jeśli oto chodzi, to zaraz rozbroję twoje sumienie.
— Wiesz, że nie lubię sofizmów.
— Bądź spokojny, bądź spokojny, nie myślę się do nich uciekać tym razem.
— Cóż mi tedy powiesz?
— Powiem ci tylko, że jeśli my prędko nie dotrzemy na dno tajemnicy, która na wszelki wypadek dwór ten osłania, to niebawem odkryje ją kto inny.
— Któż taki?
— Cyrkuł bratku.
— Cyrkuł!
Katilina opowiedział pokrótce całą swą rozmowę z mandatarjuszem.
— Odpowiedziałem wprawdzie w jego imieniu cyrkułowi — kończył — że wszystkie te pogłoski należy policzyć do zwykłych wymysłów zabobonnego ludu, do luźnych klechd właściwych każdej okolicy, ale któż wie, czy cyrkuł poprzestanie na tem tłumaczeniu. Może zeszłe komisję....
Gracchus zamyślił się głęboko.
— Urzędowe badania i odkrycia mogłyby łatwo w taki lub owaki sposób skompromitować tę piękną nimfę, która jak się zdaje musi dość często przebywać w opuszczonym dworze — prawił dalej Katilina.
Gracchus gwałtownie porwał się z miejsca.
— Masz słuszność! Potrzeba ją przestrzedz jak najprędzej! — zawołał.
— Takie jest i moje zdanie.
— Pojadę jutro do Orkizowa....
Katilina z niesmakiem wzruszył głową.
— Ależ dotychczas nie masz pewności, że owa nimfa ogrodowa a hrabianka jest jedną i tą samą osobą.
— Przysiągłbym na to bez wahania.
Katilina krząknął z impetem i niezadowolony zmarszczył brwi.
— Jabym sobie zupełnie inaczej postąpił w tej sprawie — rzekł po chwili.
— Na przykład?
— Ja po prostu zapolowałbym na samą nimfę ogrodową i jej a nie nikomu innemu odsłoniłbym grożące niebezpieczeństwo.
— O nie, nie, to nie uchodzi! — wykrzyknął Juljusz.
Katilina machnął niechętnie ręką i jakby znudzony wyciągnął się w fotelu.
— Nie — uchodzi... — wycedził przez zęby.
— Znaczyłoby to chwytać za pierwszy lepszy protekst, aby wbrew świętej woli nieboszczyka wdzierać się w jakąś obcą mi tajemnicę.
Katilina wesołą zagwizdał arję.
— Nie ma z tobą co mówić — mruknął. — Przed chwilą łamałeś sobie głowę, aby sobie to i owo wytłumaczyć, a tuż zaraz....
— Nie pomyślałem i nie pomyślę nigdy o żadnych gwałtownych środkach.
Katilina znowu machnął ręką i na chwilkę zapadł w nieme zamyślenie. Nagle wstał, wyciągnął się na obie strony i wysunął rękę do Juljusza.
— Dobranoc ci Gracchusie.
— Jakto, idziesz spać w lecie o siódmej?
— Wiesz że od długiego czasu mam dopiero drugą noc przespać wygodnie. Wędrując do ciebie radziłem sobie jak mogłem.
Juljusz uśmiechnął się z lekka.
— A zatem do widzenia jutro, wstaniesz za to zapewne raniej odemnie.
— Być może — mruknął ziewając.
Juljusz pozostał rozmarzony w pokoju. Czorgut poszedł wprost do swego mieszkania w oficynach, i kazał sobie co tchu przywołać lokaja swego przyjaciela.
— Najlepiej działać na własną rękę — mruczał sam do siebie. — Ja tam nie wielę troszczę się czy co uchodzi czy nie. — Ale szkoda nocy. Teraz położę się spać — szepnął, zrzucając zarazem surdut — około północy każę się zbudzić i pójdę za tropem tej nimfy tajemniczej.
W tej chwili wszedł spiesznie lokaj, który od pierwszego poznania niesłychany miał respekt przed szczególnym przyjacielem swego pana.
— Słuchajno Filipku — rzekł mu Katilina z właściwym sobie imponującym naciskiem. — Położę się spać ale chcę wstać około północy. Przyjdziesz mię zbudzić
— Dobrze, panie.
— Ale przyniesiesz z sobą tę parę pistoletów, co wisi nad łóżkiem pana.
Filip okropnie wytrzeszczył oczy.
— Tylko jeśli ci twój grzbiet miły — ciągnął dalej Katilina, kładąc mu swą silną, ciężką rękę na ramieniu — to sprawisz się z tem wszystkiem tak cicho i zręcznie, aby ani mucha nie wiedziała o niczem.
— Ale.... jakto.... proszę pana.... te pistolety.... — jąkał się sam nie wiedząc co mówi.
— Te pistolety przyniesiesz, mówię — rzekł stanowczo, rzucając się na zdziwionego i przestraszonego zarazem lokaja spojrzenie, które najmniejszego nie dozwalało oporu.
— Dobrze panie — wybąknął Filip, nie wahając się już dłużej.
— Obadwa są nabite?
— Obadwa.
— Pamiętaj więc około północy i idź do djabła.
Lokaj wyszedł skonsternowany ale zaraz za drzwiami cichy wytoczył monolog.
— Po co jemu pistoletów o północy — mruczał bijąc się w czoło — czy chce wyjść na jaki rabunek, czy chce sobie może w łeb wypalić? Dałby pan Bóg, bo het popsuje mi pana a dalibóg dobre panisko....
Katilina położył się do łóżka a za kwadrans spał jak zabity.
Kiedy już wszystko ucichło we dworze, Filip na palcach wsunął się do pokoju i wypełnił ściśle otrzymane zlecenie.
Katilina obudzony z nienacka porwał się na równe nogi i zaczął się skwapliwie ubierać.
— Dobrze — chłopcze — rzekł wesoło zacierając ręce — ale teraz pójdź i co tchu osiodłaj mi konia.
Filipowi jakaś radośna myśl przemknęła przez głowę, — Pewnie chce drapnąć w nogi! Krzyżyk na drogę — pomyślał i co tchu pobiegł spełnić odebrany rozkaz, za który żadna zresztą nie czekała go odpowiedzialność, bo sam Juljusz nakazał we wszystkiem ulegać swemu przyjacielowi.
W kwadrans później pędził już Katilina śród ciemnej nocy co koń wyskoczy ku Żwirowi.
Kiedy był na zakręcie drogi od Buczał, przystanął na chwilkę i zamyślił się czegoś.
— Zdaje się, że najlepiej będzie zajść od ogrodu — mruknął półgłosem.
I jednocześnie skręcił konia, na bok, przesadził szeroki rów i przez łan zbożowy pomknął na przełaj ku dworowi.
Tu zwolnił koniowi w biegu i nie troszcząc się wcale o niedalekie szczekanie psów, podjechał w zatyle mimo cierni i głogu pod sam parkan ogrodowy, konia przywiązał do wystającej na zewnątrz gałęzi drzewa, a potom jednym susem wskoczył na ostry grzbiet parkanu.
Chwilkę chciał się tu utrzymać, ale nie znajdując żadnego oparcia, runął na drugą stronę. Na szczęście spadł na miękką murawę i prócz lekkiego otłuczenia żadnego nie poniósł szwanku.
Zerwał się prędko z ziemi i wierny swej naturze wybuchł półgłośnym śmiechem rubasznym.
— Proszę, żeby zamiast murawy znajdował się w tem miejscu pniak drzewa, powiedzianoby jutro że mi nieboszczyk skręcił kark własnemi rękami! Lecz w tej chwili ma ważniejsze zadanie, niech przynajmniej powagą swą odstrasza złodziejów od mego konia.
Po tych słowach obejrzał się do koła jakby się chciał lepiej zorjentować.
— Ogród oglądniemy sobie jutro z rana, teraz wprost ku dworowi — mruknął znowu półgłosem.
Noc była ciemna, kilka tylko gwiazdek z pod grubych, mglistych osłon blado zerkały na ziemię, księżyc skąpym pękiem srebrnych promieni wychylał się z za chmury. W naturze panowała zupełna cisza. Najlżejszy wietrzyk nie kołyskał drzewami, nie słychać było nigdzie nawet szkrzekotania żab, tej najpospolitszej muzyki pogodnych nocy wiejskich.
Katilina gwiżdżąc z cicha przez zęby podsunął się pod samą tylną facjatę dworu. Podobnie jak od frontu wznosił się i tutaj wspaniały ganek z balkonem, w około którego wiły się niegdyś bujne szczepy winogronowe.
Tu znowu Katilina zatrzymał się na chwilkę.
— Zapomniałem najgłówniejszej rzeczy: wytrycha — szepnął — ale nic nie szkodzi, poradzimy sobie jakoś — pocieszał się wstępując na marmurowe schody ganku.
Za pierwszym zaraz krokiem głuche ozwało się echo, łamiąc się gdzieś w najdalszych pokojach dworu.
Katilina mimowolnie wzdrygnął się z lekka.
— Nie mogłem sobie lepszej nocy wybrać do mej wyprawy! Ta cisza, ten spokój w naturze, hm, hm — dodał i zapominając się zagwizdał głośniej.
Znowu głuche z wewnątrz odezwało się echo.
Katilina przestał gwizdać i przystąpił do drzwi wschodowych.
— Zamknięte oczywiście — mruknął próbując.
Zamyślił się na chwilkę, a potem szybko zeszedł z ganku i podsunął się pod okna o kilka kroków dalej.
— Zaraz sobie poradzimy — szepnął i pocisnął silnie szybę, która w tysiączne rozprysła się kawałki.
Wszakże nie tak łatwo przyszło mu odsunąć zardzewiałe rygle okien. Z wielką biedą odemknął zasówkę u spodu, a nie mało się namozolił i natrudził, nim i górną odchylił zaporę.
Nareście rozwarł całe okno i wskoczył do środka. Ponura ciemność odsłaniała go do koła, z tem wszystkiem mógł rozeznać, że znajduje się w umeblowanym pokoju.
Chwilkę stał niemy i nieruchomy, jakby słuchał czy gwałtowne jego wnijście nie obudziło kogo w pustym dworze, potem półgłośnym parsknął śmiechem.
— Strachy nie ruszają się jakoś — mruknął z cicha. — Szkoda bo mam wyborne na nich lekarstwo.
Tu sięgnął ręką do kieszeni, i dobył jednocześnie pistolet i mały stoczek woskowy.
— Na strachy ziemskie: pistolet, na strachy nadprzyrodzone: światło! — szepnął pompatycznie, zapalając stoczek.




XIII.
Czerwony pokój zaklętego dworu.

Zapalony stoczek blade do koła rzucił światło.
Katilina ujrzał się w obszernym, wytwornie ale po staroświecku urządzonym pokoju. Gęste tkanki pajęczyny okrywały ściany, na sprzętach bielił się wszędzie gruby pokład kurzu i pyłu.
Katilina uważnie oglądnął się do koła i z znaczeniem pokiwał głową.
— Zdaje się na prawdę — szepnął w zamyśleniu — że tu od dawna żadna ludzka nie postała noga!
Ale nie zagłębiając się długo nad tem niezupełnie spodziewam spostrzeżeniem, postąpił wprost ku otwartym na ściężaj drzwiom, zkąd odsłaniał się widok na szesnaście sznurkiem ciągnących się pokoi.
— Wartoby to wszystko obejrzeć bliżej — mruknął przez zęby — ale nie ma czasu na to. Strach jak mówią ma pokazywać się najczęściej w narożnych oknach pierwszego piętra, w takzwanym czerwonym pokoju starosty, oddajmy mu więc wizytę w jego ulubionym przybytku.
I wychylając płonący stoczek naprzód, posunął na los szczęścia ku rozwartym na oścież pokojom. Niebawem znalazł w wielkiej sali, zkąd jedne drzwi parapetowe prowadziły na ganek ogrodowy, drugie do obszernego przedpokoju.
Katilina skręcił do przedpokoju, i instynktem dobry zrobił wybór, bo w jednym kącie przestronnej, wąskiemi skórzanemi ławeczkami do koła otoczonej izby ujrzał jakieś wąskie, skryte drzwi, na pół odchylone.
— Ho, bo! — zawołał półgłosem — mamy już trop stracha!
Poza drzwiami temi pięły się kręte schody. Katilina zagwizdał wesoło i co tchu puścił się do góry. W pół drogi potrącił nogą o jakiś kawał papieru.
Schylił się co prędzej i poniósł z ziemi jakąś z trzech stron odartą drobną kartkę, jakby małą resztkę zniszczonego listu.
Należy korzystać z każdej zdobyczy! — szepnął, i wspierając stoczek na kolanie, próbował odczytać znalezioną kartkę.
Pismo na niej było widocznie ręki kobiecej, co tem więcej podniosło ciekawość znalazcy.
— To ślad tej nimfy jasnowłosej! — mruknął, wytężając całą swą uwagę na kilka pozostałych, urwanych wyrazów obrudzonej i zmiętej kartki. Aha — szepnął sylabizując — ..jemnica, która cię o... to zapewne: tajemnica która cię osłania ..czułość twa i troskliwoś.... ....wnane serce Kośtia.... nieporównane serce Kośtia.
Czorgut podciągnął brwi do góry i w zamyśleniu pokiwał głową.
— Hm, hm — mruknął to ważniejsza zdobycz, niżby się zdawało w pierwszej chwili. Pismo ręki kobiecej, poprawne, ozdobne.... Miałżeby to być zabytek jeszcze z czasów starościca? Zkądże znowu wzmianka o tej tajemnicy?.... A do kogoż u licha mógł być pisany list cały?! — bił się z myślami, chowając kartkę do kieszeni.
Nagle gwałtownie wstrząsł głową i raźnie pomknął do góry.
— Na później wszystkie refleksje, teraz do poszukiwania samych dat — upominał sam siebie.
W kilka minut ujrzał się w nie wielkim pokoju pierwszego piętra. Rozwarte drzwi po prawej stronie nie były zamknięte.
Katilina pocisnął ozdobną mosiężną klamkę, i uśmiechnął się z zadowolenia.
Czerwony pokój starosty stał otworem.
Katilina wstąpił śmiało na próg i stoczkiem powiódł do koła. Mimo słabego oświecenia, ujrzał się w wielkiej, amarantowym adamaszkiem obitej, licznemi obrazami obwieszonej sali.
W jednym Kącie niedaleko okna wpadało najpierw w oczy wielkie, staroświeckie bióro. Katilina wprost do niego skierował swe kroki i nagle głośny wydał wykrzyk.
Bióro to wyglądało jakgdyby zaledwie przed chwilą ktoś powstał od niego. W kałamarzu widać było niezaschnięty inkaust, wywrócona na pół piaseczniczka zdawała się świeżo używana, rozrzucony w nieładzie biały papier dopiero co rozrzynany. W dwuramiennych lichtarzach spoczywały widocznie niedawno jeszcze osadzone świece woskowe.
— Oho, jesteśmy jak widać w głównej kwaterze stracha jegomości — burknął z drwiącą junakerją — Ale przedewszystkiem oświećmy się lepiej!
I to mówiąc, zapalił kolejno wszystkie cztery świece woskowe.
— Teraz rozpatrzmy się dokładniej — dodał obzierając się do koła z zwykłym swym wzgardliwym uśmiechem.
Wielka, ponura, bogato ozdobiona sala w wyraźniejszych przedstawiła się zarysach.
Katilina mimo całej swej bezczelnej zuchwałości przybrał nagle inny wyraz twarzy i pomimowolnym niejako ruchem sięgnął ręką, za czapkę, która mu zawadjacko aż gdzieś daleko na lewe pochyliła się ucho.
Długim rzędem wzdłuż jednej szerokiej ściany, wisiały olejne portrety kilkunastu z rodu Żwirskich, o drugą w sztucznych pyramidach opierały się starożytne zbroje i wojenne trofea, resztę ścian jakieś dziwne, bezładne, fantastyczne okrywały ozdoby.
W środku sali stał okrągły stół dębowy, porąbany i oszczerbiony ze wszystkich stron.
— To ślady szabli starosty — mruknął Katilina, przypominając sobie opowiadanie mandatarjusza.
I z tak rzadkim u siebie wyrazem czci spojrzał na pobliski, wygodniejszy od innych fotel zkąd nieszczęśliwy starzec, co utratę ojczyzny przepłacił utratą rozumu, z swym wiecznym odzywał się protestem.
Katilina zadumał się na chwilę ponuro, ale wnet odezwała się w mm nieprzezwyciężona żyłka sarkastyczna.
— Djable jakieś nieszczęście miała ta dawna arystokracja polska. Z upadkiem ojczyzny jedni potracili imiona i sławy, drudzy majątki, inni rozumy. Nie lepiej to być sobie nowej daty, dorobkowym arystokratą, tak niby z żydowskim berłydkiem, albo ekonomskim batogiem w herbie, taki pewno nie straci nigdy nie potrzebuje się obawiać rozboju...
Po tej sarkastycznej uwadze wziął jeden kandelaber do ręki i przystąpił bliżej do wiszących na ścianie portretów. I zadrżał z lekka na widok wspaniałych postaci i twarzy, co tak jakoś smętnie a majestatycznie wyzierały z swych ram, jakgdyby czuły i widziały dzisiejszy upadek i pognębienie ich drogiej spuścizny...
Katilina jakkolwiek na wskróś przesiąkł już zabójczym jadem skeptycyzmu, uczuł jakieś osobliwsze w swych piersiach wzruszenie. Zwiesił głowę na ramię i zamarzył smętnie. Dopiero po dobrej pauzie otrząsł się z zamyślenia i powolnym krokiem przesuwał się wzdłuż dalszego rzędu obrazów.
Przed czwartym od końca zatrzymał się znowu.
— Ztąd podobno znam już z historji dzieje rodziny — szepnął. — To zapewne pradziad nieboszczyka starościca, Adam Żwirski, wojewoda ruski, co głównie przyczynił się do zwycięztwa pod Byczyną i pojmania rakuskiego kandydata.
— A to — ciągnął postępując o krok dalej — Hieronim Żwirski, kasztelan bełzki, przyjaciel Jerzego Lubomirskiego, spólnik jego zwycięztw pod Częstochową i Montwami, towarzysz późniejszej dobrowolnej banicji.
— Ten, to Stefan Żwirski, wojewoda inflancki, co pod Gdańskiem padł w sprawie króla Stanisława.... A tu — postępując jeszcze dalej — to już sam starosta, zapamiętały obrońca Barszczanów, nieustraszony przeciwnik Targowicy, nieszczęśliwy szaleniec na starość....
— Ah! — krzyknął głośno i w tył odskoczył z zdziwienia czy przestrachu. — To nieboszczyk starościc! ale zkądże mi ta twarz tak znajoma, tak jakoś żywa w pamięci! — mruczał bijąc się w czoło i wpatrując się chciwie w tło obrazu.
Przedstawiał on średniego wieku mężczyznę, ponurej i dzikiej ale dziwnie śmiałej i energicznej fizjonomji. Pod wypukłem, wyrazistem czołem iskrzyło się w głębokich jamach dwoje siwych, niespokojnych oczu, szeroko rozwarte nozdrza, silnie zaciśnięte usta, naprzód wychylona broda, znamionowały charakter namiętny, zuchwały, nieugięty i przedsiębiorczy. Zdawało się, że człowiekowi temu nie mogło się zdawać nic niepodobnem, nic zanadto śmiałem lub dziwacznem.
Katilina stał jak wryty na miejscu.
— Niech mię licho porwie — mruknął wreście — ale ja twarz tę gdzieś już spotkałem w mem życiu.... Ależ gdzieś u djabła?! Tak żywo tkwi mi w pamięci. Żnałżem kogoś tak podobnego? O nie, twarze tego rodzaju nie tak łatwo powtarzają się w dzisiejszych czasach.
I jakby chcąc przymusem skupić myśli i rozbudzić pamięć nieposłuszną, postąpił ku fotelowi nieboszczyka starosty i usiadł na nim w głębokiem zamyśleniu, trąc ręką po czole.
Nagle wzdrygnął się gwałtownie, wszystka krew ścięła mu się w żyłach, oddech zamarł w krtani.
Wszystkie malowane postacie poruszyły się razem w jednej chwili i wszystkie groźnem, okropnem przeszyły go spojrzeniem. Adam, wojewoda ruski, surowego nasrożył marsa; Hieronim, kasztelan bełzki, gniewnie przewracał cezy; Stefan wojewoda inflancki przygryzł wargi i nieustannie ruszał wąsem, a przedostatni starosta w jakiś przerażający uśmiechnął się sposób, podczas kiedy sam starościc z gwałtownym zamachem wyskoczył z swych ram i obcesem posunął ku natrętowi....
Katilina czuł, że mu włosy kolcami najeżyły się na głowie, a zimne mrowie przenikało go od stóp do głowy. Zebrał wszystkie siły aby jednym rzutem porwać się z fotelu i z głośnym krzykiem ratować się ucieczką. Skoczył rzeczywiście na równe nogi i krzyknął głośno, ale w temże samem okamgnieniu stanął osłupiały z zadziwienia i splunął z rubasznym wybuchem śmiechu.
Wszystkie obrazy wisiały martwe i nieporuszone na miejscu.
— Zdrzymałem się widzę na piękne! — zaśmiał się szyderczo — co to może niezdarna natura ludzka! Brakowało żeby w tej chwili wszedł strach na którego poluję, a gotówbym był co tchu drapnąć w nogi! Do kroćset piorunów! Zkąd ja nagle przyszedłem do takich snów fantastycznych!
I jakby dla lepszego ocucenia się, chciał tam i nazad przejść się po pokoju.
Nagle znowu drgnął z lekką, przystanął na miejscu i pilnie nadstawił uszu.
Zdało mu się że w drugim pokoju jakieś ciche, leciuchne ozwało się stąpnienie.
— Ah! — szepnął przez zęby, przechylając się nieco za fotelem — teraz dopiero idzie strach prawdziwy!
Nim jeszcze doszepnął tych wyrazów, jakiś biały cień mignął mu przed oczyma, a po chwili zarysowała się w progu jakaś postać kobieca z małą latarką w ręku w śnieżnej bieliznie.
Katilina aż oddech przytłumił w sobie i nie śmiał ani mrugnąć.
Bo też strach ten nie był wcale taki, jakiego się spodziewał w swej zuchwałej niecierpliwości?
Lekkim i cichym lubo pewnym i śmiałym krokiem weszła do tajemniczego pokoju młoda dziewczyna najstraszniejszej pod słońcem powierzchowności, bo prawdziwie anielskich wdzięków i powabów.
Zdawało się że dopiero zerwała się z łóżka, bo wzburzone cokolwiek włosy w długich warkoczach spływały jej na ramiona, a wierzchnią część ciała osłaniał lekki kaftanik płócienny.
Zatrzymała się na chwilkę w progu i ślicznam wyrazistem okiem niebieskiem powiodła bystro do koła.
Nagle krzyknęła przeraźliwie, a mała latarka wypadła z brzękiem z jej drżących rączek. Oczy jej spotkały się w tej chwili z zuchwałym, iskrzącym wzrokiem Katiliny.
Chciała się cofnąć co tchu, ale tymczasem pomięszany w pierwszej chwili Katilina odzyskał już całą swą przytomność i zimną krew.
Jednym susem wyskcezył naraz z za fotelu i przecinając odwrót wybladłej z przestrachu dziewczynie, silił się przybrać minę jakiegoś galanteryjnego ugrzecznienia, z którem nie bardzo było mu do twarzy.
— Nie lękaj się pani niczego proszę — zawołał z galanteryjnem wyciągnięciem ręki.
Młoda dziewczyna cofnęła się o krok w tył i jedno ramię wsparła o ścianę, drugie mimowolnie wyciągnęła przed siebie, jakgdyby się chciała bronić przed zbliżeniem natręta.
— Kto pan jesteś, czego pan chcesz? — wyszepnęła nad wyraz dźwięcznym choć nieco niepewnym i drżącym głosem, wpatrując się w nieznajomego swemi cudnemi, szeroko z przestrachu rozwartemi oczyma.
Dwie gotowe do strzału lufy pistoletu nie byłyby pewno tak jakoś zmieszały i zachwiały Katilinę, jak to jedno spojrzenie młodej, bezbronnej, niespodziewanie zaskoczonej dziewczyny. Chciał coś prędko odpowiedzieć, ale mu się jakoś język zaplątał w gębie.
— Tani, ja.... przyszedłem, jestem.... nie, nie jestem złodziej! — wybełkotał wreście.
W tej chwili dziewczyna lekki wydała wykrzyk — i uśmiech nagłego spokoju rozlał się po jej twarzy.
Katilina obejrzał się mimowolnie, i w innej stanął postawie.
W drzwiach od krętych schodów ukazała się olbrzymia postać Kośtia Bulija, z którym niedawno w najciekawszem rozstaliśmy się miejscu.
Stary kozak miał w tej chwili minę strasznie groźną i imponującą. Gęste brwi nasunął głęboko na oczy, wargi przygryzł surowo, a ręce zacisnął w kułak.
Pomięszany w obec przestraszonej dziewczyny awanturnik Katilina powrócił do swego zwyczajnego, zuchwałego, wyzywającego wyrazu, a i drwiący, szyderczy uśmiech ukazał mu się znowu na ustach.
Kost’ groźny i milczący posunął się naprzód a lekkiem poruszeniem ręki dał znak dziewczynie aby wyszła z pokoju. Dziewczę zawahało się jakby w jakiejś obawie tajemnej, ale Kost’ powtórzył dobitnie swój znak i mruknął z naciskiem:
— Niech panna wyjdzie....
Dziewczyna krótką chwilkgę zdawała się jeszcze walczyć z sobą ale nagle szybko jak strzała pomknęła ku schodom.
Kost’ i Katilina zostali sami.
Stary kozak stał niemy i nieruchomy na miejscu i zdawał się baczne mieć ucho na lekkie kroki zstępującej z schodów dziewczyny.
Katilina tymczasem obrócił się spokojnie i gwiżdżąc przez zęby, wszedł napowrót do czerwonej sali i z najzimniejszą krwią zapalał sobie sygaro o pozostawioną na stole świecę.
Kost’ Bulij jeszcze groźniejszy wszedł po chwili za nim.
Katilina spojrzał nać od niechcenia.
— Ho ho! mój zacny przewoźnik — mruknął wesoło. — Przedwczoraj potraktowaliście mię fajką tytoniu, może dziś za to przyjmiecie odemnie sygaro — dodał, wyciągając rękę z kilkoma sygarami.
Kost’ jeszcze straszniej nasrożył czoło i postępując o krok naprzód, wybuchnął z gwałtownie powstrzymywanym impetem:
— Co tu robisz, czego tu chcesz?.. ty!
Katilina obojętnie puścił spory kłąb dymu przed siebie.
— Pst, pst, bratku — odezwał się drwiąco przykładając palec do nosa. — Tylko spokojnie, z flegmą bez uniesienia.
— Czego tu chcesz? — krzyknął stary kozak jeszcze donośniej i znowu o krok postąpił dalej.
— Owa! — zaśmiał się szyderczo Katilina — szukasz okazji jak widzę. Wrzeszczysz bratku, że aż nieboszczyki poruszyli się na swych gwoździach.
Kost’ mimowolnie rzucił okiem na ścianę obwieszoną portretami i w samej rzeczy przytłumił głos cokolwiek.
— Po co tu przyszedłeś, pytam? — zapytał niemniej groźnie.
Katilina zagwizdał swojem zwyczajem.
— Po to samo, po co i ty bratku.
Kozak aż drgnął cały, tak srogim na tę odpowiedź zakipiał gniewam....
— Ha, poczekaj łotrze! nauczę cię! — wrzasnął gromowym głosem i posunął naprzód.
Katilina zmarszczył brwi od niechcenia.
— Słuchajno drągalu — rzekł podnosząc głos, cokolwiek — chcesz widzę oberwać po skórze.
— Przyszedłeś tu jako złodziej albo szpieg — piorunował Kost’ dalej. — Ale poczekaj, odbierzesz swoją nagrodę.
Na twarz Katiliny lekki wystąpił rumieniec, z oczu gwałtowna strzeliła błyskawica.
— Złodziej albo szpieg! — mruknął i rzucając sygaro daleko na środek pokoju, ścisnął silnie pięść i stanął w postawie, jakby nagle chciał rzucić się na przeciwnika.
Kost’ Bulij z niemą zaciekłością przygryzł wargi, oczy mu krwią zaszły, a ręką sięgnął w zanadrze.
— Dam ja ci ty sobacza, szpiegowską duszo! — huknął, a w ręku jego długi zabłysnął nóż.
Katilina cofnął się o krok w tył i zaśmiał się ca całe gardło. Kost’ mimo woli przystanął na miejscu, lufa pistoletu zagroziła mu o trzy kroki.
Katilina nie ustawał w swym rubasznym śmiechu.
— Dobry masz nóż stary błaźnie, tylko trochę za krótki!
Stary kozak stał jak wryty, ale z oczu strzelały mu błyskawice, jakby mimo tak bliskiego niebezpieczeństwa chciał rzucić się na przeciwnika.
Katilina usiadł spokojnie na pobliski fotel.
— Pogadajmy — rzekł z flegmą — tylko bez gniewu a porozumiemy się.
Kost’ cały trząsł się od złości, ale nic nie odpowiedział.
Katilina, spokojnie ciągnął dalej:
— Nazwałeś mię złodziejem lub szpiegiem, to wielka obelga, lecz pal cię djabli, nie mam do ciebie żalu, bo z pozoru mogłem zakrawać na coś podobnego, choć właściwie wszedłem do dworu jako, przyjaciel i sprzymierzeniec.
— Przyjaciel i sprzymierzeniec? — mruknął Kost’ przez zęby z szczególniejszem spojrzeniem.
— Tak, szanowny kluczniku, przybyłem strachowi zaklętego dworu wielką wyświadczyć przysługę.
Kost’ coś niezrozumiale mruknął przez zęby.
— Przedewszystkiem musisz jednak wiedzieć — prawił Katilina dalej, że w nadziemskie innoświątowe strachy nie wierzę, to też przygotowałem się tylko do rozmowy z ludźmi żyjącymi.
— Lecz czegóż pan chcesz? — zahuczał klucznik ledwie zrozumiale.
— Chcę pomówić poufnie z strachem, czyli właścicielem tajemnicy zaklętego dworu.
— Masz mię pan przed sobą.
— Ba, ba ja nigdy nie lubię zaczynać od ogona tam gdzie się spodziewam głowy.
— Tu prócz mnie stróża i właściciela tego domu, nie ma nikogo więcej.
— Fiufiu! a ta bogini jasnowłosa?
— Nie widziałeś pan nikogo prócz mnie! — krzyknął stary kozak z jakimś rozpaczliwym naciskiem.
Katilina parsknął głośnym śmiechem i zapominając się, lufę pistoletu zniżył ku ziemi. W tej chwili stary kozak szybko jak błyskawica rzucił się na niego, a chwytając jedną ręką za przychylony na bok pistolet, drugą porwał za gardło przeciwnika i wraz z fotelem powalił go na ziemię....
Katilina krzyknął dziko, ale zaskoczony z nienacka nie mógł utrzymać broni w ręku, ani oprzeć się nagłemu napadowi. Po kilku chwilach gwałtownego pasowania się, ujrzał się rozbrojonym i gwałtownie powalonym na ziemię. Olbrzymi klucznik oboma kolanami przykląkł mu na piersiach, wydarty pistolet rzucił daleko w kąt pokoju, i znowu ów długi, straszny nóż zabłysnął w jego ręku.
Katilina mimo całej swej zuchwałej odwagi, uczuł zimny dreszcz po całem ciele. Oczy starego kozaka zaszły krwią, usta drgały konwulsyjnie, z poza silnie ściśniętych zębów toczyła się piana wściekłości, a cała fizjonomja jakiś dziki i okrutny przybrała wyraz....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



XIV.
Zwierzenia.

Juljusz nie wiedział nic zgoła o zuchwałej wyprawie Katiliny, ale całą noc trapił go jakiś sen niespokojny i burzliwy. Wnet widział się samym w zaklętym dworze, opadniętym od całego roju upiorów i strachów, wnet z własnego domu musiał uciekać przed pośmiertnemi odwiedzinami nieboszczyka starościca, wnet znowu w innych dziwacznych znachodził się położeniach.
Z brzaskiem dnia rozwarł oczy i zaraz wyskoczył z łóżka, a dla lepszego orzeźwienia się z ociężałości, zwykłego następstwa każdej źle przespanej nocy, wybrał się na konną przejażdżkę.
Nie wyjechał jeszcze kilkanaście kroków za bramę kiedy zaszedł mu drogę zamówiony na dziś do dworu były żołnierz, Mykita Ołańczuk. Miał w ręku obrudzony swój kapelusz bez dna i wpatrzył się na młodego dziedzica z niemem zapytaniem, jakby przypominając wczorajszą rozmowę.
Juljusz zatrzymał konia.
— Idziesz do mnie? — zapytał.
— Miałem taki befel od jaśnie wielmożnego pana — odpowiedział eks żołnierz.
— Czemuż tak rano?
— Bo mam jeszcze coś nowego meldować jaśnie wielmożnemu panu.
— Coś nowego?
— Tak jaśnie panie. — Dziś spałem znów pod krzyżem przy drodze do Buczał, a jak tylko posłyszałem, ze we wsi kur zapiał, zakradłem się w pobliże dworu a tam tej nocy jakieś dziwne działy się rzeczy.
Juljusz zmarszczył czoło.
— Zkądże ci przychodzi ta ciekawość, łotrze? — przemówił surowo.
Oczy obdartusa łysnęły złowrogo.
— Przysiągłem niedarować swej krzywdy Kośtiowi i nie daruję — wycedził zwolna z naciskiem jakiejś piekielnej zawziętości.
Juljusz ściągnął brwi i chciał wybuchnąć gwałtownie ale powstrzymał się nagle.
— Cóż mi masz powiedzieć? — zapytał.
Eks-żołnierz przechylił głowę na bok i przybrał minę tajemniczą i podstępną.
— Tej nocy znowu maziarz był we dworze i dopiero ze świtem wyjechał z swym wózkiem obładowanym.
— A ta pani czy panna, coś ją widział nie dawno?
— Tej nie widziałem dzisiaj, ale za to spotkałem się z samym nieboszczykiem.
— Z samym nieboszczykiem?!
— Z nim, z nim jasny panie. Kiedy zakradałem się pod dwór, widziałem jak na koniu pędził przez pole na przełaj ku dworowi, a potem zaraz zajaśniało światło w narożnych oknach lewego skrzydła.
— A gdzież był ów maziarz?
— Przed świtem wyjechał z zagrody Kośtia Bulija. Siedziałem przyczajony w zbożu i widziałem, jak skręcał ku gościńcowi.
Juljusz podrzucił głowę i wzruszył ramionami jak człowiek, który napróżno próbuje się zorjentować w jakiejś zawiłej sprawie.
Ołańczuk prawił z cicha dalej:
— We dworze działy się tym czasem jakieś straszne rzeczy. Choć kur już dawno zapiał, starościc nie przestał dokazywać. Powiedziałem sobie niech się dzieje co chce i podsunąłem się pod sam parkan i słyszałem wewnątrz jakieś stuki i krzyki, że aż włosy stawały nagłowie.
Juljusz zamyślił się głęboko, a potem bystro wpatrzył w oczy byłego żołnierza.
— Czy tylko ty nie łżesz, łotrze? — zapytał surowo.
— Ani na włosek, jasny panie.
Juljusz znowu zadumał się na chwilę.
— Kazałem ci dzisiaj przyjść do siebie, bo nie mogłem zrozumieć, czego wczoraj chciałeś odemnie.
— Prosiłem o mój recht przeciw Kośtiowi Bulijowi, bo ja mu nie daruję — mruczał przez zaciśnięte zęby — że z jego rąk sto kijów dostałem, że potem musiałem uciekać i prawując się pięć lat daremnie, straciłem cały majątek i dziś wyrychtowałem się na żebraka....
Juljusz aż wzdrygnął się przed złowrogim wyrazem, jaki po tych słowach wybił się na szpetnej twarzy eksżołnierza. Malowała się w niej tak dzika, namiętna nienawiść, że zda się każdy rys drgnął nią z osobna.
— Słuchajno — ozwał się Juljusz, jakby jakąś szczęśliwą uderzony myślą. — Wynagrodzę ci wszystko.
— Jakto jasny panie?....
— Nie miałeś nigdy własnego gruntu, siedziałeś zawsze w komornie, ja cię osadzę na gruncie i dam za pomogę; wyjdziesz na gospodarza.
— Az Kośtiem co będzie?.... — zapytał Ołańczuk z niezmiennym wyrazem nienawiści.
Juljusz rzucił się gwałtownie.
— Chodzi tu o ciebie, nie o Kośtia!
Mykita Ołańczuk z szczególnym wyrazem uporu wstrząsł głową.
— Nie daruję mojej krzywdy Kośtiowi — rzekł niezachwiany — a kiedy teraz wiem że on współce z maziarzem okrada dwór, to nie spocznę aż oddam go do kryminału.
— Ależ łotrze to nieprawda, a zresztą wiedz że Kośtiowi wolnoby nawet wszystko wywieźć z dworu, bo on jest jego właścicielem.
— Ha, to już kryminał rozsądzi — odpowiedział eks żołnierz z tym zamkniętym na wszelkie przedstawienia uporem, który stanowi jedną z charakterystycznych cech naszego ruskiego ludu.
— Kryminałowi nic do tego! — zawołał Juljusz, niecierpliwiąc się coraz więcej.
— Jeśli jasny pan się w to nie wda, to ja sam skargę na Kośtia zaniosę do kryminału.
Juljuszowi nagła myśl niepokojąca przemknęła przez głowę. Przypomniał sobie niedawne doniesienie mandatarjusza, i poznał, że w takim składzie rzeczy tajemnicy Eugenii podwójne naraz zagrozić mogło niebezpieczeństwo. Poszukiwania cyrkułu mogły z innych powodów wesprzeć śledztwo kryminału. Na wszelki wypadek mogło wypłynąć ztąd coś kompromitującego dla Eugenii.
Juljusz jakieś prędkie powziął postanowienie.
— Pójdź do dominium i złóż do protokołu swoje zeznanie — rzekł naraz zmienionym widocznie tonem — sędzia to już poszło sam do kryminału. A jeśli chcesz pracować i pilnie odrabiać pańszczyznę, to cię osadzę, na pustce w którymś folwarku. Tymczasem — dodał rzucając mu mały pieniądz srebrny — idź i napij się wódki!
Po tych słowach spiął konia i raźnie pognał naprzód.
— Nie pozostaje nic innego do zrobienia — myślał. półgłośno — muszę dziś otwarcie przestrzedz Eugenię, a tymczasem potrzeba zapewnić się u mandatarjusza.
O milę za Oparkami wybiegał na gościniec publiczny wygon wąski i nierówny, którym zboże zwożono z pól, a który znacznie bliżej i prędzej prowadził do Buczał.
Juljusz w swym pospiechu wybrał tę drogę, zaledwie jednak nie wielką ujechał staję, ujrzał z niemałem zdziwieniem że szybkim pędem jakiś wóz podróżny zbliża się ku niemu. Wkrótce tembardziej wzmogło się jego zdziwienie, gdy zdała już poznał wyraźnie konie i wóz Kośtia Bulija.
— Gdzie on jedzie tak rano, tą drogą?! — mruknął przyspieszając w biegu.
Tuż zaraz zbliżył się już zupełnie do wozu, a teraz dopiero poznał, że stary kozak nie jechał sam.
W tyk wozu siedziała jakaś postać kobieca w wieśniaczym stroju.
Juljusz uczuł, że mu lekki rumieniec wystąpił na lice, a serce nieco żywszym uderzyło biciem.
Kośt’ Bulij powożąc końmi, wyglądał jeszcze surowszym i posępniejszym na twarzy niż zazwyczaj, a niespodziewane spotkanie z dziedzicem sprawiało mu widocznie jakiś kłopot i niespokój. Juljusz spostrzegł, że kilka razy obrócił się do swej towarzyszki i szepnął jej coś na prędce.
— To ona, niezawodnie! — mruknął młodzieniec, ale w tej chwili aż zadrżał z lekka tak jakoś groźnie i surowo spojrzał na niego stary kozak.
Nie zważając jednak na to podsunął się pod sam wóz, odpowiadając skinieniem ręki na uroczysty ukłon klucznika.
Siedząca na wozie kobieta odchyliła się na przeciwną stronę, a jakby umyślnie pozwoliła spaść na twarz długiej białej perkalowej chustce, jaką w kształcie spuszczonego od głowy na ramiona szalu noszą w lecie wieśniaczki tych okolic. Mimo największego natężenia Juljusz nie mógł widzieć twarzy tajemniczej kobiety, wszakże po jednej stronie wyzierały z pod płóciennej osłony wcale nie po wiejska uczesane warkocze jasnych i lśniących włosów i wygięła się na bok puszysta szyja alabastrowej białości i przedziwnego kształtu i zaokrąglenia.
— Ona! — szepnął Juljusz — niezawodnie ona!
I w pierwszej chwili chciał bez namysłu zbliżyć się do wozu i wprost zagadnąć hrabiankę, ale wnet przezwyciężyła w nim delikatność wrodzona.
— Nie chce, abym ją poznał, więc dobrze, udam że się domyślam niczego — szepnął i konia popędził spieszniej.
Lecz nie mógł powściągnąć zupełnie ciekawości. Po kilkunastu krokach obrócił się nagle, a w tejże samej chwili obejrzała się na w pół podróżna.
Juljusz nie zdołał lekkiego przytłumić wykrzyku.
Teraz już nie mógł mieć żadnej wątpliwości. W pospiechu z odległości nie mógł wprawdzie rozróżnić dokładnie jej rysów twarzy, ale ogólny ich zlew i wyraz a szczególniej ta cudowna barwa oczu, przedstawiły mu się wyraźnie.
Drugiego takiego owalu i wyrazu twarzy, drugiego takiego połysku i takiej barwy oczu obok hrabianki niepodobna było zdaniem Juljusza przydybać na całej kuli ziemskiej.
Ta pewność niezbita odurzyła i oszołomiła do reszty Juljusza. Niepodobieństwo było pojąć, dla jakich celów i powodów młoda, szesnastoletnia hrabianka na tak dziwne i awanturnicze narażała się przygody. Sama jedna, w wieśniaczem przebraniu, w towarzystwie prostego kozaka odbywała podróż prostym wozem chłopskim, nie troszcząc się o żadne względy przyzwoitość nie pomna na żadne wymagania swego stanu, płci wieku.
Juljusz napróżno łamał sobie głowę. Gubiąc się w labyrincie najróżnorodniejszych domysłów i kombinacyj, me wybrnął z ciemnej zagadki.
— To nie do pojęcia, nie do uwierzenia! — szepnął, nie przestając z najdziwaczniejszemi bić się myślami.
Nareszcie wyjechał z ciasnego wygonu i stanął na rozdrożu między Żwirowem a Buczałami. Kilka chwil przypatrywał się w niemem zamyśleniu ponurym murom dworu, jeżącym się poza cienistą ulicą lipową, a potem skręcił ku Buczałom, ku zeznanemu nam mieszkaniu mandatarjusza czyli prześwietnemu dominium w języku urzędowym.
Pan mandatarjusz miał z natury wielki wstręt do rannego wstania, ale dziś wyjątkowo był już od półgodziny na nogach, i to nawet w ścisłem urzędowaniu. Bo też ważny wypadek wyrwał go z łóżka.
Dwóch strażników finansowych stawiło się w dominium, wcale nie powszednie wnosząc zażalenie.
Zatrzymali w drodze jakiegoś przejeżdżającego maziarza, a podejrzywając go o kontrabandę, chcieli przetrząść jego wózek. Ale maziarz oparł się temu żądaniu, a pochwyciwszy lusznicę od wozu, stąpał w zaciętej obronie. Akcyźniki dobyli szabel, maziarz poprzestał na swojej broni. Wszczęła się zawzięta walka, jeden z akcyźników oberwał potężnego guza w czoło, drugi dwa zęby wypluł z krwią i pianą, a maziarz lubo szablą lekko zadraśnięty po twarzy, bronił się zawzięcie i ani myślał ulegnąć. Strażnicy wdali się w układy. Zrzekając się już regresu za postradane zęby, a otrzymane w zamian guzy, chcieli tylko okupu za kontrabandę, ale i na to nie przystawał rozbójnik maziarz.
Poturbowani strażnicy chcieli już ze względów strategicznych zatrąbić na ogólną retyradę, kiedy w tem zjawia się na gościńcu dwóch huzarów, jadących gdzieś na eksekucję.
Tak silna pomoc niespodziewana, musiała złamać zuchwały upór mniemanego kontrabandzisty. Poddał się po krótkim namyśle, ale tylko huzarom i pod ich też zasłoną przybył w towarzystwie swych przeciwników do dominium.
Pan mandatarjusz ubrał się na prędce i z przynależną powagą przystąpił do urzędowania. Obie ręce wsadził do kieszeni, brzuch wypiął naprzód, brwi podciągnął aż pod samą czuprynę, wąsy naszczurzył na obie strony i w takiej imponującej postawie słuchał zażalenia pokrzywdzonych, rzucając od czasu do czasu ukośne spojrzenie na szanownego swego aktuarjusza, pana Gustawa Chochelkę, który z najeżonemi bakenbardami, z niezbędną nigdy parą krochmalnych kołnierzyków, z zwykłą swą uroczystą nadętą miną rozsiadł się przy brudnym stoliku, i na przełamanym w pół arkuszu papieru nakreślił w pośrodku wielkiemi literami: Protokoll.
Pan mandatarjusz wysłuchał do końca opowiadania strażników, a teraz dopiero zwrócił się do winowajcy, który niemy i nieruchomy stał w kącie, jakgdyby nie troszczył się wcale o to, co się dzieje w około niego.
— Gdzież jest ten łotr? — zapytał pan mandatarjusz z surowym naciskiem.
Maziarz wystąpił naprzód. Rysy twarzy jego kryły się nietylko pod gęstym dokoła zarostem brody i licznemi plamami mazi, ale i pod grubą chustką płócienną, którą dla odniesionego zadraśnięcia tak jakoś niezręcznie owinął całą głowę, że tylko dwoje siwych, ruchliwych, iskrzących oczu wyzierało z swych głębokich jam.
Z samych tych oczu poznać łatwo naszego znajomego kuma Dmytra.
Mandatarjusz spojrzał na niego bystro, ale aż o krok wtył cofnął się przed jego wzrokiem.
— A to jakiś szubiennik — mruknął — rozbójnik na wielki kamień!
Biedny pan mandatarjusz ułożył sobie już w myślach, z jakiej strony dobrać się antę omnia do podróżnej kabzy winowajcy, a to jedno spojrzenie zupełnie pomięszało mu szyki.
— Hm, hm — krząknął i jeszcze się groźnie nasrożył.
— Hm, hm — wtórował Chochelka, jakby przypominając, że już ukończył nadgłówek protokołu.
— Jak się nazywasz? — zagadnął mandatarjusz oskarżonego.
— Dmytro Czaczała.
— Czaczała! także nazwisko! — szepnął z uśmiechem politowania Chochelka i z dumą poprawił bakenbardów.
— Zkąd jesteś?... — indagował mandatarjusz dalej.
— Z gór od Skolego — odpowiedział maziarz krótko i stanowczo.
— Co wieziesz z sobą — ciągnął dalej mandatarjusz, choć podobne zapytania nie leżały pierworotnie w jego programie.
— Handluję mazią, — odpowiedział maziarz jednym zawsze tonem.
— I bakunem — wtrącił jeden z rewizorów.
— Nie mam żadnej kontrabandy.
— Przekonamy się łotrze — zawołał surowo mandatarjusz — zrewidować wózek i jego samego — dodał obracając się do strażników i swego policjanta, który stojąc przy drzwiach w mundurze przerobionym z starej popielatej, brukselinowej kacabajki pani sędziny, uzupełniał etat urzędników prześwietnej dominii.
Maziarz drgnął cały i niespokojnem do koła powiódł okiem.
Nagle jakaś szybka myśl przemknęła mu przez głowę. Wózek jego stał bez straży na dworze. Huzary dawno już odjechali napowrót swoją drogą. Twarz maziarza zadrgała gwałtownie w każdym rysie, z oczu strzeliła groźna błyskawica, a cała postawa tak jakoś straszny przybrała wyraz, że mandatarjusz aż o parę kroków cofnął się w tył, a pan Gustaw Chochelka powstawszy na pół z krzesła dla asystowania rewizji co tchu przysiadł napowrót, i jakby dla lepszego ubezpieczenia się potrącił nogą skuloną pod stołem sukę legawą, która w dowód oryginalności aktuarjuszowskiej fantanzji, nosiła nazwę Pepity.
Pan mandatarjusz ochłonął po chwili z pierwszego przestrachu i surowo podniósł się na pięty.
— Ej łotrze cóż to sobie myślisz?! — zahaczał w gniewie i indygnacji.
Maziarz obie ręce zapchał w zanadrze i odskakując w bok szybko jak strzała, łysnął nagie dwoma dubeltowemi krucicami.
— Trupem powalę każdego, kto się do mnie zbliży! — zawołał silnym, gromowym głosem i z trzaskiem odwiódł kurki.
Obadwaj rewizorowie zatoczyli się w sam róg kancelarji, pan sędzia pobladł jak ściana i tak się w jednym momencie zgiął i skurczył, że prawie przysiadł na piętach, a biedny pan Chochelka w jednym momencie znikł z powierzchni jak kamfora. W piekielnym przestrachu taką jakąś obronną zajął pozycję, że jedna strona jego najeżonych bakenbardów pomięszała się z ogonem legawej suki.
— Cz... cz... człowie... ku! — zabełkotał mandatarjusz, obie ręce wyciągając przed siebie.
Maziarz dziki wydał wykrzyk i jednym susem poskoczył ku drzwiom.
— Ah! — zawołał mandatarjusz, prostując się stopniowo.
— Oh! — wyjąknęli strażnicy, naprzód wychylając głowy.
— Ufff — zastpał pan Chochelka, zamykając oczy.
Maziarz wpadł na dziedziniec, i zręcznie i zwinnie jak linoskok o kilka kroków z dala wskoczył na swój wóz. Pochwycił batog i lejce i z głośnym krzykiem miał już ruszyć z miejsca, kiedy w tem z boku rzucił się policjant i konia powstrzymał za uzdę. Czcigodny wyobraziciel wykonawczej władzy dominikalnej, wyszedł wcześniej z kancelarji, a nie będąc świadkiem ostatniej sceny, nie postrzegł teraz w zamieszaniu groźnej broni w ręku zbiega.
— Puszczaj! — huknął maziarz strasznym głosem.
— Owa rychtyg! — burknął zuchwale wiejski konstabel.
Kum Dmytro znowu dziki wydał wykrzyk, który tuż zaraz zmieszał się z grzmotem wystrzału.
Policjant powalił się na ziemię jak długi, niepokaźny, leniwy na pozór srokacz maziarza, szalonym rozbiegł się pędem.
— Łapaj! trzymaj! chwytaj! — zagrzmiał w tej chwili mandatarjusz, który za pierwszym turkotem umykającego wozu, odzyskał całą swą energję i odwagę i wypadł co tchu na dwór.
— Łapaj, trzymaj! — wtórowali mu w niebogłosy obadwaj strażnicy Bóg wie na kogo.
Tak głośne i odważne krzyki mandatarjusza i rewizorów, ocuciły odwagę i biednego aktuarjusza. Wyskoczył z pod stołu, sukę kopnął daleko od siebie i w gwałtownym zapędzie pochwycił ukrytą w kącie, sznurkami powiązaną strzelbę, która zwyczajnie na wróble nabita była grochem.
— Gdzie on! daj go ta! — zawrzeszczał na całe gardło i wypadając na ganek, strzelił na oślep w powietrze, po pod samem uchem mandatarjusza.
Nie przygotowany na to pan sędzia, zkądinnąd wyobraził sobie atak i pewny, że nieznajomy złoczyńca zaszedł go z boku i ugodził kulą znienacka, jęknął głucho, i plackiem padł na ziemię.
W tej chwili w progu nowy, przeraźliwy rozległ się wykrzyk. Pani sędzina przestraszona pierwszym strzałem, w jednej koszuli porwała się z łóżka, a słysząc nowy wystrzał i widząc męża powalonego, na ziemię runęła także na podłogę, nie pomna na swój lekki kostium.
Pan Gustaw Chochelka skamieniał z przerażenia.
— Jezus Marja — jęknął i przekonany że niechcący zabił swego pryncypała, rzucił strzelbę na ziemię i co sił i tchu stało, jął uciekać ku folwarkowi.




XV.
Mandatarjusz in floribus.

Śród tego ogólnego zamieszania i popłochu nie spostrzegł nikt, że na zasłane trupami pobojowisko, nowa przybyła osoba.
Juljusz dojeżdżając do mieszkania mandatarjusza, posłyszał z dala wystrzał pistoletu, po chwili spotkał się z uciekającym maziarzem, a stając prawie równocześnie z drugim wystrzałem przed gankiem, niemy i osłupiały z zdziwienia, przypatrywał się całej poprzedniej scenie.
— Co to znaczy, co to jest? — zawołał, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia.
Na ten wykrzyk pierwszy podniósł się z ziemi policjant, któremu podobno największe groziło niebezpieczeństwo. Kula świsnęła mu ponad samą głową, że nieborak przytomność stracił w pierwszej chwili. Podniósł się teraz powoli i ostrożnie i jakby sam sobie niedowierzając, obejrzał się do koła z szeroko rozdziawioną gębą i okropnie na wierzch wybałuszonemi oczyma.
— Co się tu dzieje? — zapytał na nowo Juljusz.
— Rozbój, jasny panie — wybełkotał policjant.
Wymówiony tytuł jasnego pana działał elektrycznie na szanownego mandatarjusza i jego godną połowicę. Oboje naraz porwali się z ziemi. Mandatarjusz stanął w strasznie głupiej pozycji i ledwie na niezgrabny zdobył się ukłon, pani sędzina krzyknęła przeraźliwie na widok swego negliżu i szybko jak kula znikła w sieniach.
Juljusz głośnym zaniósł się śmiechem.
Mandatarjasz opamiętał się po części.
— Trzydzieści lat jestem mandatarjuszem — wybełkotał szeroko rozkrzyżowując ręce — a jeszcze po dziś dzień nie zdarzył mi się podobny wypadek.
— Ale cóż się stało właściwie? — powtórzył zapytanie Juljusz, skacząc z konia.
— Okropna historja! cyrkuł i kryminał nie zechce nawet uwierzyć!
— Czemu?
— A, panie dobrodzieju, to nie do uwierzenia!
Juljusz zaczął się już niecierpliwić, rozciekawiony do najwyższego.
— Przestań że się pan dziwić — przemówił z silniejszym naciskiem — i odpowiedz raz na moje zapytanie.
Mandatarjusz połapał jakoś rozstrzelone myśli i per longum et latum jął opowiadać całe zdarzenie!
Juljusz przysłuchiwał się z nadzwyczajnem zajęciem, a twarz jego mieniła się coraz więcej.
Domyślił się zaraz, że zuchwały zbieg był to ten sam maziarz, którego według zeznania Ołańczuka, niedawno Kośt’ z Eugenią oczekiwali przed dworem i który tej jeszcze nocy miał być u starego klucznika. Rozpamiętując i kombinując cały tok wypadków, przyszedł łatwo do przekonania, że pod sukniami i pozorem maziarza, wcale jakaś inna ukrywała się osoba.
Lecz któż mogła być ta osoba?
I na to łatwa znachodziła się odpowiedź. Zapamiętały opór przeciw rewizji, niezwyczajne uzbrojenie, objawiona śmiałość i zręczność i to skore narażenie się na najwyższe niebezpieczeństwo, byle tylko ujść uwięzienia — wszystko to naprowadzało w owych czasach na pewien nieomylny zda się ślad.
Juljusz uderzył się w czoło, jakgdyby mu się nagle jakaś ważna rozjaśniła zagadka.
W jego bujnej, rozpalonej wyobraźni urocza postać Eugenii cudownym naraz olśniła się blaskiem. Z pięknej, dowcipnej, szlachetnej dziewczyny stała się naraz romantyczna bochaterka, kapłanka wielkiej idei, uczestniczka wielkich zamiarów!
Im silniej jednak ustało się w nim to przekonanie, tem większy ogarniał go niepokój.
Tajemnemu jej działaniu zagrażało odkrycie, nad niebezpiecznemi jej związkami groźne zawisło niebezpieczeństwo.
Niedawne odkrycia Ołańczuka i świeże zdarzenie w dominium musiałyby, dochodząc zestawione razem do wiedzy zwierzchności, podsycić jej poprzednie podejrzenia, i wywołując ściślejsze śledztwo mogły łatwo naprowadzić na ślad całej tajemnicy. W takim razie jakże srogie niebezpieczeństwo zagrażało Eugenii i reście współdziałających osób!
Myśl ta przeszywała na wskroś Juljusza, a bijąc się z nią zawzięcie, powziął nagle jakieś silne postanowienie. Zwrócił się do mandatarjusza, który dotąd jeszcze nie mógł zupełnie przyjść do siebie, i ozwał się cokolwiek zmienionym głosem.
— Panie Gągolewski, prosiłbym pana na słówko.
Mandatarjusz w tej chwili całą, pięścią uderzył się w czoło i zarzucił w tył głowę jak człowiek, który nagle znalazł klucz do jakiejś ważnej zagadki.
— Mam go już! — wykrzyknął tryumfująco, nie uważając na zagadnienie dziedzica.
Juljusz wpatrzył się nań zdziwiony.
Mandatarjusz dumnem dokoła potoczył spojrzeniem.
— Ho, ho, ho — przemówił z amfazą — przenikliwość moja....
— Prosiłem pana na słówko rozmowy — przerwał Juljusz niecierpliwie.
Mandatarjusz w niskim ukłonie zgiął się we dwoje.
— Przepraszam uniżenie pana dobrodzieja, nie uważałem! Roztrząsałem kto jest ten maziarz i wiem już niech mię siarczysty piorun....
Juljusz niespokojnie obejrzał się do koła i nowym niecierpliwym gestem przerwał dalsze tryumfujące wynurzanie się mandatarjusza.
— Proszę pana, panie Gągolewski — rzekł zmierzając do kancelarji.
Mandatarjusz skwapliwie poskoczył za swym znakomitym gościem, zaledwie jednak stanął w kancelarji, ozwał się nieco zniżonym głosem, głowę ze znaczeniem przechylając na bok:
— Panie dobrodzieju, to jeden z tych.... z tych.. z ostatniego cyrkularza....
— Jakto? — zapytał Juljusz, choć dorozumiewał się co znaczą te wyrazy.
Mandatarjusz stanął na piętach, oczy wytrzeszczył, brwi podciągnął do góry, wargi wydął naprzód i przekładając z uroczystą powagą palec do nosa, mruknął ledwie zrozumiale.
— Em.... mi.... Emissarjuszszsz!....
Juljusz zadrgał z lekka.
— Pst! — szepnął niespokojnie.
— Pst! — powtórzył mechanicznie mandatarjusz.
Młodzieniec szybko przeszedł się po pokoju.
— Panie Gągolewski — ozwał się po chwili namysłu — sądzę, że nie mogę panu śmiało zaufać.
Mandatarjusz w uroczystem milczeniu pochylił głowę na piersi i tylko z podełba zerknął na młodzieńca.
— Słuchaj pan — ciągnął dalej Juljusz, otrząsając się z wszelkiego wahania. — Cały dzisiejszy wypadek musisz pan jakoś... tak... zręcznie... tak...
— Zatachlować.... niby..... — dokończył mandatarjusz, peritus rei.
— Tak jakoś, zupełnie zatrzeć i zagładzić.
Twarz mandatarjusza na krótką chwilkę szczegółniejszem rozpromieniła się zadowoleniem.
— Mam go! — poszeptał w duchu.
— Hm, hm, — krzyknął poważnie, pokiwując głową.
Juljusz coraz niespokojniej wpatrywał się w jego twarz.
— Jakże — zapytał.
Mandatarjusz ciągle kiwał głową, jakby się z jakiemiś ciężkiemi ważył myślami.
— Trudno, bardzo trudno.... — szepnął.
— Trudno? — powtórzył Juljusz.
— Hm, hm, hm, tararara — mruczał pan sędzia w pozornem zamyśleniu i nadymał się coraz więcej.
— Cóż więc?.... — naglił niecierpliwie Juljusz.
— Ta.... — mruknął pan mandatarjusz i rozkrzyżował ręce.
— Uda się?
— Pieniądze u tych łajdaków wszystko mogą. Ale to łotry na wielki kamień, fiufiufiu, potrzeba ogromnie poforsować!
— Mniejsza o to.
— Parę setek....
— Bierz licho.
Mandatarjusz aż oblizał się z radości.
— Ja się sam narażam, ale to nic — mruknął zerkając z podełba.
— Będę pamiętał o tem i potrafię panu nagrodzić.
— O panie dobrodzieju! — kłaniał się mandatarjusz — żeby tylko dekret nie odebrali — poszepnął po chwili w tragicznej stawiając się pozycji.
— Zapewniam panu w takim razie dzisiejsze utrzymanie po koniec życia.
Mandatarjusz odkrząknął głośno i z impetem potarł czoło.
— Ha, w Bogu nadzieja! — przemówił. — Spróbuję z tałatajstwem. Strażników potrzeba odwieść od zaskarżenia, a u policjanta i aktuarjusza okupić milczenie.
— Jak pan uważasz.
— A co będzie potrzeba.. — dodał mandatarjusz z pewnem wielomownem poruszeniem ręki.
— Zażądasz pan w mojem imieniu od Girgilewicza.
Mandatarjusz nastrzygł uszy i wydął spodnią wargę.
Juljusz prawił dalej:
— Ołańczuk przybędzie tu dzisiaj z zaskarżeniem przeciw Kośtiowi Bulijowi. Podejrzywa go, że w spółce z tym właśnie maziarzem okrada dwór Żwirowski...
Pan Gągolewski uważnie pokiwał głową i nieznacznie łypnął oczyma.
— Jego zeznania mogłyby ściągnąć śledztwo.
— Rozumiem.
— Potrzeba by je także....
— Złożyć ad acta.
— Ale oprócz tego trzeba jeszcze przeszkodzić Ołańczukowi, aby nie udał się wprost do kryminału.
— Wpakuję go do aresztu na parę tygodni.
Juljusz zawahał się i zmarszczył brwi.
— A czy to ujdzie? — zapytał.
Mandatarjusz uśmiechnął się z zaufaniem.
— Mam właśnie wyborny pretekst pod ręką. W Buczałach skradziono konia jednemu chłopowi. Rzucę podejrzenie na Mykita Ołańczuka.
Juljusz wzruszył ramionami.
— Ha, kiedy inaczej być nie może.
— Tylko że tego łotra potrzeba żywić! — poderwał mandatarjusz z indygnacją.
— Policzysz pan sobie u mnie każdy dzień.
Mandatarjusz swym zwykłym uniżonym odpowiedział ukłonem.
— Mogę się tedy zupełnie spuścić na pana? — zapytał luljusz jakby dla ostatecznego utwierdzenia się.
— Ręczę za wszystko sumieniem! — zawołał mandatarjusz z uroczystą dobitnością.
Juljusz podał mu rękę i po krótkiem pożegnaniu, wyszedł z kancelarji.
Pan mandatarjusz odprowadził dziedzica aż na ganek, sam przypadł przytrzymać strzemiona i nie przestał kłaniać się uniżenie, aż koń cwałem pomknął na gościniec.
Teraz zaś zmieniła się nagle cała jego postać. Wyprężył się sztywnie, brzuch wypiął naprzód, ręce schował do kieszeni i z promieniejącą od zadowolenia twarzą, wracał po woli do kancelarji.
— Starościc był warjat, a to głupiec, dureń co się zowie.... — przemówił sam do siebie wesoło.
— Mam go teraz zupełnie w mojej mocy — ciągnął dalej po chwili. — Niech no mi teraz spróbuje zaimponować ten hołodryga, ten Czorgut czyli raczej Czort przeklęty. Dziedzic skompromitowany, to ani kwestji, musi więc siedzieć cicho jak trusia, bo inaczej powącha pismo nosem. A temu oczajduszy, temu przybłędzie przy pierwszej okazji takiego wytnę szczutka w nos, że aż za dziesiątą miedzę wytnę kołowrota. Pokażę mu, mospanie, gdzie raki zimują.
— I pan mandatarjusz ua samo wspomnienie Katiliny zaperzył się i zabundziuczył, jakby djabła chciał schwycić za rogi.
Nagle coś sobio przypomniał.
— Trzeba się wziąć do tych strażników — mruknął i odchylając drzwi, obudwu przywołał do kancelarji.
— To mi się podoba! — zagrzmiał zaraz na wstępie piorunującym głosem — dwóch zbrojnych strażników pozwala niebezpiecznemu kontrabandziście umknąć z kancelarji. A za cóż to wam cesarz płaci do kroćset piorunów. Doniosę to niezwłocznie finansowej władzy, niech takich tchórzów ponapędza na cztery wiatry, do miljon djabłów!....
Obadwaj strażnicy pogłupieli na tę harangę niespodziewaną.
— Ależ wielmożny sędzio — ozwał się jeden.
Halt’s Maul — zakrzyknął pan mandatarjusz po niemiecku, jak zwykł czynić kiedy w sprawach urzędowych komuś chciał silniej zaimponować. — Osobiście pojadę do pana respicjenta i opowiem mu jakich ma pod sobą ludzi, tchórzów, darmojadów, co we dwóch nie mogą przytrzymać jednego kontrabandzistę, choć im jeszcze huzary pomagali.
— Ależ łaskawy panie — ozwał się drugi z strażników.
Halt's Maul mości dobrodzieju — srożył się dalej mandatarjusz — do respicjenta, do cyrkułu, do kryminału was osmaruję łajdaki, kolką w żebra wam zajadę, tchórze!
I tym trybem dalej piorunował i odgrażał się dalej, że obadwaj strażnicy potruchleli z przestrachu i nuż dalej kłaniać się aż do kolan wielmożnego sędziego i prosić pokornie, aby raczył łaskawie przemilczeć całe zdarzenie i puścić w niepamięć ich uchybienie.
Pan sędzia długo dał się prosić i błagać, aż zmiękł nareście, kiedy jeden z strażników przyrzekł paczkę wybornych sygarów a drugi spory zwój węgierskiego tytoniu najlepszej sorty w nagrodę milczenia.
— Bogdaj to mieć głowę na karku — mruknął po wyjściu strażników z zadowoleniem zacierając ręce. — I setek kilka kapnie do kieszeni i dziedzica złowiło się na wędkę i sygarka i tytoń przypłyną i temu hołodrydze będzie można puścić fimfę w nos!
— Ależ — doda! pc krótkiej pauzie, marszcząc brwi cokolwiek — z tem wszystkiem wielki ze mnie cymbał! Dziedzic tak skoro przystał ni tych kilka setek, że można było śmiało żądać z tysiączka.
— No, no — pocieszał się — jakoś to będzie. Co się odwlekło to nie uciekło. Poznawszy naturę dziedzica będziemy umieli zastosować się na przyszłość.
Poufny ten monolog przerwała nagłe wrjście walecznego aktuarjusza, naszego nieocenionego pana Gustawa Chochelki i jego nieodstępnej suki Pepity.
Godny alter ego pana mandatarjusza upędziwszy ćwierć mili w piekielnym przestrachu, opamiętał się jakoś, że przecież bądź co bądź grochowym nabojem nie mógł zabić na śmierć swego pryncypała.
— Mój Boże! — szepnął żałośnie — nieraz dziesięć razy strzelę nim jednego wróbla ubiję, a teraz od razu miałbym zastrzelić pana sędziego! A pan sędzia przecież nie wróbel!
Po tej logicznej uwadze zaczął pan Chochelka spokojniej zastanawiać się nad stanem rzeczy. Przypomniał sobie najwyraźniej, że strzelając w swem bohaterskiem uniesieniu mierzył w górę, prosto w niebo.
— Jakimże więc sposobem mogłem trafić w niego. Chyba się już djabeł usadził! — lamentował dalej.
Tym trybem rozpamiętywał biedak dalej swoje położenie, a im więcej zagłębiał się w myślach, tem silniej utwierdzał się w przekonaniu, że kiedy do ubicia jednego wróbla potrzebował dziesięciu strzałów, dla pana mandatarjusza w żaden sposób nie mógł wystarczyć jeden, bo przecież jak arcytrafnie i logicznie zauważał, pan maadatarjusz nie wróbel!
— Ho, ho, jemnby i wół nie sprostał! — pocieszał się w ciężkim utrapieniu.
I po tym ostatecznym argumencie nie myślał już uciekać dalej.
— Niech się dzieje co chce, powrócę do domu — zawyrokował stanowczo. — Głowy mi nie urwą!
Miał rację zupełną rację pan aktuarjusz! Głowie jego żadne nie zagrażało niebezpieczeństwo!
Ale bo też byli złośliwi ludzie, co utrzymywali głośno i otwarcie że pan Chochelka nie ma wcale głowy, wbrew silnemu przekonaniu innych, którzy mniej ujemni w swych sądach, przyznawali mu na wszelki wypadek, pół głowy czyli raczej pół główki.
Bądź jak bądź, z całą czy połową głowy, pan Gustaw Chochelka postanowił wrócić do domu i mężnie stawić czoło wszelkiemu niebezpieczeństwu.
Trochę mdło mu się zrobiło koło serca, kiedy zbliżał się do prześwietnej dominii, ależ za to widzieć go było o kilka chwil później, kiedy spotkawszy się z policjantem, dowiedział się że nietylko ten sam żadnego nie poniósł uszkodzenia, ale i pan sędzia zdrów jak ryba i właśnie co długą z dziedzicem odbył konferencję.
— Teraz rewizorów przywołał do kancelarji — kończył policjant — ale wygląda coś bardzo rozsierdzony.
Pan aktuarjusz w jednej chwili w innego zmienił się człowieka.
Skurczona z przestrachu postać wyprostowała się w całej swej niepospolitej długości, wybałuszone na wierzch oczy cofnęły się o pół cala do swych jam, wybladła twarz zajaśniała hardym uśmiechem.
Szkoda, że zwierciadła nie było pod ręką. Pan Chochelka byłby sam do siebie zalotnemi strzelił oczyma, tak się zaraz wydawał pięknym, wspaniałym, imponującym!
Poprawił na prędce zawiesiste bakenbardy, podciągnął sztywne kołnierzyki, potarł z impetem czuprynę i dalej co tchu na prześcigi z swą wierną Pepitą popędził ku domowi.
Jak bomba wpadł do kancelarji i zabójczemi do kola miotając spojrzeniami, zawołał zdyszanym głosem
— To, to! djabeł go tam dopędzi!
— Kogo? — zapytał mandatarjusz zdziwiony,
— A tego łotra rozbójnika!
— Maziarza?
— Pół mili pędziłem za nim!
Pan mandatarjusz zgłupiał zupełnie i niemiłosiernie rozdziawił gębę.
— P.... p... pędziłeś....? — zająknął się.
— Ale cóż? Nie mogłem nigdzie przydybać konia, a piechoty ani rusz dopędzić łotra!
Pan mandatarjusz teraz dopiero opamiętał się z swego zdziwienia, a przypominając sobie jednocześnie ten wystrzał niespodziewany, co go w tak nefortunną potrącił sytuację, zmarszczył brwi, przygryzł wargi i gniewnie wzruszył ramionami.
— At, milczałbyś pan do licha — ofuknął z oburzeniem. — Za kogcż mię to masz, abym wierzył twoim banalukom!
Pan aktuarjusz zaperzył się urażony.
— Wolno wierzyć albo nie wierzyć, jak się panu sędziemu podoba! — burknął zuchwale.
Pan sędzia groźnie podniósł się na pięty, ale wtem na szczęście pana Chochelki rozwarły się drzwi i w żołnierskiej postawie wszedł Mykita Ołańczuk.
Twarz pana sędziego surowy i złowrogi przybrała wyraz.
Pociągany do protokołu Ołańczuk powtórzył szczegółowo wszystko to, co wczoraj i dzisiaj wyznał przed Juljuszem.
Pan sędzia ukończywszy śledztwo, w zamyśleniu przechadzał się po pokoju.
— Kombinując cały stan rzeczy — szeptał przez zęby — na nader ważne można wpaść odkrycia. Ktoby tylko mogła być ta jejmościanka z jasnemi włosami?! Ach żebym też to wazystko doniósł! Pan komisant Schnoferl przebłagałby się w swej niechęci do mnie i na całym arkuszu wypaliłby mi reskrypt po chwalny. Dalibóg trzeba nad tem pomyśleć!
A obracając się do swego nader pilnie przy stoliku ujętego aktuarjusza, podyktował mu zwykłą formułkę, zamykającą protokół, a potem sam wziął pióro do ręki i z wielkim zamachem i kunsztownemi wyzrętatami nakreślił swoje imię z niezbędnym przydatkiem tytułów: Mandalar und Polizeirichter.
— Skończone! — mruknął i odetchnął po ciężkim trudzie.
— A cóż proszę wielmożnego sędziego stanie się z Kośtiem? — zapytał Ołańczuk z właściwym sobie wyrazem zawziętej nienawiści.
Mandatarjusz groźnie nasrożył wąsy.
— Z Kośtiem nie wiem — mruknął z przyciskiem — ale ty pójdziesz do aresztu.
— Ja? za co?
— Ukradłeś konia urwiszu!
Ołańczuk skoczył jak opętany i przeżegnał całą pięścią.
Pan sędzia krzyknął na policjanta.
— Okuj mi tego łołra i wsadź do tylnego aresztu!
— Ależ dla Boga ja nie wiem nic o żadnym koniu...
Mandatarjusz przerwał mu dalszą ekskuzę głośnym policzkiem.
— Milcz łotrze!
— Ależ łaskawy sędzio.
— Ho ho, już ty się przyznasz ptaszku jak parę miesięcy posiedzisz o chlebie i wodzie.
— Parę miesięcy!.... — wyjęknął Ołańczuk z dziką złością.
Pan mandatarjusz skinął tylko ręką, a barczysty policjant w okamgnieniu założył kajdany eks-żołnierzowi i za kark wyprowadził go z kancelarji.
Pan mandatarjusz odsapał i odkrząknął należycie i spojrzał na zegarek.
— Pierwsza! — zawołał tak przestraszony. — Niech djabli porwą, człowiek jak koń pracuje! — Przed czwartą porwałem się z łóżka i do pierwszej nie można było odetchnąć.
Pan Chochelka niemem tylko westchnieniem zawtórował skardze swego czcigodnego pryncypała.
— W tej chwili z trzaskiem rozwarły się drzwi, a pani sędzina wpadła zadyszana do pokoju.
— Ty nic nie wiesz! — krzyknęła z pełnej piersi na wstępie.
Pan mandatarjusz wytrzeszczył oczy.
— Sięczkowska tu była z Oparek!
— I cóż?
— Powiadam ci dziwne rzeczy dzieją się we dworze! — trzepała prędko jakby w obawie, aby jej kto nie uprzedził.
— Cóż przecie?
— Wyobraź sobie ten przybysz nieznajomy, ten Czort.... Czort.... at djabeł go tam wie jak się nazywa!
— Katilina?
— A tak, ten Katilina, zniknął gdzieś bez wieści i słychu.
— Ech! — mruknął pan mandatarjusz niedowierzając.
— Ale powiadam ci, tej nocy punkt o dwunastej kazał się obudzić lokajowi i uzbrojony w dubeltówkę, cztery pistolety, sztylety i pałasze....
— Co, co, co? — przerwał mandatarjusz cofając się o parę kroków w tył.
— Powiadam ci, Sięczkowskiej wszystko to opowiadał sam Filip, który mu konia przyprowadził. Dziedzic o niczem nie wiedział.
Mandatarjusz z niedowierzaniem pokiwał głową.
— Ale powiadam ci: rano kazał go szukać, ale nie było nigdzie ani śladu, dopiero dziś w południe powrócił....
— Powrócił?
— Sam koć bez swego jeźdźca.
— Owa!
— Dziedzic lata po pokojach jak opętany, bo nie wie co o tem myślić.
Zapewne urwisz gdzieś kark skręcił, jak mu to przepowiedziałem — mruknął mandatarjusz z zadowoleniem zacierając ręce.
Jak widać Katilina ciągle jeszcze okrutnego nabawiał go przestrachu i respestu.
— A gdzież Sięczkowska? — zapytał nagle swoją połowicę.
— Jest u mnie.
— A to można się wszystkiego dowiedzieć od niej samej — mruknął wychodząc z kancelaiji.
W progu zatrzymał się na chwilkę.
— Dobrze rozważywszy, to i to jest jedna z wiadomości, za którąby się pan Schnoferl pewnie nie gniewał.




XVI.
Wątpliwości.

Idąc niewolniczo za tokiem wypadków, musimy znowu zajrzeć do hrabiowskiego pałacu w Orkizowie.
Hrabia zamknął się w swej kancelarji i jakąś ważną i tajemną konferencję wytoczył z Żachlewiczem, którego mieliśmy sposobność poznać nieco bliżej za pierwszym razem.
Hrabina otrzymała świeżą przesyłkę książek i nót i od kilku godzin już zaczytala się zawzięcie w najnowzzem podówczas dziele Eugeniusza Sue: Martin l’enfant trouve. Nagle szybki krok dał się słyszeć w przeległym pokoju, a do przepysznie urządzonego buduaru, wpadia jak strzała Eugenia.
Hrabina podniosła książkę w ręku i wpatrzyła się w córkę z niemem zapytaniem.
Eugenia wracała właśnie z przechadzki po ogrodzie. Miała na sobie lekką suknię muślinową i biały przystający pikowy kaftanik po wierzchu, a w ręku trzymała okrągły ryżowy kapelusz z szerokiemi krysami. Na twarzy jej malowała się zwyczajna wesołość i swoboda, granicząca o dziecięce roztrzepanie.
— Niech mnie mama łaje jak chce — zawołała zaraz na wstępie — ale znowu nasłuchałam się bez liku nowin od Solczaniowej!
Rozdrażniona cokolwiek swą zajmującą „lektiurą“ hrabina, skrzywiła się niechętnie.
Ma chere, zaczynasz jak widzę znajdować coraz większe upodobanie w rozmowach z Solczaniową.
— Ależbo kochana mamo to jedyna, nieoceniona nieoszacowana kobieta. W obec niej traci wszelki pozór nadzwyczajności najświetniejszy wynalazek naszych czasów....
Le telegraph electrique! — dokończyła hrabina z przymuszonym uśmiechem.
— O niezawodnie! Wyobraź sobie kochana mameczko, mamy teraz dopiero piątą po południu, a ona wie już z największą dokładnością, co się dziś stało w całej okolicy i już z swej kroniki dzisiejszej dwa osobliwsze opowiedziała mi zdarzenia.
Hrabina zrobiła gest, jakby nie bardzo była ciekawa tego wszystkiego.
Eugenia nie zważała na to i prędko ciągnęła dalej:
— Nie uwierzyłaby mamcia, jak dziwne rzeczy dzieją się w naszem najbliższem sąsiedztwie.
— Zapewne nowa bajeczka o zaklętym dworze.
— Bynajmniej.
Hrabina wzruszyła ramionami i przysunęła książkę bliżej ku oczom jakby żałowała czasu na próżną rozmowę.
Eugenia poskoczyła zręcznie ku matce i w pospiechu ucałowała jej drobną, arystokratyczną rękę.
— Musisz i ty posłuchać kochana mamo, bo obadwa wypadki, to jakby żywe epizody najciekawszego romansu.
Enfant!.... — szepnęła hrabina z pobłażliwym uśmiechem.
Imaginez-vous, wszystko to stało się u naszego sąsiada czy kuzyna....
Chez qui?
— U pana Juljusza.
Hrabina wydęła spodnią wargę.
— Przed dwoma czy trzema dniami — prawiła dalej Eugenia — przybył do niego jakiś dawny znajomy, kolega szkolny, przyjaciel....
— Mówił mi wczoraj o tem Żachlewicz — przerwała hrabina.
— A wymienił ci i jego nazwisko?
Ah, c’esl un nomme bizar, singulier!
— Damazy Czorgut czy Czorgat.
Hrabina wstrzęsła się jakby samo to brzmienie działało nieprzyjemnie na jej nerwy.
Mais que veux-tu donc de ce bonhomme? — ozwała się wreście od niechcenia.
— Wyobraź sobie kochana mameczko, jak tylko po jawił się w Oparkach, owładnął wszystko i wszystkich do tego stopnia, że on a nie Juljusz zdawał się oficjalistom panem w domu.
Hrabina znowu niezadowolnioną, zrobiła minę.
— W czemże mię to może interesować — przerwała
— Ależ bo nie dasz mi dokończyć. Chwilkę tylko cierpliwości. Człowiek ten zabawiwszy zaledwie dwa czy trzy dni w Oparkach, kazał sobie tej nocy osiodłać konia i nie mówiąc nic nikomu, wyjechał uzbrojony od stóp do głowy. Służący co mu przyprowadził konia, domyślał się, że na jakąś szczególną gotował się wyprawę, bo pistolety podwójnemi zaopatrzył nabojami i wsiadając na siodło, mruknął półgłosem.
— Niech dzieje się co chce, odważam się na wszystko.
Hrabina uśmiechnęła się wzgardliwą ironią.
— I cóż dalej? — zapytała.
— Otóż popędził gdzieś i nie powrócił więcej.
— Zapewne zaraz pokaże się jakiś deces we dworze — wtrąciła hrabina.
— Broń Boże! byłto przecież ścisły przyjaciel pana Juljusza!
— Więc może wrócić jeszcze.
— Około południa wrócił jego koń, sam bez jeźdźca i co szczególna, przybiegł z przerwaną uzdą i raniony w bok jakby go ktoś pchnął szablą lub dzidą.
Na zimnej dumnej twarzy hrabiny wybił się wyraz lekkiego zdziwienia.
— I cóż dalej?
— Pan Juljusz myślał, że w przejażdżce spotkał go jaki przypadek i wysłał go szukać na wszystkie strony. Ale dotąd nie przydybał nikt ani śladu po nim.
— Szczególna!
— Równocześnie osobliwszy wypadek zdarzył się w Buczałach.
— W Buczałach?
— Strażnicy finansowi przytrzymali gdzieś w drodze jakiegoś maziarza, którego twarz i cała powierzchowność wydała im się wielce podejrzaną. Chcieli przetrząść jego wózek, ale on stawił zawzięty upór i gdyby nie dwóch przejeżdżających przypadkowo huzarów, byłby obronił się przeciw wszelkim natarciom. Przestraszywszy się zaś huzarów, dał się zaprowadzić do mandatarjusza. Tu....
— Tu?
— Chciano koniecznie przetrząść jego wózek ale ujrzawszy że obadwaj huzary odjechali napowrót odzyskał całą zuchwałą odwagę i energję i dobywszy parę pistoletów z zanadrza, przemocą utorował sobie drogę.
Est-il possible? — krzyknęła hrabina.
— Mandatarjusz sam i jego policjant o włosek tylko uszli śmierci, u strażników skończyło się wszystko na przestrachu.
— I to dziś się stało?
— Dziś rano. Nie wiem zkąd, ale wszyscy domniemywają się pewnego związku między jednym a drugim wypadkiem....
— Pewnego związku! — powtórzyła hrabina, nadspodziewanie zaintrygowana całem opowiadaniem.
— Mówią — kontynuowała Eugenia — że w wózku tym zamiast mazi znajdował się trup tego Czorguta, ale to zapewne dodatek z fantazji naszej poczciwej Solczaniowej.
— Kto wie — mruknęła hrabina pod wpływem świeżo odczytanych rozdziałów Marcina Podrzutka.
Eugenia parsknęła wesołym śmiechem.
— Mamcia zapomina — poderwała — że poczciwa nasza Solczaniowa wie i opowiada nietylko wszystko, co się stało, ale i co się stać mogło. Otóż przypuśćmy, że pół z tego wszystkiego stało się rzeczy wiście, a drugie pół stać się tylko mogło, a zamiast tragedji otrzymamy komedję.
Hrabina chciała coś odpowiedzieć ale zatrzymała się nagle i pilnie nadstawiła uszu.
Na dziedzińcu rozległ się turkot powozu.
Eugenia poskoczyła do okna i klasnęła w ręce z radości.
— Pan Juljusz! — krzyknęła. — Otóż o wszystkiem dowiemy się najlepiej!
— Pan Juljusz! — powtórzyła hrabina przeciągle, jakby zdziwiona tak prędkiem powtórzeniem wczorajszej wizyty.
Juljusz tymczasem wysiadł z powozu i szybko wbiegł na marmurowe schody ganku.
Wstępując do sieni dworu, spotkał się oko w oko z Żachlewiczem, który po dłuższej konferencji wychodził z kancelarji hrabiego. Skulony i skrzywiony jak zawsze, przesuwał się milczkiem po pod ścianę, a kłaniając się nisko Juljuszowi z swym zwyczajnym, fałszywym, obleśnym uśmiechem, rzucił nań z ukosa jakieś szczególniejsze zagadkowe spojrzenie.
Juljusz wzdrygnął się z lekka. Sam nie wiedząc czego, doznał w tej chwili jakiegoś nieprzyjemnego przykrego uczuci jak człowiek co niespodziewanie potrąci nogą ukrytą, w gęstwinie gadzinę lub inny jaki płaz obrzydliwy.
Prawie mimowolnie obejrzał się za nieznajomym sobie jegomością, a choć nie obaczył już więcej jego fizjonomji, jakąś dziwną, niepojętą uczuł do niego odrazę.
Przytłumiając w sobie jednak to nieprzyjemne wrażenie starał się ile możności przybrać wyraz spokojny i swobodny, zwłaszcza że ważną założył sobie misję dyplomatyczną. Miał bowiem z wszelką delikatnością dać poznać hrabiance jak groźna nad jej tajemnicy zawisła chmura i jak usilnej potrzeba przezorności, aby uniknyć wiszącego niebezpieczeństwa.
Za kilka chwil znalazł się już w gronie rodziny hrabiowskiej, ale dziwne jakieś pomięszanie i zakłopotanie wybiło się na jego twarzy.
Hrabina i córka, rozciekawione nowinami swej klucznicy, przyjęły go wprawdzie z zwykły uprzejmością, ale hrabia wydawał się zupełnie zmienionym.
Jeśli już wczoraj uderzały w nim większy chłód i większa niż zawsze duma, to dzisiaj tem wyraźniej nasuwało się jeszcze to spostrzeżenie.
Hrabia wyglądał widocznie jak nie w swoim humorze, a odpowiadając obowiązkom gościnności, nagradsał lodowaty grzecznością niezwyczajnie rażący wyraz dumy, jaki się wybił na jego twarzy.
Ale prócz tego wyrazu twarz ta w tej chwili inne jeszcze nosiła cechy. Hrabia jakby się o kilka lat postarzał nagle, usta miał spalone, czoło licznemi okryte zmarszczkami. Przebijało się na pierwszy rzut oka w tych pięknych, szlachetnych rysach, że hrabia z jakiemś ważnem pasował się postanowieniem i jakąś ciężką wewnętrzny staczał walkę.
Ten szczególny stan hrabiego, a nadewszystko niezachwiana wesołość, spokój i swoboda pomięszały zupełnie szyki biednemu młodzieńcowi, który podobnie jak po swem widzeniu w pustym ogrodzie, wszystko spodziewał się zastać inaczej.
Po dzisiejszem spotkaniu w buczalskinu wygonie, przygotował się na kłopot i pomięszanie hrabianki a temsamem na kłopot i pomięszanie rodziców, którzy nie mogli przecie niewiedzieć o nocnych tajemniczych wycieczkach córki jedynej.
Zamiast tego wszystkiego zastał rodziców oziębłych obojętnych, zdziwionych widocznie jego przybyciem, a córkę jeszcze weselszą i swobodniejszą, niż zazwyczaj. Na próżno bił się zawzięcie z myślami, jak pojąć i rozwiązać tę zagadkę i od czego wreście najstosowniej rozpocząć kompanię.
— Umiałażby do tego stopnia panować nad sobą — pomyślał w duchu wlepiając bystry wzrok w piękną, jasną i pogodną twarz młodej dziewczyny.
Przypuszczenie to wydało mu się dziecinnem, niedorzecznem. Taka moc nad sobą i zręczność w udaniu nie godziła się ani z wiekiem ani z weselem usposobieniem hrabianki.
Tem niepodobniej wydawało się jeszcze, aby tajemnicę swoją umiała zachować i w obec rodziców, aby w przebraniu uciekała się pod opiekę prostego kozaka bez wiedzy i woli matki.
Goniąc w myślach za nicią Ariadny do tej szczególniejszej zagadki, w coraz większą wikłał się gmatwaninę i tem głębiej brnął w ciemność.
Eugenia spostrzegła przykre usposobienie młodzieńca i jakby chcąc naprowadzić go na tor żywszej rozmowy, zagadnęła żywo:
— Ależ nieopowiadasz nam pan nic o tych szczególniejszych wypadkach, jakie miały zajść u jego mandatarjusza.
Juljusz drgnął z lekka.
— Już wie o tem. — pomyślał.
— Czy już doszły do wiadomości pani? — zapytał z udanem zdziwieniem.
— Nasza klucznica przez swoje rozliczne korrelacje oficynowe, otrzymuje bardzo prędko podobne nowiny.
— Słyszałem także o tem wszystkiem od Żachlewicza, ale wątpiłem aby to była prawda — wtrącił hrabia.
— Żyjemy w ważnym okresie czasu — przemówił Juljusz ze znaczeniem.
Comment?... — poderwała hrabina nie pojmując znaczenia odpowiedzi.
Juljusz z boku bystro i uważnie śledził każdy ruch Eugenii.
— Dwóch strażników finansowych omal nie dostało w ręce człowieka, który przebrany za maziarza miał podobno więcej na celu rozwój i postęp myśli ludu niż bieg kół u wozu.
— Ah! — zawołał hrabia i gwałtownie ruszył się wraz z fotelem.
Que dites-vous! — wykrzyknęła jednocześnie hrabina.
Eugenia nic nie powiedziała, ale jej oko łysnęło, a Juljuszowi zdało się, że i pierś podniosła się cokolwiek.
— Ale umknął szczęśliwie? — zapytał spiesznie hrabia.
— Ocalał jakby cudem, ale na nieszczęście....
— Na nieszczęście — podchwycił hrabia skwapliwie.
Juljusz uważał, że Eugenia jakby z przestrachu z lekka rozwarła usta i zdawała się oddech zatrzymywać w sobie.
— Przy tej i innej sposobności pozostały pewne ślady i skazówki — ciągnął młodzieniec powoli dalej i bystre w hrabiance utkwij spojrzenie — które mogą łatwo naprowadzić do wykrycia jeśli już nie jego samego to przynajmniej skojarzonych z nim osób.
Hrabia coś niezrozumiale mruknął przez zęby.
— I tym to wielkie zagraża niebtzpieczeństwo — kontynuował Juljusz — bo cyrkuł zwrócił już i tak uwagę na ich zwyczajne miejsce zebrania.
— Jakto, miejsce to już znane? — zapytał hrabia z nietajonym niespokojem.
— Ach to byłoby okropnem! — wykrzyknęła Eugenia, a Juljuszowi się przywidywało, że lekki dreszcz przeszedł ją od stóp do głowy.
Juljusz po krótkiej pauzie jakby umyślnie wymierzonej ua podniesienie efektu słów następnych, odezwał się pewnym uroczystym smutkiem.
— Niestety, miejsce to jest już dziś zwierzchności podejrzane, a po lada śledztwie pana komisarza Schnoferl, może być zupełnie zbadane.
— I miejsce to jest?.. — zapytał hrabia z silnem zajęciem.
— Zaklęty dwór!
Hrabia o krok w tył posunął się z fotelem a hrabianka klasnęła w dłonie, a potem jeden paluszek przyłożyła do marmurowego czoła i powtórzyła przeciągle, jakby jakąś drugą ukrytą odgadując tajemnicę:
— Dwór zaklęty!
Te nagłe gęsta, ten niespodziany ton mowy obaliły jednym zamachem wszystkie dotychczasowe wywody i podejrzenia Juljusza.
Żywy jej udział mógł być tylko interesem dla sprawy samej, jej trwogę i obawę zdawało się w obce tylko wzniecać niebezpieczeństwo.
Zachwiany w swoich badaniach Juljusz, miał już zrzucić przybraną maskę dyplomatyczną i wypowiedzieć wręcz swe przestrogi, ale powstrzymał się nagle, zrażony chłodem i obojętnością hrabiego.
— Ile mnie dotychczas wiadomo — zabrał głos, wracając do przyjętej roli — znajduje się pomiędzy zagrrżonemi uczestnikami schadzek w zaklętym dworze jakaś młoda, zda się z wyższego stanu dziewczyna!
— Owa sylfida ogrodowa, niezawodnie! — wykrzyknęła Eugenia.
— I mnie się tak zdaje — powtórzył Juljusz z silnym naciskiem....
— A na czemże się opiera pańskie przypuszczanie?
— Jeden z moich poddanych zeznał do protokołu, że dniem naprzód widział owego maziarza jadącego ku zaklętemu dworowi, gdzie pod bramą oczekiwał go Kost’ Bulij z jakąś młodą panną....
— Której opis zgadza się z pańskiemi spostrzeżeniami — kończyła domyślna hrabianka.
— Jota w jotę, pani — przyznawał młodzieniec z szczególniejszem spojrzeniem.
Eugenia podrzuciła główkę, jakby sobie coś przypomniała.
— W takim razie pozostaje mitylko przeprosić pana odezwała się z uśmiechem.
— Mnie! — wybąknął Juljusz zdziwiony.
— Pokazuje się że sylfida pańska była rzeczywistą istotą.
— O, tego byłem pewny od samego początku!
Młoda dziewczyna z ironicznym uśmiechem wzruszyła ramionami.
— U mnie zaś niestety dotąd pozostają jeszcze niejakie wątpliwości — poszepnęła z lekkiem skinieniem ręki.
Hrabia siedział dotychczas zatopiony w myślach, nagle podniósł głowę i spozierając uważnie w twarz młodzieńca, zapytał:
— Czy mandatarjusz pański zrobił użytek z wszystkich tych zeznań?
— Broń Boże! Lecz i tak już zwrócona uwaga zwierzchności; to też lada dzień może zjechać na śledztwo komisarz urzędnik wielce gorliwy....
Hrabia pochylił nieco głowę, a Juljuszowi zdawało się, że lekki rumieniec wybiegł na jego lica.
— To przynajmniej z Kośtiem nieomieszkasz się pan rozmówić.
— Byłbym to już dziś uczynił, gdyby mię nie zaprzątnął inny szczególny wypadek w moim domu.
— Ah! — zawołała hrabina, przypominając sobie posłyszaną świeżo historię o Czorgucie.
Juljusz ciągnął dalej:
— Przed dwoma dniami przybył do mnie mój dawny kolega szkolny i miał dłuższy czas przepędzić u mnie, ale wczoraj wyjechał gdzieś konno w nocy, uzbrojony w moje pistolety i dotąd nie wrócił. Koń jego przybiegł z przerwaną uzdą i ranny ciężko w bok.
— Więc to prawda! — krzyknęły jednocześnie matka i córka.
— Szczególna.... — mruknął hrabia.
Juljusz potarł czoło i prawił dalej:
— Nie wiem wcale co sądzić o tem zdarzeniu. Mój przyjaciel, jestto człowiek zapamiętałej odwagi, posuniętej aż do szalonej zuchwałości, ale nie mogę dociec, gdzieby mógł popaść w takie niebezpieczeństwo.
— Może spadł po prostu, a koń przebił się o kół od płotu.
— To zdawałoby się wcale prawdopodobnem, gdyby nie przerwana uzda!
— Na jakiż pan tedy wpadasz domysł?
— Lękam się czy nic zagnawszy się przypadkowo pod zaklęty dwór nie popadł tam jakiemu przypadkowi.
— Ależ dla Boga — poderwała Eugenia — z zaklętego dworu robi się naprawdę coś zaklętego.
Hrabia wzruszył ramionami, a hrabina coś niezrozumiale szepnęła po francuzku
W tej chwili wszedł galonowy lokaj do salonu i na srebrnej tacy przyniósł list opieczętowany.
— Do jasnej pani — rzekł z ukłonem.
— Z poczty?
— Przez umyślnego ze Szwydki.
— Od Adamowej — wykrzyknęła hrabina i skwapliwie pochwyciła za list.
Vous permetez, monsieur — zwróciła się do Juljusza i otworzyła list z pospiechem.
Chwilkę przebiegła szybko oczyma po różowej karcie listowej, a naraz oderwała się od czytania.
— August powrócił!
— Powrócił! — wykrzyknęła Eugenia i z taką jakąś radością poskoczyła w krześle, że Juljusz sam nie wiedząc czego zadrżał na całem ciele i uczuł, że mu się jakoś gwałtownie ścisnęło serce.
Eugenia jakby czuła potrzebę wytłumaczyć się z swego nagłego wybuchu radości zwróciła się do Juljusza i rzekła:
— August.... to mój kuzyn, jakiś brat cioteczno-wujczyny, spólnik i towarzysz zabaw i igraszek dziecinnych. Wraca obecnie z zagranicy, gdzie przepędził całe trzy lata.
Tłumaczenie to zamiast pomniejszyć, powiększyło w Juljuszu tylko nieprzyjemne wrażenie pierwszej chwili.
Odtąd zupełnie już stracił humor, a wmawiając w siebie, że dopełnił już swego obowiązku, zbył jak najkrócej swą wizytę i pożegnał się z hrabstwem.
Hrabia nie próbował go zatrzymywać i ani jednem słówkiem nie ponowił dawnych zwyczajnych zaprosin, a do właściwego wyrazu jego fizjonomji przymieszało się widocznie przy pożegnaniu jakieś mimowolnie pomieszanie i zakłopotanie.
Nie uszło to uwagi Juljusza, a oczywiście nowe ztąd wysnuwały się uwagi i wątpliwości.
Przekonany silnie, że tajemniczą nimfą ogrodową i spólniczką śmiałych zamiarów pseudomaziarza nie był nikt inny jak tylko młoda nadobna hrabianka, wykładał sobie młodzieniec po swojemu owe szczególniejsze zakłopotanie hrabiego.
Wszakże z tem wszystkiem niepodobna było uwierzyć, aby sama szesnastoletnia dziewczyna do tego stopnia posunęła udanie i tak ogromną posiadała władzę sama nad sobą, żeby potrafiła niewzruszona i niezachwiana wytrzymać śledztwo wzroku, któreby mogło przynieść zaszczyt najprzenikliwszemu instygatorowi policyjnemu.
Wyjeżdżając za bramę dworu, popadł w walkę tych samych domysłów i wątpliwości, z jakiemi bił się w powrocie z swej ostatniej wizyty w Orkizowie.
Własny wzrok, szczególny zbieg wypadków i te i owe spostrzeżenia następne zdawały się najdobitniej stwierdzać powzięte podejrzenia, kiedy tuż zaraz nowa jakaś okoliczność najsmutniejszy wszystkim zadawała kłam.
Do tych myśli i rozpamiętywań mieszało się i wspomnienie owego Augusta, którego powrót z zagranicy w tak wielką radość wprowadził Eugenię.
Przypomniał sobie teraz, że o tym Auguście częste poprzednio słyszał wzmianki. Byłto młody hrabia August Wyklicki, kuzyn hrabiny i bliski sąsiad majątku hrabstwa.
Juljusz nie widział go nigdy, słyszał o nim bardzo mało, a jakąś dziwną instynktową czuł już ku niemu zazdrość i odrazę.
Pochylił głowę na piersi i zamarzył głęboko, a czasami tylko jakieś z piersi wyrwało się westchnienie i jakieś słówko cichym szmerem wymykało się z zaciśniętych ust.
Powóz tym czasem skręcił w bok wzdłuż szerokiego łanu żyta, który jednolitym obszarem ciągnął się aż po jedną stronę żywopłotu przy ogrodzie pałacowym.
Podjeżdżając pod mały pagórek powóz zwolnił cokolwiek w biegu, a w tej samej chwili pędem błyskawicy jakaś postać wyskoczyła z żyta i jednym susem dopadła stopni powozu.
Wyrwany niespodziewanie z swego głębokiego zamyślenia, nie mógł Juljusz lekkiego przytłumić wykrzyku. Wykrzyk ten wzmógł się jeszcze, kiedy w tej jakby z nieba spadłej postaci poznał Katilinę in propria persona.
Niepoprawny awanturnik któregośmy w tak nieprzyjemnej pozycji zostawili w czerwonym pokoju zaklętego dworu, wyglądał dziwnie jakoś zmieniony na twarzy. Zatarł się ów zuchwały, wyżywający wyraz oczu, znikł ów drwiący, tubaszny uśmiech lekceważenia z ust zaciśniętych.
W tym momencie pan Damazy Czorgut wyglądał na przyzwoitego, jakąś ważną sprawą zaprzątnionego człowieka, a w ruchach jego jakiś febryczny przebijał pospiech.
— Ty!!! tu!!! — wykrzyknął Juljusz zdziwiony.
— Pst!.... sza.... Nie mam czasu teraz... Nie susz sobie głowę o mnie... Wkrótce się obaczymy.. Mam ci wiele powiedzieć... — szepnął urywanym głosem i ścisnąwszy w przelocie rękę osłupiałego z zdziwienia przyjaciela, skoczył z stopnia i w jednem mgnieniu oka znikł napowrót w gęstwinie żyta.
Wszystko to stało się tak nagle, prędko i niespodziewanie, że Juljusz musiał aż przetrzeć oczy, aby całe to spotkanie nie wziąć za senne złudzenie, a biedny furman posłyszawszy jakiś głos za sobą i obejrzawszy się co żywo, mało lejce nie wypuścił z przestrachu, tak szybko mignął i zniknął mu przed oczyma cień jakiejś nierozeznanej bliżej postaci.
Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, Juljusz wychylił głowę z powozu, a nie widząc już ani śladu po swym szczególnym przyjacielu, wzruszył ramionami i mruknął półgłosem:
— Nowa zagadka! Kiedyż nareście wyjaśni się wszystko!




XVII.
Spisek.

Upłynęło już kilka miesięcy od ostatnich scen naszej powieści.
Opuszczony na tak długi czas tok działania, musiał oczywiście w wewnętrznym swym rozwoju, wewnętrznych swych wpływach i przemianach postąpić znacznie dalej wszakże ogólny stan rzeczy, ogólna zewnętrzna sytuacja działających osób, pozostała niezmienna. Wszystkich naszych znajomych zastaniemy na tych samych stanowiskach, jakie zajmowali poprzednio.
Ale nieuprzedzając czytelnika za wiele, pochwytujemy wątek dalszego opowiadania, a choćby z samego tylko respektu dla powagi urzędu zaczniemy od prześwietnej dominii.
Czcigodny pan mandatarjusz odbywał właśnie jedną z najgłówniejszych funkcji swego codziennego działania, oddawał się drzymce poobiednej. Pani sędzina posunęła z wizytą do księdzowej, a w kancelarji dominikalnej urzędował pan Gustaw Chochelka sam.
Siedzi właśnie przy brudnym, obryzganym stoliku i gryząc pióro w zębach lub dusząc je zawzięcie w ręku, widocznie sili się z niesłychanem natchnieniem na jakiś koncept niepospolity.
Ale nie łatwe to podobno dla biedaka zadanie!
Spocił się cały, włosy wzburzył na wszystkie strony, bakenbardy najeżył okropnie, kołnierzyki podciągnął aż powyżej uszu, a zaledwie z trudem i mozolą dwa nędzne wiersze nakreślił na papierze.
Prawdaż bo, że waleczny nasz bohater nie forsuje się nad lada relacją urzędową, na które dzięki przezorności wyższych władz gotowiuteńkie znajdują się już formularze, że byle tylko uwaga przy przepisywaniu, a idzie jak z płatka.
Pan Gustaw Chochelka inne, ważniejsze wypracowuje zadanie i to in popriis privatis.
Gdybyśmy się umieli przymilić jego tyle interesującej osobie, wyznałby nam pewnie na ucho z pewnym nieopisanym uśmiechem zadowolenia, że koncepuje list miłośny do jakiejś panny Marjanny czy Serafiny, która go jak powiada wściekle kokietuje, że już nie może obstać dłużej. Chce jej więc wypalić nareście wyznanie miłośne po wszelkiej formie, ale dziwnem nieszczęściem koncept jak zaklęty utkwił we łbie i ani rusz dopisać trzeciego wiersza, aby przynajmniej dopełnić zwykłą przyjętą liczbę perfekcji.
Z ciężkim westnieciem odczytuje biedak po raz prawie setny:
„Już kilka razy chwytałem za pióro do ręki, aby zbolałemu sercu memu....
Ale cóż dalej? Nad tem pan Chochelka od dwu godzin suszył i łamał sobie mózgownicę.
— Popuścić cugle... mruknął i już zamachnął się piórem, ale nagle się zawahał.
— Popuścić!.... popuścić.... cugle!.... nie — szepnął niezadowolony, skubiąc nieszczęśliwe bakenbardy.
— Aha! — wykrzyknął naraz: — Już kilkanaście razy chwytałem za pióro do ręki, aby zbolałemu sercu memu dać wziąć wolność.....
Znowu niekontent pokiwał głową.
— Dać.... wziąć — poszepnął i z ciężkiem westchnieniem zamyślił się głęboko.
— Przeklęcie — wybąknął gniewnie — nic się nie klei.... Jestem przecie oczytany! — dodał jakby sam siebie wbijając w ambicję.
Pan Chochelka jest oczytany! Prawda! Niech kto tylko wspomniał Mickiewicza a zaraz podniósł się na pięty, poprawił bakenbardy i uśmiechnął się jak człowiek, któremu nic tajnego pod słońcem.
— Mickiewicz, Mickiewicz! — wycedził — to ten, co to zrobił wiersze o pani Twardowskiej, o, ja jego wiem. Zdatna głowa!
I trzeba wiedzieć, że pan Chochelka nie ograniczał się jedynie na Mickiewicza. Raz w jednym tygodniu odczytał całego Rinaldiniego i Życie Genowefy, ale odtąd dał sobie słowo żadnej powieści nie wziąć do ręki.
— Bo takem się przejął temi historjami, żem cały dragi tydzień chodził jak cymbał wierutny! — mawiał.
Pan Chochelka jak widać nie lubił przedstawiać się nigdy w swej naturalnej postaci!
Ależ biedak męczy, dręczy i mozoli się w tej chwili, a tu ciężko jak z kamienia! Rób co chcesz, trzeci wiersz nie wykłuwa się z głowy.
Pan aktuarjusz splunął gniewnie!
— Tfy do licha! Nie idzie zgoła! a tak tęgą mam głowę — mruknął.
Nie można mu brać za złe tej przechwałki! Każda liszka chwali swój ogon — powiada przysłowie, dlaczegóżby więc panu Chochelce nie miało być wolno pochwalić exeplionaliter swej głowy?
Mimo jednak tak tęgiej w własnem przekonaniu głowy, koncepcja listu nie postąpiła ani o krok dalej.
— Co tu począć! — wyjęknął w zwątpieniu.
Nagle ręką uderzył się w czoło.
— Utnę wierszem! — wykrzyknął z tryumfem.
— Wybornie! kapitalnie! — pocieszał się po krótkim namyśle, w deklamatorskiej stawiąc się pozycji.
— Już kilka razy chwytałem za pióro do ręki. — Ażeby serca mojego zbolałe jęki!
— Tam do djabła! mam wielki talent poetyczny, a dotychczas ani wiedziałem o nim! Ręki! Jęki! jaki rym siarczysty! Ej ba nie koniec na tem, nasuwają mi się dwa nowe rymy: Ręki, jęki, męki, dźwięki!
I jakby przestraszony swem niespodziewanem bogactwem pan Chochelka oburącz chwycił się za głowę.
— Cóż to teraz wybrać na miłość Boga? — zagadnął się tragicznie zawracając oczy. — Serca mojego zbolałe jęki, zbolałe męki, zbolałe dźwięki! wszystko dobrze! kapitalnie! wybornie!
I jak szalony zerwał się z krzesła i zaczął biegać tam i nazad po pokoju.
— Serce cierpi zbolałe męki — wyśmienicie! Serce puka głośno, a zatem jęczy, a zatem serca jęki, ekselentnie!
Nagle przystanął.
— Serca zbolałe dźwięki — to podobno najlepiej, najpoetyczniej! — mruknął w niepewności.
— Et, co tam! — wstrząsł się po chwili namysłu — jęki, męki, dźwięki! wszystkie dobre. Wszystkie wpakuję! Niech wie, że się znam na rymach! Ho, ho, bo to nie łatwo do jednej końcówki aż trzech extrafein dobrać rymów.
Co tchu siadł do stolika i z niemałym jaszcze ponownym trudem i mozołem jak niemniej z niepospolitem przelaniem potu i inkaustu, wypisał na papier:

—  Już kilka razy chwytałem za pióro do ręki,
Ażeby serca mojego zbolałe jęki,
Ażeby piersi mej nieustanne męki,
Ażeby głowy mojej ogniste dźwięki.....

Tu utknął i poskrobał się w głowę.
— Dalej! — zagadnął sam do siebie — hm, dalej.. dalej...
— Jest! — wrzasnął i poskoczył w siedzeniu:

Wynurzyć dziś tobie,
Jak samemu sobie,
Kiedy bymbył w grobie,
Albo stoi przy żłobie.

Tu wybuchł tym głośnym, urywanym śmiechem, który u dzieci i warjatów ma oznaczać najwyższy stopień radości.

I w samej rzeczy miał się czem cieszyć poczciwiec cały wiersz ostatni udał mu się, że nic dodać. Sam jeden zamykał w sobie i krytykę poprzednich wierszy i tytuł, charakter i nazwisko autora!
Na szczęście miał to być na dziś wiersz ostatni.
W tej chwili zajechał jakiś kocz przed prześwietne dominium, a zwolna i ostrożnie wyłaził z niego jakiś chudy skrzywiony człowiek.
— Pan Żachlewicz, były plenipotent hrabiego z Orkizowa! — wykrzyknął aktuarjusz poeta, wyzierając przez okno. — Trzeba zbudzić pana sędziego!
I popędził co żywo na drugą stronę.
Pan Żachlewicz wszedł tymczasem do kancelarji i obzierając się do koła jakby nieśmiały i zakłopotany, zatrzymał się we drzwiach.
Tuż zaraz wpadł pan sędzia z takim pospiechem, że nawet nie przetarł dobrze zaspanych oczu. Pan Żachlewicz widać wielkie miał u niego znaczenie.
— Do nóg upadam pana dobrodzieja! — zawołał kłaniając się nisko.
— Sługa i podnóżek pana sędziego dobrodzieja — wycedził Żachlewicz i ręką wyciągnął naprzód.
W tej chwili obudwu spojrzenia zetknęły się z sobą i zupełnie różny wyraz wybił się na obu twarzach. Jeden drugiego wietrzył przez skórę. Mandatarjusz zrozumiał na pierwszy rzut oka, że Żachlewicz w jakimś ważnym przybywa do niego interesie i chciałby go łatwym zbyć kosztem.
Żachlewiez ujrzał się od razu odgadniętym i poczuł instynktowo, że nie z lada przeciwnikiem będzie mia do czynienia.
— Trzeba dobrze się wziąć na kieł! — pomyślą Żachlewicz.
— Trafiła kosa na kamień! — tryumfował w duchu pan mandatarjusz.
— Pan dobrodziej już z zagranicy? — zapytał głośno.
— Ledwie co wróciłem.
— Mogę prosić pana dobrodzieja na drugą stronę... mojej żony wprawdzie nie ma....
Pan Żachlewicz przerwał mu uściskiem ręki.
— Przepraszam pana sędziego, nie ładnie to może, ale przyznam się, że przybyłem li tylko za interesem, nie chciałbym więc robić subjekcji.
Pan mandatarjusz obejrzał się za panem Chochelką, a ten już rozumiał znaczenie tego poruszenia. W takim razie obowiązkiem jego było brać czapkę i wynosić się na przechadzkę. Pan aktuarjusz często nie gniewał się za to wcale, bo szedł sobie zwyczajnie na ogród, gdzie pod cień wielkiej lipy lubiła podchodzić pani sędzina, gdy tylko zaczął ją trapić frasunek.
Żachlewicz i mandatarjusz pozostali w kancelarji.
Pierwszy usiadł na starej, brudnej drelichem pobitej sofce, drugi z urzędową powagą zajął miejsce na drewnianem krześle w pobliżu.
Żachlewicz się czegoś wahał i namyślał, jakby układał plan kompanii. Mandatarjusz milczał zawzięcie i tylko z ukosa zerkał na swego gościa.
— Hm! hm — krząknął nareście Żachlewicz.
— Hum, hum — zawtórował mandatarjusz.
Żachlewicz uśmiechnął się obleśnie, a nie spuszczając przeszywającego spojrzenia z mandatarjusza, cedził zwolna:
— Mam nader ważny i delikatny interes do pana sędziego dobrodzieja.
— O, pan dobrodziej potrzebuje tylko rozkazać! — upewniał z ukłonem mandatarjusz.
— Będzie to mały sekrecik.
Mandatarjusz z nabożeństwem pochylił głowę na piersi.
— Przedewszystkiem tedy tajemnica pod słowem honoru — ciągnął z naciskiem Żachlewicz.
Mandatarjusz zamiast odpowiedzieć, z uroczystą powagą wyciągnął rękę.
Żachlewicz poprawił się w siedzeniu.
— Na uczciwość.... — zaczął swojem ulubionem przysłowiem i zawahał się jakby nie wiedział od czego uderzyć.
— Pan sędzia wiesz zapewne — zabrał głos po chwili — że przed trzema miesiącami podziękowałem za służbę hrabiemu....
— Słyszałem o tem — odpowiedział mandatarjusz niepospolicie rozciekawiony samym początkiem.
— I jakże pan sobie to tłumaczyłeś, jeśli wolno zapytać?
— Przyznam się, że jak wszyscy inni niewiedziałem bynajmniej co myśleć o tem. Pan dobrodziej, źrenica w oku hrabiego...
Żachlewicz uśmiechnął się po swojemu.
— Dziś muszę się z nim procesować panie łaskawy — rzekł po chwili.
— Czy być może! — wrzasnął mandatarjusz zdziwiony naprawdę.
— Na uczciwość, była to konieczność nieodzowna.
Mandatarjusz swoim zwyczajem rozdziawił gębę.
— O cóż to poszło? — mruknął, jakby niedowierzając.
— Zaraz kochanemu panu wszystko wytłumaczę, bo będę bardzo potrzebował jego pomocy.
Mandatarjusz uśmiechnął się skrycie, a strasznie go jakoś zaświerżbiała dłoń.
— Proszę tylko rozkazać w czem mogę służyć — odezwał się po chwili.
Żachlewiez przełożył nogę na nogę, oczy w większy jeszcze niż zazwyczaj wywrócił zyz i prawił dalej powoli, ważąc w ustach każde słówko.
— Oceniając moje długoletnie w około swego domu usługi, pan hrabia przyrzekał mi zawsze pewną gratyfikację osobną....
Mandatarjusz pokiwał głową poważnie, jakby chciał ukryć tym sposobem szyderczy uśmiech, który na gwałt cisnął się na usta.
Żachlewicz nie uważał tego i ciągnął dalej:
— W samej rzeczy też chciał wypełnić obietnicę przed trzema laty.
— Kiedy objął klucz żwirowski? — wtrącił mandatarjusz.
— Tak wtedy, darował mi na wieczne czasy formalnym zapisem jednę wieś całą....
Mandatarjusz aż na pół poskoczył z swego siedzenia, tak go jakoś piknęło szczęście jeneralnego rządcy.
— A którą? — zapytał pospiesznie.
— Buczały! — odpowiedział Żachlewicz jakby od niechcenia.
— Buczały! — powtórzył mandatarjusz i pokiwał głową.
Żachlewicz westchnął i machnął ręką.
— Ale cóż, nim jeszcze mogłem darowiznę wziąć w posiadanie i wleźć do tabuli, przybywa ten klucznik stary Kost’ Bulij!
— Z testamentem!
— Pan hrabia musiał oddać cały klucz, a więc i moja darowizna.
— Poszła ad acta — kończył mandatarjusz urzędowem przyrównaniem.
Żachlewicz wstrząsł głową.
— Tak znowu nie myślę.
— Jakto?
— Darowiznę uważam zawsze za darowiznę; niedostając więc Buczał, miałem prawo rościć sobie jakiś inny ekwiwalent.
— Słusznie.
— Tymczasem pan hrabia zapatrywał się na tę rzecz inaczej. Utrzymuje, że do darowizny tej skłonił go jedynie nowy przyrost majątku, a z upadkiem tego przyrostu, upada i jej znaczenie.
— Hm, hm — mruknął mandatarjusz i brwi podciągnął do góry.
— Jednem słowem hrabia położył swoją donację jedynie tylko jako skutek własnego posiadania Żwirowa.
— Tracąc zaś sam Żwirów, nie uczuł się obowiązanym do niczego — uzupełniał mandatarjusz własnym domysłem.
Żachlewicz skinął głową, potakując.
— Mógłżem jednak poprzestać na tem? — zapytał po chwili.
Mandatarjusz krząknął i wzruszył ramionami.
— Udałem się do zręcznych adwokatów — prawił dalej były rządca jeneralny.
— A ci zrobili panu nadzieję....
— Bynajmniej, przepowiedzieli mi otwarcie przegraną w obec prawa.
— A pan dobrodziej na to....
— Nie straciłem nadziei. Zapis mój upadał w obec prawa dlatego, że upadła i san a sukcesja hrabiego; w razie jednak jego legalnego powrotu do sukcesji, powracam i ja do moich praw na Buczały.
Mandatarjusz rozdziawił gębę, wybałuszył oczy, najeżył wąsy i nastrzygł uszy, ale nie rozumiał nic jak w rogu.
Żachlewicz chwikę milczał z spuszczonemi oczyma, jakby umyślnie chciał mandatarjusza w tem większe jeszcze wprowadzić oczekiwanie.
— Otóż tedy.... — zaczął nareście.
Mandatarjusz z krzesłem gwałtownie posunął się naprzód.
— Aby przyjść do swej donacji, potrzeba koniecznie wprowadzić hrabiego w posiadanie całego Żwirowa.
Mandatarjusz machnął ręką, jakby zawiedzony w nadziei.
— Panu sędziemu wydaje się to niepodobieństwem?
— A panu dobrodziejowi, nie?
— Bynajmniej.
Mandatarjusz zarzucił głowę w tył z wyrazem najwyższego zdziwienia.
Żachlewicz spokojnie cedził przez zęby.
— Mam pewną nadzieję, że przy boskiej i ludzkiej pomocy uda mi się dokazać tego.
— Obalić testament po trzech latach z okładem! — wykrzyknął mandatarjusz.
— W tym razie nie ma zadawnienia.
— Ależ testament ważny po wszelkiej formie.
— Przeciwnie na uczciwość ja myślę, że zupełnie nieważny! — przerwał były rządca z silnym naciskiem.
— A to jakim sposobem? — zapytał mandatarjusz i aż gębę rozdziawił, aby lepiej słyszeć odpowiedź.
Żachlewicz uśmiechnął się po swojemu
— Wiadomo panu, że prawo nie wszystkim pozwala rozrządzać swą wolą.
— Jakto? — wykrzyknął mandatarjusz, nie rozumiejąc dobrze.
Żachlewicz ciągnął dalej:
— Są ludzie, którzy w obec prawa nie mają własnej woli np. wzięci pod kuratelę....
— Warjaci! — wrzasnął mandatarjusz i niezmiernie wybałuszył oczy, bo nagle zaczęło mu już świtać w głowie.
Żachlewicz pochylił głowę w milczeniu.
Mandatarjusz pięścią uderzył się w czoło.
— Fiufiufiu! — zasyczał.
Ale nagle się zamyślił z i niejakiem powątpiewaniem wstrząsł głową.
— A dowody?! — szepnął, brodę wychylając naprzód.
— Po części są już, a po części będą!
— Są już!
Żachlewicz uderzył się po kieszeni na piersiach.
— Różne dokumenciki przywiozłem z sobą z Drezna.
— Ehe..e..e! — wyciągnął mandatarjusz, jakby się czegoś dorozumiewał.
— Dwóch lekarzy drezdeńskich, przywołanych podczas choroby starościca, wystawiło świadectwo, właściciel i posługacz hotelu, gdzie mieszkał starościc zeznali i zaprzysięgli do protokołu, że nieboszczykowi brakowało piątej klepki.
— Fiufiufiu — zaświstał da capo mandatarjusz.
— Starościc wyglądał Niemcom na prostego chłopa, przebranego przypadkiem w suknie pańskie. Sam nic nie znaczył, we wszystkiem stanowił według upodobania jeden z jego sług, to jest zapewne jeden z kozaków, który traktował swego pana jak chłopa.
— O, ba! już co temu, to nie wierzę. Starościc dałby sobie imponować od kogoś, ulegałby czyjejś woli! A toto!
— Powiadam panu, kilka osób poprzysięgło ten stosunek między panem i sługą i to jest jeden z główniejszych dowodów obłąkania.
Mandatarjusz pokiwał głową nieprzekonany.
— Ale do czego się tu długo rozwodzić, zebrane w Dreźnie poszlaki wystarczają w obec prawa ciągnął Żachlewicz. — Starościc nie był panem swych zdrowych zmysłów, a temsamem i legalnym panem swej woli za granicą, to już dowiedzione.
— Dokumentnie?
— Najzupełniej.
— Teraz tylko chodzi o to....
Mandatarjusz poruszył się trochę w swem krześle i pilnie nastrzygł uszu.
— O co naprzykład? — zapytał
— Aby dowieść, że staroście i przed swym wyjazdem za granicą był... tak... niby...
Mente captus! — uzupełnił mandatarjusz.
Żachlewicz skwapliwie kiwnął głową.
Panu Gogolewskiemu cała sprawa wyświeciła się jak na dłoni. Nie mógł już usiedzieć w krześle, porwał się z miesca i jak opętany jął biegać po pokoju.
— To mi koncept! — wykrzyknął nareście nie bez pewnego uczucia zazdrości.
— Do tego potrzebuję jednak pomocy pańskiej, Girgilewicza i innych, co tak długi czas w bliższych z starościcem zostawali stosunkach.
Mandatarjusz przystanął i mimowolnie dłoń wyciągnął naprzód.
— Aha — mruknął podnosząc się na pięty i wydymając wargi.
— Od świadectwa panów wiele zależy — kontynuował były rządca.
Mandatarjusz nadymał się coraz bardziej.
— Trudna to sprawa — rzekł nareście — dowodzić komuś po śmierci, że za życia nie miał piątej klepki.
— Panowie będziecie potrzebowali przytoczyć tylko wszystkie jego dziwactwa i szczególności, których pamięć dotychczas nie zginęła w okolicy, a to wystarczy.
— Więc pan dobrodziej po prostu zamawiasz sobie moje świadectwo? — zagadnął mandatarjusz z ukośnem spojrzeniem.
— O, więcej jeszcze panie łaskawy.
— Więcej?
— W ręce pana złożę całą drugą część sprawy. Chciałbym aby pan dobrodziej prócz własnego świadectwa, wybrał także i takich poddanych, coby mogli zaprzysiądz obłąkanie nieboszczyka, w ogóle abyś całe dalsze niesłychanie już łatwe dowodzenie, wziął zupełnie na siebie.
Mandatarjusz stał niemy i nieruchomy i pilnie tylko chwytał za każde słówko swego gościa.
Żachlewicz ciągnął dalej:
— Wiem że przytem będą rozmaite zachody, korowody, koszta, wydatki, ale na to mogę panu dobrodziejowi anlicipative złożyć kilka tysiączków.
Mandatarjuszowi błogo się zrobiło około serca. Jakby go kto oliwą posmarował od stóp od głowy!
Mrugnął nieznacznie oczyma, cmoknął językiem pocichu i poszepnął w duchu:
— Parę tysiączków anticipative!
Żachlewicz badał pilnie wyraz fizjonomji zacnego sędziego i uśmiechnął się z zadowolenia.
— Jeśli się uda nam szczęśliwie, jak mam nadzieję, pan hrabia obejmie cały majątek i musi nam być osobno wdzięcznym, choć dziś działamy wbrew jego woli.
— Hm, hm — zakrzyknął mandatarjusz.
— A tego studencika, co mu tak właśnie do wielkiego pana jak kuchcie do patyny....
— Juljusza?
— Jego samego napędzimy napowrót do szkół.
— Do szkół! — wykrzyknął mandatarjusz wzgardliwie.
Żachlewicz uśmiechnął się z dumy i rozkoszy.
— Jeśli się tylko obadwaj weźmiemy za ręce — prawił dalej z naciskiem — wszystko pójdzie jak zpłatka, na uczciwość. Pan hrabia wróci do swej słusznej po bracie sukcesji....
— Pan dobrodziej weźmiesz Buczały — wpadał mu w mowę mandatarjusz, oblizując się nieznacznie.
— Pan sędzia także źle na tem nie wyjdziesz.... kilka tysiączków gotówki i dożywotnie miejsce, to nie bagatela.
Pan Gągolewski porwał się z krzesła i zaczął szybko przechadzać się po pokoju. Cały plan ukartowany stał mu wyraźnie przed oczyma i nieprzezwyciężony uśmiechał się z dala pokusy.
— Niech mię djabli porwą, złoty interes! — pomyślał w duchu i uśmiechnął się po swojemu.
— Panie dobrodzieju — rzekł głośno, zwracając się ku swemu gościowi. — Nie ma co mówić, ułożyłeś wszystko najwyborniej!
— Zgadzasz się tedy pan sędzia? — podchwytywał skwapliwie były rządca jeneralny.
— Fiufiu! pan dobrodziej nie dla proporcji masz głowę na karku!
Żachlewicz w milczeniu wyciągnął rękę naprzód.
— A zatem zgoda?
Mandatarjusz nadął się w zamyśleniu.
— Hm, hm — krząknął z udanem wahaniem.
Żachlewicz dobył z kieszeni gruby puilares i otwierając go z wolna, zaświecił w oczy mandatarjuszowi sporym pękiem długich, wielogłowych banknotów.
Pana Gągolewskiego jakby jakiś rozkoszny owionął wietrzyk, tak go coś przyjemnie załechtało po całem ciele. Ręka sama wychylała się do ust.
— Same setki! — poszepnął i z cicha cmoknął językiem.
— Forując z dworu tego studencika, możnaby sobie pogadać potem z tym drugim hołodrygą.... — mruknął półgłośno.
Żachlewicz milcząc przeliczał banknoty.
— Trzy miesiące na pierwsze potrzeby wystarczą? — zapytał.
Mandatarjusz westchnął niewiedzieć czy z łakomstwa, czy z szkrupułów sumienia.
— Zawsze wołałem służyć panu z panów niż lada jakiemu szerepetce! — rzekł z dumą i powagą. — Między panem hrabią a tym żakiem nie ma właściwie wyboru. Lepiej pod wozem u pierwszego, niż na wozie u drugiego.
Żachlewicz zwój banknotów rzucił zręcznie na stolik i rozwarł ramiona. Obadwaj zacni mężowie uściskali się serdecznie.
— Stoi! ugoda! — wykrzyknął Żachlewicz.
— Stoi — stwierdzał dobitnie mandatarjusz.
— Fora z szereprtką!
— Górą pan z panów!
Po tem serdecznem obopólnem wylaniu, obadwaj spólnicy zajęli napowrót swe dawne miejsca.
Ale pan mandatarjusz musiał się naprzód uspokoić z innej strony. Rzucony na stolik pęk banknotów okropnie nęcił oczy i nabawiał go jakiegoś dreszczu pożądliwego. Nie mogąc powstrzymać się dłużej pan Gągolewski, nagle szybko ku stołowi wyciągnął rękę.
— Aby kto nie podejrzał.... — mruknął i w jednem mgnieniu oka cały plik zagarnął do kieszeni.
Teraz dopiero niewysłowiona rozkosz rozlała się po jego twarzy. Uspokojony zupełnie, odszepnął i krząknął głośno, jakby mu już ostatni ciężar spadł z serca.
Żachlewicz z ukosa patrzył na wszystkie poruszenia mandatarjusza i uśmiechnął się złośliwie.
— Pozostaje nam teraz naradzić się tylko nad środkami działania.
— Potrzeba zastanowić się nad dowodami warjacji starościca.
— Pan Girgilewicz będzie z nami?
— Niezawodnie.
— Obudwom panom nie trudno będzie przypomnieć sobie wszystkie dziwactwa nieboszczyka, któreby mogły posłużyć za dowody jego obłąkania.
— Ho, ho! ja ich sam pamiętam bez liku.
— I na wszystko będziesz pan mógł sam złożyć przysięgę i znajdziesz innych gotowych do przysięgi świadków?
— Bagatela!
Zaczniemy dowodzić, że starościc był mente captus od samego dzieciństwa.
— Nic łatwiejszego. Ciągle przesiadywał przecie w czerwonym pokoju obok swego obłąkanego i z nim razem wołał nieustannie: „Nie pozwalam! Protestuję!“
Żachlewicz skinął głową w zamyśleniu.
— A potem? — zapytał.
— Jak urósł w młokosa, to już broił panie, że końca miary nie było. Co dzień prawie zajeździł konia, co dzień jakiejś nowej szalonej swawoli. Na byczej skórze by nie spisał, co dokazywał nieustannie.
— Czy pan już byłeś wtedy w skarbie?
— Właśnie co nastałem.
— I odtąd nie zmienił się już do końca?
Mandatarjusz zawahał się nagle.
— O nie — mruknął — jakiś czas zdawał się zmieniony zupełnie.
Żachlewicz pilnie nadstawił uszu.
— Było to wtedy, kiedy mu ta Kseńka zajechała w głowę.
— Ah — szepnął Żachlewicz, jakby sobie coś przypominając.
Mandatarjusz ciągnął dalej:
— Wtedy złagodniał znacznie ale nie na długo. Potrzeba go było za to widzieć kiedy Kseńka drapnęła gdzieś bez wieści! Dziki zwierz nie mógł być straszniejszy! Biada chłopowi, co w złą godzinę wlazł mu w drogę!
— Tej pory nam wcale nie tykać — przerwał Żachlewicz — w nieszczęściu miłośnem każdy człowiek wygląda jak warjat. Chodzi więcej o to, czy starościc objąwszy na siebie majątek umiał się rządzić w gospodarstwie.
— Rządy jego w przysłowie weszły, panie dobrodzieju.
— Znam je sam mniej więcej. Zaczął znowu od tego, że wszystkich szesnaście wsi swoich, kazał spalić jednej nocy, aby je potem według swego planu i porządku odbudować na nowo.
— O, to będzie ważne punctum juris — wykrzyknął mandatarjusz.
— Chcąc być pewnym sukcesu, nie można poprzestać na mm jedynie.
— Postawię pięćdziesiąt nowych!
— Na przykład?
— Ot, dajmy na to, nie będzież to w obec sądu dowodem warjacji, że nieboszczyk przy swych ogromnych zasobach gotówki, nigdy dobrowolnie nie zapłacił podatków i rokrocznie ściągał na się eksekucje i sekwestracje?....
żachlewicz podciągnął brwi do góry, jakby niekoniecznie przekonany tym dowodem.
Mandatarjusz niezrażony prawił dalej:
— Co jesieni regularnie zjeżdżał sekwestrator po licznych, bezskutecznych upomnieniach na sekwestracje. Uprzedzony o tem starościc, sprowadzał zawsze mnóstwo najpospolitszego użytku sekwestratorowi. Srebra były dobre i ważne, a wartością swą pokrywały cały zaległy podatek. A starościc był kontent, jakby go kto na sto koni wsadził.
— Widzisz aspan czem płacę podatek — przechwalał się zawsze, nie pomnąc że prócz kosztów eksekucji i sekwestracji, stracił pół na pół na srebrze.
Żachlewicz uśmiechnął się i kiwnął głową.
— Masz pan rację, to w samej rzeczy nowe puncTum juris, wybitny dowód warjacji.
— Tego rodzaju szaleństw, nie policzyłby do jutra.
— Musimy wybierać tylko więcej rażące.
— Raz — przypomniał sobie dalej manditarjusz — otrzymał jakiś mandat z cyrkułu, właśnie kiedy był u niego żyjący po dziśdzień żyd, arędarz z Oparek. Nalażało natychmiast odpisać zwierzchności, a pan starościc obrał przestraszonego arędarza za swego tłumacza.
— Ależ ja nie umiem pisać po niemiecku jasny panie! — wypraszał się żyd.
— To pi8z po żydowska, to wszystko jedno! — rozkazywał niezrażony.
— Na nic się nie przydały wszelkie prośby i przedstawiania, żyd musiał swoim konceptem i swojem pismem odpowiadać do cyrkułu. Do cyrkułu! — powtórzył z naciskiem, oczy niesłychanie wytrzeszczając naprzód, a palec wznosząc do góry, aby snąć tem lepiej uwydatnić zgrozę podobnego przestępstwa.
Żachlewicz w zamyśleniu pochylił głowę na bok, jakgdyby ważył wartość tego nowego dowodu.
Mandatarjusz zamyślił się, jakgdyby za czemś goniąc w pamięci.
— Albo to nie dobre — ozwał się nagle — co zrobił z Susmanem, najbogatszym żydem z Drohobycza. Jako dzierżawca akcyzy w tym okręgu, najeżdżał on często tutejszych arędarzy z eksekucją za zaległe opiaty. Dowiedziawszy się o tem starościc, kazał go przy najbliższej sposobności pochwycić i przystawić do dworu.
— I przetrzepał go zapewne po swojemu.
— Gdzietam. Obszedł się z nim jak najgrzeczniej na pozór. Rozmawiał z nim bardzo uprzejmie, wypytywał się ile płaci za akcyzę, ile pociąga zarobku, a na końcu zagadnął go niespodziewanie:
— A umiesz aspan palcem kiwać?
Żyd zgłupiał w pierwszej chwili, ale domyślając się jakiegoś żartu, odpowiedział z uśmiechem:
— Czemu nie, jak tylko jasny pan rozkaże.
— A więc kiwaj sobie, kiwaj! — rzekł do osłupiałego żyda z tym naciskiem głosu, który najmniejszego nie dozwalał oporu — kiwaj nieustannie, a jak zapomnisz na chwilkę, to ci mój kozak przypomni.
— W tej chwili wypadł Kost’ Bulij z ogromnym nahajem i stanął za jego plecyma w tak groźnej postaci, że biedny żydzisko odrazu zimnym oblało się potem. Zaczął więc kiwać, kiwać, kiwać a jak tylko zwolnił cokolwiek Kost’ zaraz zamachnął się nahajem.
— I długo trwała ta osobliwsza męka? — zapytał Żachlewicz.
— Blisko półtora godziny. Nieszczęśliwy dzierżawca akcyzy, już po godzenie stracił władzę w całej ręce, palec zaczął puchnąć mu powoli, nareście nie zważał już na dotkliwe przypomnienia kozaka i padł plackiem na ziemię, gotów wszelkiej innej poddać się karze. Wtedy rzekł mu starościc:
— Wracaj aspan do domu, a nie pokazuj mi się w moich dobrach, bo na drugi raz będziesz musiał aż dwoma palcami kiwać!
— Żyd wrócił do domu nawpół nie żywy i kilka dni nie mógł jeszcze zupełnie przyjść do siebie....
— A nie skarżył?
— Owszem, wytoczył proces kryminalny o gwałt publiczny, ale dzięki mojemu pośrednictwu jakoś się to zatachlowało.
Żachlewicz potarł czoło.
— Dobrze — rzekł — będziemy i z tego korzystali!
— Ale, ale — zawołał po chwili — a ta głośna w okolicy anegdota z krawcem staromiejskim, czy także prawdziwa?
— Najprawdziwsza w świecie! Sam byłem świadkiem wszystkiego. Starościc kupił sztukę sukna i kazał sobie staromiejskiemu żydowi krawcowi zrobi płaszcz.
— Ale każdy najdrobniejszy kawałeczek pozostały oddasz mi napowrót! — zaostrzał na końcu.
— We dwa dni przybył krawiec z robotą i z kawałkami. Starościc oglądnął wszystko i nie przymierzając nawet, kazał przerobić płaszcz na surdut, upominając się znowu o każdą resztę najmniejszą. Następnie z surduta kazał sobie zrobić szpencer, a z szpencera kamizelkę, z kamizelki czapkę, a zawsze o kawałki dopominał się najusilniej. Kiedy już ostatnia skończyła się przemiana, a żyd przybył z czapką do dworu, zapytał go starościc:
— A kawałki masz?
— Mam jasny panie.
— Wszystkie?
— Co do jednego!
— A więc teraz tu u mnie uszyjesz płaszcz napowrót!
— Gdyby piorun nagle ugodził w żyda, nie mógłby go tyle zdziwić i przestraszyć, co ten rozkaz niespodziewany. Napróżno biedak prosił się do domu i na różne odwoływał się przeszkody. Starościc nie odstąpił od swego. W miejsce okrawek dodawał łokieć sukna nowego, ale koniecznie chciał mieć płaszcz jak dawniej. Nie wiedząc innego ratunku, przyznał się żyd, że parę łokci sukna zostawił w domu. Starościc na to zapłacił mu za robotę ile żądał, ale w naddatku kazał mu wlepić sowitą porcję plag na pamiątkę.
Żachlewicz zatarł ręce z zadowoleniem i powstawszy z krzesła, zaczął się przechadzać po pokoju.
— Takich jego dziwacznych konceptów znajduje się więcej?
— Bez liku — upewniał mandatarjusz — wszakże...
Żachlewicz przystanął niespokojny.
— Wszystko to działo się przed ową chorobą i przybyciem kwestarza.
Żachlewicz zamyślił się.
— A potem? — mruknął.
— Potem zmienił się jakby nie ten sam! Z dawnego gwałtownego tyrana dla chłopów, zrobił się pan łagodny i dobroduszny, z dumnego niesłychanie arystokraty, człowiek bardzo otwarty i przystępny. Dawnie jak djabeł święconej wody unikał wszelkich książek, potem z Paryża sprowadzał je pakami i po całych dniach nie odrywał się od czytania.
Żachlewicz uśmiechnął się niezrażony.
— Nic to nie szkodzi — rzekł z flegmą — to właśnie najpożądańszy dla nas zarzut, najważniejsze punctum juris. Przed kwestarzem i po kwestarzu starościć był mente captus..
— I kwita — dokończył mandatarjusz.
— Nie warcibyśmy funta kłaków obadwa, gdybyśmy nie dopięli swego!
— W Bogu nadzieja! — pocieszał się nabożnie pan mandatarjusz.
— Przedewszystkiem jednak ścisła we wszystkiem tajemnica.
Mandatarjusz potarł nagle czoło jakby się czegoś zafrasował.
— Jedną tylko wielką będziemy meli przeszkodę — mruknął potrząsając głową.
— Jakążto? — zapytał Żachlewicz.
— Ten łotr Katilina będzie nam bróździł.
— Ah — podchwycił Żachlewicz — kiedy odjeżdżałem do Drezna, to gdzieś zginął był wówczas.
Mandatarjusz westchnął żałośnie.
— Oj toto! Złego djabeł me porwie! Znalazł się zaraz nazajutrz.
— A gdzież był wtedy?
— Nikt tego nie wie.
— Nawet Juljusz?
— Ha, on chyba jeden.
— Lecz jakże się zjawił napowrót?
— Wpadł nagle do mnie jak bomba i kazał się forszpanem odesłać do Oparek.
— I odtąd nieopuścił już dworu.
— Ani na dzień jeden.
— A czemże się trudni?
— Wszystkiem!
Tu pan mandatarjusz z zawzięty nienawiścią przygryzł wargi i strasznie nasrożył czoło.
— Powiadam panu — zaczął po chwili. — To łotr na wielki kamień. Hohoho! Świat zejść do koła a nie znaleźć drugiego takiego oczajduszy!
Żachlewicz się zamyślił.
— Cóż on tu znaczy właściwie?
— Wszystko panie, wszystko! — wybuchnął prawie z rozpaczą — wszystkich otumanił, oślepił, zawojował, miesza się do wszystkiego, przewodzi we wszystkiem!
— Ręczę — dodał z nietajoną zgrozą — że zechce wściubić swój nos nawet do przyszłej rekrutacji.
— O jeden powód więcej aby go wykurzyć conajrychlej wraz z godnym pryncypałem.
— O tak, tak! — podchwycił skwapliwie mandatarjusz — potrzeba wyrugować obudwóch jeszcze przed rekrutacją, przed rekrutacją! Ani rusz inaczej!
— Zawsze jednak myślisz pan ozwał się na nowo Żachlewicz — że to indywiduum może być dla nas niebezpiecznie?....
— Niech matka Boska broni, co to za drab! — zawołał mandatarjusz, oboma rękami chwytając się za głowę.
— Powiadam panu, mnie, no, mówię mnie najohydniejszy sposób wywiódł w pole — dodał jakby na jaknajsilniejsze utwierdzenie swego powiedzenia.
— Hm, hm, — zakrząknął Żachlewicz z niedowierzaniem pokiwując głową.
Stary mandatarjusz westchnął z głębi piersi.
— Miałem zupełnie w ręku tego chłystka Juljusza i przy lada okazji mogłem mu taką puścić fimfę, żeby siarczyście powąchał pismo nosem. Ale cóż pan na to powiesz, ja, ja, stary osioł dałem się temu urwipołciowi złowić w sidła jak dudek jaki.
— Źle.... — mruknął Żachlewicz.
— Ot, mości dobrodzieju cymbał ze mnie, cymbał, że nic dodać! — prawił mandatarjusz jednym tchem, szaloną jakąś ku samemu sobie uniesiony furją.
Żachlewicz z niemem współczuciem pokiwał głową.
— Wyobraź sobie pan dobrodziej — ciągnął mandatarjusz dalej — ten nędznik chytrym podstępem, przebiegłością bez przykładu, wymógł na mnie kartkę niby list do dziedzica, która mi w tej sprawie na zawsze wiąże ręce i na kłódkę zamyka gębę.
Żachlewicz zmarszczył czoło.
Masz pan rację — rzekł — ten człowiek może nam być niebezpieczny.
— On jak wyżeł wszystko zwietrzy naprzód, wszędzie wściubi swój nos, jak piskorz wykręci się z wszystkiego, a jeszcze przytem nadrwi i naszydzi sobie z człowieka, że aż w kiszkach się obraca! — kontynuował rozsierdzony do najwyższego mandatarjusz, jakby nie dość jeszcze dobitna była cała poprzednia rekomendacja.
— A do tego — dodał po chwili, zniżając głos — jak umie porozumieć się po niemiecku z naszymi panami z cyrkułu, z kryminału! fiufiufiu! — zasyczał, przebierając szybko palcami jakby muchy łapał w powietrzu.
Pan Żachlewicz aż z krzesła się porwał, tak go jakoś ta ostatnia ubodła wiadomość.
— Własną broń wydrze nam z ręki — wykrzyknął.
— Jak dwa a dwa jest cztery!
— Trzeba go się naprzód pozbyć koniecznie.
Mandatarjusz westchnął znowu ciężko.
— To niepodobna! ja już sobie nie mało nad tem głowy nasuszyłem!
— Poróżnić go jak z Juljuszem....
Mandatarjusz bez nadziei machnął ręką.
— Ani gadania!
Żachlewicz uderzył się w czoło.
— Podejdę z mańki hrabiankę! — wykrzyknął i chytrze łypnął oczyma.
Mandatarjusz w zamyśleniu wydął naprzód obie wargi.
— Ta — mruknął.
Żachlewicz wytężył wzrok przed siebie, jakby w myślach rozwijał jakiś plan ukryty.
— Spuść się pan tylko na mnie! Już ja jego jakoś wykurzę.
W tej samej chwili drzwi rozwarły się z trzaskiem a jakby umyślnie przysłany Katilina ukazał się we drzwiach.
Obadwaj zacni spólnicy, zajęci żywą rozmowy, nie słyszeli wcale tętnienia zajeżdżającego przed ganek konia. Katilina pojawił się nagle przed ich oczyma jak deus ex machina, jak groźna wróżba dla knowanych właśnie zamiarów.
Mandatarjusz pobladł jak ściana z zdziwienia i przestrachu, z rozdziawioną gębą wypatrzył się wybałuszonemi na wierzch oczyma na niespodziewanego gościa, niemy i nieruchomy jak drogoskaz na rozstajnym gościńcu.
Żachlewicz w nieświadomem pomieszaniu odskoczył o krok w tył i zaczął kłaniać się zawzięcie raz po raz jakby przed samym jwnym hrabią.
Katilina parsknął swym zwyczajnym rubasznym śmiechem.
— Przeszkodziłem panom podobno — rzekł.
— O, nie bynajmniej! — upewniał mandatarjus opamiętując się powoli.
Żachlewicz nieprzestawał kłaniać się coraz uniżeniej.
Katilina z wyrazem drwiącego zdziwienia spoglądał na nieznajomego sobie człowieka, który z tak przesadną witał a witał go grzecznością.
Mandatarjusz spostrzegł ciągłe zakłopotanie swego spólnika, i chwytając go za rękę, rzekł prędko, w uroczystej stawiąc się pozycji:
— Mam honor zarekomendować panu pana Czorguta, przyjaciela naszego dziedzica.
Żachlewicz kłaniał się dalej.
— Pan Żachlewicz, były rządca jeneralny i pełnomocnik pana hrabiego z Orkizowa, mój przyjaciel! — ciągnął dalej mandatarjusz.
Katilina skinął z lekka głową, ale za pierwszem już spojrzeniem strasznie mu się nie podoba fizjonomja nieznajomego.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana Tachlewicza — rzekł swym zwykłym lekceważącym, impertynenckim tonem.
— Żachlewicz — poprawił prędko mandatarjusz.
— Żachlewicz! przepraszam przesłyszało mi się — mruknął i rzucając się na drelichową sofkę, niedbale machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: wszystko jedno.
Żachlewicza ogromnie ubodł ton mowy niepoprawnego afronta, a umyślne jak się zdawało przekręcenie nazwiska, oburzyło go do żywego.
Przyszedł zupełnie do siebie i chwytając za czapkę zaczął żegnać się mniej uniżenie.
— Zasiedziałem się — mruczał z cicha — a czekają mnie w domu. Upadam do nóg.
I uściskawszy się czule z p. Gągolewskim, wybiegł prędko z kancelarji.
Katilina odprowadził go szyderskim wzrokiem i uśmiechem aż do drzwi, a potem wstał i zaczął przechadzać po pokoju.
W czteromiesięcznym przeciągu czasu powierzchowność jego żadnej na pozór nie uległa zmianie, wszakże bystrzejszy wzrok postrzegaczy mógłby w fizjonomji jego jakichś wcale nowych dopatrzyć odcieni. Poza dawnem wyzywającem szyderczem spojrzeniem, dawnym nieodstępnym uśmiechem lekceważenia dla wszystkich i wszystkiego, przebijał się pewny cień jakiegoś skrytego zajęcia, jakiegoś stalszego zamyślenia.
Kiedy ujrzał się sam z mandatarjuszem, ozwał się prędko:
— Przejeżdżając, wstąpiłem do pana na chwilkę.
Mandatarjusz ukłonił się w milczeniu.
— Żadnej wieści o Ołańczuku?
— Najmniejszej. Zdaje się jednak, że nie wskórawszy nic w kryminale Samborskim, poszedł aż do Lwowa.
Katilina niezadowolony kiwnął głową.
— Pan dobrodziej sam kazałeś go wypuścić z aresztu — odezwał się mandatarjusz.
— Myślisz pan jednak, że wskóra coś we Lwowie?
Mandatarjusz podciągnął brwi ważną miną.
— Ten łotr zacięty do istnego szaleństwa, może nam ściągnąć na kark komisję.
Katilina machnął ręką z lekceważeniem.
— W zaklętym dworze ucichło już zupełnie? — zapytał.
— Owszem, dziś mówił mi policjant, że wczoraj znowu po raz pierwszy od kilku miesięcy zajaśniało światło w narożuych oknach dworu.
Katilina porwał się gwałtownie.
— Czy pewnie tylko?! — wykrzyknął.
— Policjant wracając z egzekucji z Zawalny, widział je na własne oczy.
Katilina chwycił za swój lekki słomiany kapelusz i skinął głową na pożegnanie.
— Gdyby cokolwiek przyszło o Ołańczuku, proszę mi donieść niezwłocznie! — rzekł prędko skręcając do drzwi.
— Nieomieszkam.
— Do widzenia zatem panie Gągolewski.
Chwilkę potem Katilina popędził już konno ku gościńcowi, a mandatarjusz patrząc za nim z ganku, pokręcił głową ze znaczeniem i palcem potarł po czole.
— Gdybym sam jak osioł nie wlazł był w zasadzkę.... — mruknął ze zmartwieniem.
Po chwili wyprężył się dumnie i groźnie nasrożył czoło.
— Ale jak pryncypałowi skroimy kurtę, tożto z sobą pogadamy, mój ty panie portrecie łotrowski! — dodał jakby na własne pocieszenie.




XVIII.
Domysły.

Katilina w niezwyczajnem zamyśleniu powrócił do domu i zaraz udał się do pokoju Juljusza. Wiadomość o nowem pojawieniu się stracha w zaklętym dworze szczególniejsze sprawiła na nim wrażenie. Całą drogę bił się z najróżnorodniejszemi myślami, a kiedy wreście stanął w Oparkach i oddawszy konia służącemu, spieszył do pokoju przyjaciela, mruknął półgłosem:
— Teraz już zgłupiałem do reszty! Po wszystkiem co zaszło, to nowe zamieszkanie zaklętego dworu niepojętą wydaje mi się zagadką.
Juljusz siedział nad jakąś książką w swoim pokoju a snąć się nie spodziewał tak rychłego powrotu przyjaciela, bo wykrzyknął w zdziwieniu:
— Jakto, ty już tutaj?
— Nie jeździłem do Zawalni.
— Cóż ci przeszkodziło?
Katilina rzucił się jakby utrudzony na pobliski fotel.
— Wyobraź sobie — rzekł żywo — zaledwie wyjechałem za bramę spotykam polowego z Hruszówki, a ten kinie mi się na wszystko, że w zaklętym dworze znowu po nocy jaśnieje światło.
— Niepodobna! — krzyknął Juljusz, zrywając się na pół z krzesła.
— Nie wierzyłem także z początku, ale przybywszy do mandatarjusza w sprawie Ołańczuka, dowiaduje się, że i jego policjant widział tej nocy światło w narożnych oknach dworu.
Juljusz wydał wykrzyk zdziwienia i przestrachu, Katilina wzruszył ramionami jak człowiek, który gniewa się czegoś sam na siebie.
Aby zrozumieć dlaczego wiadomość, która do niedawna nikogo nie dziwiła w okolicy, obecnie tak wielkie na obudwóch przyjaciołach sprawiła wrażenie, musimy teraz dopiero opowiedzieć, co się działo z Katiliną kiedyśmy go zostawili w ręku starego klucznika, a spotkali następnie w życie koło orkizowskiego ogrodu.
Katilina mimo swego wcale jeszcze młodocianego wieku, niejedno w życiu przebył niebezpieczeństwo, niejednej zuchwałej ważył się przygody, wszakże owa pamiętna noc w czerwonym pokoju zaklętego dworu najsroższem ze wszystkich musiała mu pozostać wspomnieniem.
Rozbrojony i pokonany z nienacka, ujrzał się wjednej chwili w zupełnej mocy człowieka, który zdawał się zmysły tracić z wściekłości, a morderczą w ręku połyskiwał bronią. Po jego krwią zaszłych oczach, zapienionych ustach i konwulsyjnie drgającej twarzy, nie można się było spodziewać ani iskierki litości lub opamiętania.
Daleki od wszelkiej pomocy ludzkiej, Katilina wszelką już do szczętu postradał nadzieję i poddając się ślepo srogiemu swemu losowi, czekał z rezygnacją na nieochybny cios morderczy.
Kost’ Bulij zaryczał jak zwierz rozsrożony i z okropnym poświstem wywinął nożem w powietrzu, kiedy tuż za nim rozległ się głośny wykrzyk zgrozy, a wzniesiona do morderczego razu ręka na niespodzianą wpół drogi natrafiła zaporę.
Na sam wykrzyk ten, zadrżał stary kozak, a w wzroku jego na pół obłąkanym z wściekłości, mignęło światło opamiętania.
— Kośtiu stój! — ozwał się w tej chwili urywany z przestrachu głos niewieści, a dwie drobne i delikatne rączki ujęły całą siłą uzbrojone i wzniesione w górę ramię starego klucznika.
— Wyznam ci — opowiadał potem sam Katilina Juljuszowi — że jakoś niesłychanie błogo i lubo zrobiło mi się w tej chwili, bo bądź co bądź, ale mówiąc między nami strasznie głupio wygląda koło serca, kiedy śmierć już naprawdę zaziera w oczy i szczerzy zęby, a człowiek jeszcze czuje zdrowie i życie w sobie. Odetchnąłem swobodniej całą piersią i wytężając wzrok ku memu aniołowi, wybawicielowi, spotkałem się z nim oko w oko. Był to mój niedawny strach nienawiści z latarką w ręku.
— Ah! — dodawał z niezwyczajnym u siebie zachwytem — nigdy, nigdy niezapomnę tego spojrzenia. Zdaje się, że pod jego wpływem zapomniałem zupełnie o mojem położeniu. Widziałem tylko przed sobą dwoje cudnych niebieskich oczu, drgających zgrozą litością i energją zarazem.
— Kost’ Bulij jakby zaczarowany opamiętywał się nagle, a z jego ponurej twarzy rozwiał się gdzieś bez śladu ów wyraz dzikiej, okrutnej wściekłości. Mimowolnie prawie puścił moją przygniecioną rękę i nie tak silnie już cisnął kolanami.
— Stój! dla Boga! Co chcesz uczynić! — krzyknęła na nowo moja wybawicielka, przytrzymując ciągle wzniesione do góry ramię kozaka.
— Ależ panno... — wybąknął kozak więcej przestraszony niż rozsrożony.
— Puść go! — rozkazywała młoda dziewczyna z dawną energją.
— Ależ panno! — powtórzył na nowo kozak i znowu ulżył mi znacznie.
— Wtedy ja, wybijając się nagle z pod czaru wzroku nieznajomej, w jednej chwili odzyskałem całą moją energję, zręcznie i zwinnie pomknąłem się na bok i zanim się opamiętał mój pogromca, wyrwałem się z rąk jego i jednym susem stałem już za stołem w pośrodku pokoju.
— I wtedy — dodawał Katilina właściwym sobie butnym tonem — zmieniła się cała sytuacja! Dobyłem z kieszeni drugiego pistoletu i wymierzyłem wprost w łeb klucznikowi, który widząc mię wolnym, w dawną zdawał się wpadać wściekłość. Przyznam się, że chciałem się teraz z nim podroczyć cokolwiek i byłbym mu sowicie nagrodził mój własny przestrach, ale wtem młoda dziewczyna zwraca się ku mnie dumna i wspaniała jak królowa i wskazując palcem na drzwi, rzecze z silnym naciskiem:
— Wyjdź pan! natychmiast!
— I proszę! bez oporu, bez wahania, jakby jakąś czarodziejską owładnięty siłą usłuchałem jak trusia. Cicho, skromnie, potulnie, na palcach zeszedłem na dół i nim jeszcze ochłonąłem z pierwszego wrażenia, byłem już po drugiej stronie parkanu ogrodowego. Ale konia nie zastałem na dawnem miejscu. Urwał się zapewne zniecierpliwiony długiem czekaniem.
— Zacząłem rozważać, co mam począć dalej? I oto szczęśliwa myśl przyszła mi do głowy: Moja wybawicielka odpowiadała zupełnie twemu opisowi, w takim razie mogła to być tylko piękna hrabianka z Orkizowa.
— Aby więc i samego siebie przekonać i położyć koniec twoim wątpliwościom, postanowiłem zakraść się aż pod sam dwór orkizowski, aby widzieć wracającą hrabiankę.
— W samej rzeczy też, nie wahając się długo, poszedł za pierwszym swym popędem, dotarł aż do Orkizowa i skryty w zbożu przy jednym gościńcu prowadzącym do dworu, czatował w zasadzce niejako, na powrót młodej dziewczyny.
Ale całe przedpołudnie czekał na próźno, żaden wóz nie zbliżał się ku dworowi, po południu poznał powóz Juljusza, sama zaś hrabianka chyba jaką podziemną ścieżką dostała się napowrót do domu.
Zawiedzony w swem oczekiwaniu, zaczął Katilina rozmyślać nad całym stanem rzeczy i coraz większem zdawało mu się niepodobieństwem, aby nieznajoma zaklętego dworu a szesnastoletnia jedynaczka tak arystokratycznego domu była jedną i tą samą osobą. Przy głębszem zastanowieniu się, samo to przypuszczenie wydawało się śmieszną niedorzecznością.
O ile jednak poznaliśmy dotąd charakter Katiliny moglibyśmy przewidzieć z góry, że nie poprzestał na tem przekonaniu.
— Aby się przeświadczyć niezbicie, muszę obaczyć koniecznie hrabiankę — powiedział sam sobie.
Pozostał też w swojem ukryciu, a ukazując się na chwilkę tylko powracającemu z dworu Juljuszowi, wrócił pod żywopłot ogrodowy, w nadziei, że ztąd najprędzej ujrzy hrabiankę.
I rzeczywiście spełniło się jego oczekiwanie. Nad wieczorem wyszła Eugenia z matką do ogrodu, a ukryty w swej zasadzce Katilina ujrzał ją z daleka na krótką chwilę.
I teraz dopiero w największą popadł wątpliwość.
Nadobna postać nieznajomej z zaklętego dworu stała mu żywo przed oczyma, ale głównie utkwił mu w pamięci ogólny wyraz jej rysów, jej wzrok czarodziejski, bezprzykładna białość jej cery i włos niezwyczajnie jasny i bujny, a wszystkie te cechy znajdował kropla w kroplę w młodej hrabiance. Zdawało mu się tylko, iż nieznajoma była cokolwiek wyższą, cokolwiek poważniejszą w ruchach, ale to mogło być tylko złudzeniem uroczystości miejsca i chwili, a poniekąd i skutkiem różnicy stroju.
Tak tedy niczego niedociekłszy, a właściwie w tem sprzeczniejsze jeszcze zagmatwany wątpliwości wrócił nazajutrz do domu i z wszystkich swych przygód doznanych, zdał wierną sprawę Juljuszowi.
Obadwaj przyjaciele złożyli naradę wojenną.
Szlachetny aż do idealności Juljusz zżymał się gwałtownie na nieprawe naruszenie obcej tajemnicy i zuchwałe lekceważenie ostatniej woli nieboszczyka. Katilina tysiącznemi tłumaczył się powodami, nie mógł jednak żadną miarą surowego uniknąć potępienia.
Oburzony Juljusz nie zważał bynajmniej na srogie niebezpieczeństwo, jakie podczas swej wyprawy przechodził zuchwały towarzysz młodości i do coraz ostrzejszych unosił się wyrzutów.
Śród tego jak zawołany nadszedł Kost’ Bulij.
Juljusz przyjął starego kozaka zmieszany i zakłopotany, jakby sam poczuwał się do winy, a wysłuchawszy jego skargi na swawolną inwazję Czorguta, przepraszał go najuroczyściej i nie badając dalej jego tajemnicy, prosił aby o całem zdarzeniu zupełnie zachował milczenie.
Katilina z swej strony musiał związać się uroczystem słowem honoru, że nigdy więcej żadnego samowolnego nio dopuści się kroku.
Na tem skończyła się pierwsza wyprawa Katiliny.
Odtąd jednak ogłuchły zupełnie wieści o pośmiertnych sztuczkach starościca.
Zaklęty dwór używał wprawdzie zawsze swej dawnej tajemniczej, podejrzanej reputacji, ale nikt już jakoś ani nie widział światła w jego pokojach ani nie słyszał wrzasków i rumotu w jego wnętrzu.
Juljusz pragnął właściwie wszelkiemi siłami poznać tak starannie ukrywaną tajemnicę, ale jak wszyscy ludzie wygórowanej delikatności uczuć, a nie bardzo energicznego i przedsiębiorczego ducha radby był przyjść do niej bez własnych zabiegów i własnego przyczynienia się.
Katilina nie tyle wymyślny w wyborze środków, musiał z wielkiem swem niezadowoleniem poddać się życzeniom przyjaciela.
Obadwaj jednak mniej więcej na jeden zgodzili się domysł.
Ów maziarz tajemniczy byłto w ich przekonaniu jakiś zręczny wysłannik, który poznawszy zapewne Kośtia Bulija przy boku starościca za granicy, wybrał sobie później dom jego za miejsce schadzki i schronienia śród swej niebezpiecznej podróży.
Przypuszczenie to wyjaśniało zupełnie i ów zagadkowy punkt testamentu co do przeznaczenia zaklętego dworu.
Starościc zawiązawszy jeszcze podczas swego pobytu w kraju tajemne z Paryżem stosunki, musiał je utrzymywać i podczas swej ucieczki, a zaskoczony nagłą śmiercią w Dreźnie, zapewne umyślnie przeznaczył dwór swój na jakieś tajne ognisko propagandy.
Długoletni wierny sługa i towarzysz starościca, stary kozak Kost’ Bulij znał zapewne dawniej tajemnicę związków starościca, toteż i później wydawał się najstosowniejszem narzędziem jego pośmiertnych planów.
Dalsze rozmyślania i kombinacje naprowadzały nawet o krok dalej pozwalały się domniemywać z mniej więcej niemylną pewnością, kto był właściwie ten zbiegły maziarz.
— Niezawodnie ów kwestarz tajemniczy — wpadł pierwszy na ten domysł Katilina — co podczas choroby starościca, tak wielką osiągnął nad nim władzę i tak silny wyrwał wpływ, że zmienił niejako zupełnie charakter i na wcale nową popchnął go drogę.
Z wszystkiego co obadwaj przyjaciele wiedzieli dotychczas o starościcu, nie trudno im było powziąć prawdziwe wyobrażenie o całym jego charakterze.
Starościc był niezaprzeczenie jednym z owych silnych, nieugiętych, nad wyraz namiętnych, a energicznych i przedsiębiorczych charakterów, co nieukiełznani wyższy myślą, niewprowadzeni na odpowiedni tor, najłatwiej wpadają na bezdroże i trawieni gorączkowemi żądzami swej natury, w obec ścieśnionego zakresu działania najczęściej samopas puszczają swą wolę i rzeczywistymi w oczach świata stają się dziwakami.
Zaniedbane wychowanie starościca nie mogło okiełzać wrodzonej gwałtowności jego charakteru, a odziedziczona po obłąkanym ojcu zaciekła nienawiść do pewnych stosunków, wyrodziła się w zuchwały, nieprzełamany opór przeciw wszystkiemu, co uchodziło za legalne, za zwyczajne, za odpowiednie panującemu składowi rzeczy.
Starościc dopuszczał się gwałtownej samowoli przeciw chłopom, nie tyle z jakichś złośliwych popędów tyranii i okrutności, ile dla tej jedynie przyczyny, że chłop stał pod opieką prawa, tulił się pod skrzydła władzy.
Starościc stronił od świata i ludzi nie dla jakiejś chorobliwej mizantropii, ale z obawy, aby nie stykał się z ludźmi, do których z natury nieprzebłaganą kipiał nienawiścią, lub wrzał wzgardą, wyssaną niajako z mlekiem macierzyńskiem.
Pojmując w podobny sposób charakter starościca i zapatrując się z tej strony na jego dziwactwa, łatwo sobie wytłumaczyć, że od chwili kiedy mógł przejrzeć jaśniej i szersze umysłem zakreślił koło, musiał zmienić zupełnie swoje usposobienie i postępowanie.
Odziedziczona nienawiść zawrzała głębiej i ku jednemu wyższemu zlała się celowi, a wrodzona energją i przedsiębiorczość ducha szerszą i śmielszą zakreśliła sobie działalność.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak widzimy, z tego wszystkiego Juljusz i Katilina wyjaśniali sobie zupełnie prawie tajemnicę zaklętego dworu. Obadwaj przypuszczali prócz tego, że dawniejszy kwestarz a teraźniejszy maziarz zostaje w stosunkach z hrabią i że sama hrabianka dzieli niebezpieczeństwo ojca.
Przy takim zaś składzie rzeczy mniemali z pewnością, że dwór zaklęty, skompromitowany już i tak cokolwiek w obec zwierzchności, po odwiedzinach Katiliny przestanie być miejscem niebezpiecznych schadzek, że hrabianka podejrzana przez Juljusza, a zaskoczona przez Katilinę, nie zechce się narażać dalej, sam maziarz po ostatniej przygodzie z mandatarjuszem zniknie na zawsze z okolicy, a Kost’ Bulij będzie się starał ile możności zatrzeć dawne kompromitujące ślady.
Cztery następne miesiące usprawiedliwiały we wszystkiem te przypuszczenia.
Juljusz przez cały ten czas zaledwie dwa razy był w Orkizowie.
Nie mógł nie postrzedz jakiejś nieodgadnionej a coraz wzrastającej oziębłości hrabiego a nadto oburzało go i to po troszę, że Eugenia aż do istnej obłudy odgrywała swą, drugą rolę, zapierając się wszelkiego udziału w wypadkach zaklętego dworu.
Co jednak podobno najwięcej go ubodło i co jak się zdaje widomem cierpieniem wyryło się na twarzy — to jedne spotkanie z hrabią Augustem Wyklickim w orkizowskim pałacu.
Juljuszowi zdawało się, że w stosunku Eugenii z dalekim kuzynem przebija się coś więcej niż same reminiscencje dawnej przyjaźni, niż życzliwe uczucia dalekiego powinowactwa.
Z tem wszystkiem jak tylko w tej chwili dowiedział się o nowej schadzce w zaklętym dworze niebezpieczeństwo Eugenii stanęło mu najpierwej przed oczyma.
— Nowe schadzki w zaklętym dworze! — mruknął — to już więcej jak nierozwaga, to szaleństwo!
Katilina wzruszył ramionami.
— A jak na toż — rzekł — nieugięty w swej zaciekłości Ołańczuk poszedł do Lwowa, a składając tam swoje zeznania, gotów ściągnąć nam komisję.
— Uparłeś się, aby go wypuścić z aresztu.
— Bo upewniłem się naprzód, że nic nie wskóra w Samborskim kryminale.
Juljusz w zamyśleniu przeszedł się tam i nazad po pokoju.
— W takim składzie rzeczy niepodobna nam zachować się nieczynnie.
Katilina z drwiącą miną machnął ręką.
— Wiesz, że w szkołach oponowałem nieraz przeciw twej nazwie Gracchusa. Tobie przypadłby lepiej przydomek Hamleta!
Juljusz zmarszczył czoło, jakby głębiej uczuł przymówkę.
— Być może — rzekł z przekąsem — lecz tem właśnie różnimy się od siebie, że mój szkolny przydomek za mało odpowiedni memu charakterowi, twój aż zanadto stosowny.
Katilina parsknął śmiechem.
— Ho, ho stajesz się drażliwym jak widzę.
Juljusz nic nie odpowiedział, tylko zadzwonił gwałtownie.
— Każ mi osiodłać Laudona! — zawołał na wchodzącego Filipa.
Katilina rozparł się wygodnie na sofie i z nietajonem szyderstwem spoglądał na rozdrażnionego cokolwiek przyjaciela.
— Cóż myślisz robić? — zapytał wreście.
— Pozwól mi działać na własną rękę — odpowiedział Juljusz szorstko i jakby dla uwolnienia się od dalszego badania, wyszedł szybko z pokoju.
Katilina flegmatycznie wzruszył ramionami, sięgnął po leżące w pobliżu sygaro i zapalając je najspokojniej, szepnął sam do siebie:
— Złote serce, walny charakter u tego chłopaka, ależ z tem wszystkiem — szlafmyca! niech mię djabli porwą, szlafmyca!
Należałoby może napomknąć jeszcze kilką słowy, jaki trwalszy stosunek w ciągu upłynionych czterech miesięcy ustalił się między Juljuszem i Czorgutem.
Nie tak łatwa na to odpowiedź.
Katilina przywędrowawszy raz do dawnego kolegi i przyjaciela rozgospodarował się u niego jak w własnym domu, nieproszony zajął się wszystkiemi sprawami majątkowemi, mieszał się do wszystkiego, dysponował każdemu, nie ulegał nikomu.
Juljusz przyjął z początku dawnego przyjaciela tylko jako chwilowego gościa w swym domu, lecz niebawem przekonał się, że przybycie jego wielkie wróżyło mu korzyści. Niepraktyczny z natury marzyciel, nie umiał sobie zgoła radzić w sprawach majątkowych. Zdany zupełnie na łaskę i rozum swych oficjalistów, ulegał im biernie we wszystkiem, a w swej przesadnej delikatności ani nie pomyślał nigdy o żadnej kontroli.
Być może, iż oswoiwszy się powoli z swym jakby z nieba spadłym majątkiem, oswoiłby się także lepiej i z gospodarstwem, ale w pierwszych chwilach swego posiadania przychodziło mu to strasznie trudno.
Energiczny charakter Katiliny, jego większa znajomość ludzi, ten wreście właściwy mu bezwzględny tryb postęnowania, równoważyły zupełnie niepraktyczność i początkową nieporadność Juljusza. Nie znając się zupełnie na gospodarstwie wiejskiem, Katilina umiał sobie przecież poradzić we wszystkiem, a od jednego razu podniósł dochody dwójnasób w górę ku niesłychanemu zmartwieniu Girgilewicza, i reszty mniej więcej podobnych mu kolegów.
Myliłby się jednak grubo, kto z tej działalności Katiliny wnosił o jakimś stosunku służebnym czy obowiązkowym do Juljusza.
Katilina działał wszystko z własnego popędu, ex propria deligentia, kiedy chciał, jak chciał, to robił, nie czekając żadnego upoważnienia właściciela, i nie troszcząc się bynajmniej o jego rozkazy.
Nie dał sobie ani wspomnieć o żadnej płacy, ani też poczytywał się w czemkolwiek związanym.
Wszystkie swe potrzeby zaspokajał na koszt Juljusza bez wszelkiej żenady i wszelkich szkrupułów sumienia.
Trawiony zawsze swym nieprzyzwyciężonym pociągiem do awanturniczego trybu życia, który tylą przebytemi jeszcze podsycił się przygodami, nie wiedział sam nigdy czy tydzień następny, czy nawet dzień jutrzejszy przepędzi w Oparkach, czy też przypadkiem jakim na nowe i niepewne zapędzi się koleje.
— Dziś tu jutro tam! — uważał już od dawna za swą zasadę, za swoje hasło ulubione.
Wszakże przekonywał się powoli, że im dłużej zasiadywał się na jednem miejscu, tem silniej skłaniał się do porządniejszego trybu życia.
Gdyby nie owa intrygująca z początku tajemnica zaklętego dworu, a następnie owo spotkanie się z tą piękną nieznajomą w czerwonym pokoju, byłby może dawno już sprzykrzył sobie pobyt w Oparkach, chociaż stanowisko w obec oficjalistów Juljusza nie było także bez pewnej ponęty dla jego wiecznie szyderczego usposobienia.
Nie zadając sobie najmniejszego przymusu w obcowaniu z Juljuszem, przyjmował i od niego bez urazy drażliwszą, nawet przymówkę jak równy od równego.
To też i teraz zły humor Juljusza najmniejszego na nim nie wywarł wpływu.
Leżał sobie wygodnie i spokojnie na sofce, i popalając sobie sygaro wielkiemi kłębami dymu, puścił wolny bieg myślom.
Nagle porwał się na pół.
— Żeby też po dziś dzień nie wiedzieć jeszcze z pewnością, czy to była rzeczywiście hrabianka czy nie, to doprawdy potrzeba cymbała na to! — wykrzyknął głośno.
— Ciekawym co też on zechce zrobić! Byle tylko nie popsuł wszystkiego i nie ocaliwszy nikogo sam jeszcze nie dostał się do kozy... — mruknął przez zęby.
Po chwili wstał z sofy i przystąpił do okna.
— Koń już osiodłany! Gdzie też on pojedzie?!
W tej samej chwili Juljusz ukazał się na ganku i spiesznie dosiadł konia, a tuż zaraz rozległ się tętęt kopyt.
Katilina odstąpił od okna i zadzwonił gwałtownie.
— Każ osiodłać mi bułanego ale duchem, piorunem! — zawołał na wchodzącego lokaja.




XIX.
Pierwsze odkrycie.

Juljusz z silnem jakiemś postanowieniem wyjechał z domu i pognał ku Buczałom, zkąd jak wiadomo jedyna do zaklętego dworu prowadziła droga.
O kilkanaście kroków przed zakrętem w znaną nam lipową ulicę, spotkał młody dziedzic swego godnego mandatarjusza.
Pan Gągolewski wracał z folwarku, a twarz jego promieniła cała szczególnem zadowoleniem, bo łatwiej niż się spodziewał powiodło mu się Girgilewicza przyciągnąć do knowanego spisku.
Stary ekonom, podłechtany świetnemi obietnicami, a srodze rozżalony na Katilinę, nakłonił się skoro do wszystkiego i oświadczył się gotowym w każdej chwili wystąpić, z świadectwem, że nieboszczyk starościc był warjat, taj tylko!
— Wykurzymy za dziesiątą miedzę tego młodego szerepetkę i jego zausznika! — przyrzekał na końcu mandatarjusz.
Pan Girgilewicz westchnął ciężko.
— Już tam nie tyle chodzi mi o samego dziedzica, bo między nami mówiąc, to jeszcze nie złe byłoby człeczysko — rzekł potrząsając głową — ale ten zawłoka, to istny czort, taj tylko.
Mandatarjusz na każde wspomnienie Czorguta mimowolnie srożył czoło.
— Poczekajno jegomość — pocieszał się teraz — taką mu kurtę skroimy, że mu aż w pięty pójdzie.
— Dałby Bóg, taj tylko — wzdychał Girgilewicz i po krótkiej dalszej rozprawie, dobił ostatecznie targu.
Mandatarjusz w złotym humorze; — całą drogę mówił półgłośno do siebie i na wszystkie strony obiema gestykulował rękoma.
— Nie ma co mówić — rozpamiętywał — tęgi łeb u tego Żachlewicza! Jak wszystko wykalkulował! Wielka szkoda że nie ma egzaminów na mandatarjusza i polizei rychtera! fiufiu! cały cyrkuł zakasowałby z kretesem!
Po tym wybuchu swej adoracji, pomieszanej znacznie z zazdrością, przystąpił pan sędzia w dalszym mnologu do właściwej rzeczy.
— Dowiedzione już prawił dalej — starościc nie był przy zdrowych zmysłach umierając, a my postawimy dowody, że mu brakowało piątej klepki i za życia.. Testament musi być uznany za żaden... null und nichtig, mości dobrodzieju!.... Jaśnie wielmożny hrabia pan z panów, obejmie majątek ob inteslato.... ten niedowarzony młokos dostanie szczutka w nos.... a ten jego przyjaciel i zausznik frrr — zafurczał nagle, ale tuż zaraz przymilkł coprędzej, bo za plecyma swemi posłyszał tętęnt konia, a obróciwszy się ujrzał Juljusza.
Pochwycił skwapliwie za czapkę i ukłonił się jak mógł najuniżeniej.
Zacny nasz mandatarjusz miał tę chwalebną zasadę, że nie lubił nigdy zarzucać sieci przed niewodem, czyli inaczej strzegł się jak ognia pokazać się pierwej swe drapieżne pazury, aż póki wszelkie nie usunęło się niebezpieczeństwo.
Juljusz uprzejmem skinieniem głowy odpowiedział na uniżony ukłon swego oficjalisty i nie zatrzymując się wcale, pognał dalej.
— Gdzie też on jedzie? — zagadnął się mandatarjusz.
Juljusz skręcił w lipową ulicę.
Mandatarjusz cmoknął językiem.
— Do zaklętego dworu! Hoho! coś nowego się święci! — dalibóg święci!
— Żeby go też można podejrzeć bliżej — szepnął.
Po chwili pokiwał głową, łypnął oczyma i mruknął
przez zęby:
— Fiufiu! pan komisarz Schnoferl!
Ale w tym momencie zadrżał cały, bo znowu raźny za plecyma ozwał się tętęnt.
Obejrzał się coprędzej. Przed nim stał Katilina na zdyszanym i spienionym koniu.
— Nie widziałeś pan w tej chwili Juliusza? — zawołał pan Damazy Czorgut nieodpowiadając nawet na uniżony ukłon mandatarjusza.
— Właśnie co znikł w lipowej ulicy — odpowiedział skwapliwie pan Gągolewski.
Katilina skoczył z konia.
— Dobrze — mruknął przez zęby. — Mój mości Gągolewski — zawołał głośno, zciągając na dół uzdę — bądź łaskaw weź konia mego do siebie, ja pójdę piechotą.
I w tejże samej chwili nie troszcząc się bynajmniej o odpowiedź, rzucił tak zręcznie uzdę ku mandatarjuszowi, że jak stryczek zawisła mu na szyi. Sam zaś co tchu popędził ku lipowej ulicy.
Nieprzygotowany na tak zaszczytne zlecenie mandatarjusz, rozdziawił nielitościwie gębę, wybałuszył oczy i stał niemy i nie ruchomy, z uzdą na szyi jak osioł pochwycony na arkan wśród stepu.
Opamiętał się nareście no dobrej chwili i nabiegając krwią cały, z dziką złością zgrzytnął zębami.
— Za co on mnie ma! ten oczajdusza! — zawołał w najwyższej passji i indygnacji.
I zrywając gwałtownie uzdę z szyi, chciał ją daleko rzucić cd siebie, ale w tem zawahał się jakoś.
— Niech cię piorun trzaśnie! — wysapał w gniewie, machnąwszy ręką. — Ale poczekaj szubienniku, zapłacisz mi wszystko z lichwą! Tak mi Boże daj zdrowie!
Po tym gwałtownym wybuchu trzęsąc się jak w febrze z gniewu szybkim krokiem pospieszył do swego mieszkania, znużonego konia za sobą.
Juljusz tymczasem pędził w prost ku zaklętemu dworowi.
Krótką chwilkę jakby z samej ciekawości tylko, zatrzymał się przed główna bramą wjazdową i zaraz skręcił w bok, wąską ścieżką wzdłuż parkanu ogrodowego.
W kilka chwil stał przed zagrodą Kośtia Bulija.
Zpoza wysokiego ociernionego płotu, ozwało się głośne szczekania psów.
Juljusz zaskoczył z konia i przystąpił do bramy, lecz zastał zamkniętą. Zaczął pukać coraz silniej ale prócz szczekania psów, żaden inny nie odpowiadał mu głos.
Dobywając się ciągle bezskutecznie, spostrzegł, że bramę zamykała tylko żelazna zasuwka z drugiej strony. Oczywiście więc musiał ktoś być w domu.
Zniecierpliwiony podjechał koniem pod samą bramę, spiął się w siodle i przechylając się przez wierzch przy pomocy szpicruta odsunął rygiel żelazny.
Brama rozwarła się na ściężaj.
Obadwa brytany jakby przestraszone nagłym napadem, czy może udobruchane samą, powierzchownością Juljusza, przestały naraz ujadać i tylko z cicha warczały przy swych budach.
Juljusz zsiadł z konia i z niejakiem wahaniem oglądnął się do koła.
Samotna zagroda wyglądała pusta i głucha jakby niezamieszkana. Jedne tylko psy dawały oznaki życia.
Młodzieniec widocznie chwiał się w niepewności, jak sobie dalej postąpić.
Zasunięty z tej strony rygiel świadczył niezbicie, że jeśli nie sam Kost’ to ktoś inny musi być w domu.
Juljusz chciał niezwłocznie widzieć się z starym kozakiem, pierwszy raz postanowił z nim pomówić otwarcie i stanowczo. Niezastawszy zaś teraz jak się zdawało jego samego, chciał przynajmniej widzieć osobę, co po nim zasunęła rygiel u bramy.
Tymczasem nikt z chaty nie wychodził na jego przyjęcie, a prócz obudwu psów w całej zagrodzie żadnej żywej nie widać było duszy.
Juljusz postanowił zaprowadzić konia swego do stajni i wejść wprost do chaty.
Stajnia przypierała jak zwykle we wszystkich chłopskich zagrodach tuż do stodoły, a stała naprzeciw głównego budynku.
Juljusz wszedł do środka i zastał ją zupełnie próżną.
Kośtia więc w samej rzeczy nie było w domu, bo tylko on sam wyjeżdżał swemi czarnemi końmi.
Młodzieniec zawahał się w progu i nie myślał już iść dalej.
— Niewątpliwi nie ma go w domu — szepnął sam do siebie.
W tem koń jego zadrżał głośno, a z przyległej stodoły odpowiedziało mu jakieś inne, głośne rżenie końskie.
Juljusz drgnął mimowolnie.
— Więc nie mylę się, ktoś tu jest koniecznie — mruknął.
I zmieniając nagle poprzednie swe postanowienie, przywiązał konia swego do żłobu, a sam przez szczeliny w ścianie, próbował zajrzeć do środka stodoły. Wszakże wszędzie wyglądały tylko zasieki zboża, a tok do młócenia stał pusty i próżny.
Dopiero po dłuższem usilnem rozglądaniu się dopatrzył Juljusz naprowadzony rżeniem konia, że w najciemniejszym kącie stajni odchylała się ściana od stodoły i prowadziła w ciasną kryjówkę, założoną do koła snopami i okłotami.
Kryjówka ta nie była w tej chwili próżną. Z niej wychodziło rżenie konia.
Juljusz odchylił z lekka ukryte drzwi i wydał wykrzyk zdziwienia.
Ujrzał przed sobą mały wózek z czarnem słomianem nakryciem i tego małego srokatego konia, którym tajemniczy maziarz uciekał z dominium, spotykając się w drodze z nim samym.
— A więc on jest tutaj znowu! — mruknął Juljusz.
Pierwsze domysły sprawdzały się zupełnie.
Światło w narożnych oknach dworu znamionowało tylko nowy powrót tajemniczego gościa.
— Lecz jakże po ostatniej swej przygodzie odważył się powrócić w te strony, niezmieniwszy nawet przebrania? — zagadnął się Juljusz w głębokiem zamyśleniu.
— Taka nieroztropność jest nietylko szaleństwem w obec siebie samego, ale zbrodnią w obec sprawy. Jak łatwo może się wszystko odkryć!
— Nie żałuję że tu przyszedłem! Muszę koniecznie widzieć się z samym maziarzem! — dodał z silnem postanowieniem.
Im pilniej jednak rozmyślał nad ogólnym składem, rzeczy, tem dziwniejszem wydawało mu się całe postępowanie zagadkowego maziarza.
Domyślał się już z niezbitą pewnością, że człowiek ten byłto tylko w innem przebraniu ten sam zręczny kwestarz-emisarjusz, co przybywszy podczas choroby starościca do Żwirowa, potrafił w nim w krótkim czasie tak gorliwego i zapamiętałego zjednać sobie zwolennika i niejako jednym zamachem zmienił cały charakter i całą istotę moralną człowieka, którego wszyscy mieli za półgłówka, dziwaka i niemal warjata.
Juljusz wiedział głównie z opowiadania mandatarjusza, że władza cyrkularna wpadła wówczas na trop tego mniemanego kwestarza, że odkryła wprawdzie jego niebezpieczny charakter, ale samego nie mogła dostać w swe ręce.
Od tego czasu zrzucił on zapewne habit kwestarski, a przywdział osmoloną płótniankę maziarza; lecz dla czegoż teraz po nowem niebezpieczeństwie odkrycia do tego samego uciekł się przebrania?
Czy za pomocy swych stosunków dowiedział się, że za wpływem Juljusza cały ten wypadek został zręcznie, przytłumiony i zupełnie poszedł w niepamięć?
W takim razie miał Juljusz zupełne prawo do jego wdzięczności, a szczególniej zaufania.
— Czyż zresztą ma mię za szpiega, że nie pragnie się znieść ze mną? — bił się dalej z myślami niedoświadczony młodzieniec.
— Jeśli był wysłannikiem tajnych stowarzyszeń, piastunem i krzewicielem tajnych zamiarów, musiało mu więc temsamem zależeć na jak największym przyroście zwolenników.
— Dla czegóż jednak tak starannie unikał Oparek?
Na wszystkie takie i tympodobne zagadnienia, jeden tylko słaby nasuwał się domysł.
Aby tem lepiej ubezpieczyć swoje tajemnicze schronienie i miejsce schadzek z spólnikami, wystrzegał się przebiegły emisarjusz wszelkich agitacji w bezpośrednim pobliżu i tylko na nieco dalsze okolice rozciągał swe działania.
Po nieszczęśliwych próbach samego starościca a późniejszem reformatorskiem niepowodzeniu Juljusza niebezpiecznie było podnieść na nowo głos w dobrach, zostających pod pilniejSzemi niezachęcającemi doświadczeniami.
Wszyscy bowiem przypominali sobie jak surowe po ucieczce starościca wytoczyło się śledztwo i jak groźna na kilką gromadami wisiała chmura.
W ciągu ubiegłych czterech miesięcy Juljusz potajemnie dowiadywał się o działaniu maziarza w okolicy i przekonał się że ma wielki wpływ i zachowanie w gromadach nieco odleglejszych, rzadko jednak i to tylko w przejeździe, pokazywał się w sąsiedztwie Żwirowa.
Bądź jak bądź niezapuszczając się w żadne dalsze domysły i konbinacje, postanowił Juljusz dotrzeć dziś koniecznie do dna tajemnicy i nieopuścić pierwej odludnej zagrody, pokąd otwarcie i stanowczo nie rozmówi się z maziarzem.
Przekonawszy się, że nie ma jego samego w ukryciu przy wózku i koniu w stodole, chciał udać się do wnętrza chaty i nie ruszyć ztamtąd, aż pokąd zamierzonego nie dopnie celu.
Dziwiło go jednak wielce, że kiedy psy dawniej zamilkły zupełnie, teraz nagle z podwójną ujadały zaciekłością i wszelkiemi siłami rwały się ku chacie samej.
Juljusz przystąpił ku drzwiom, ale na niespodziewaną trafił zaporę. Drzwi nie zdawały się zamknięte, a żadną miarą niepodobna ich było otworzyć, jakby je z tyłu jakieś silne podpierały barki.
Namozoliwszy się napróżno czas niejakiś, zaniechał utrudzony dalszej próby i postanowił spokojnie czekać na dziedzińcu aż pokąd jaka żywa nie pojawi się dusza.
Kilka chwil przechadzał się w milczeniu tam i nazad po dość ciasnej oborze, a w tem spostrzegł, że do przyległego ogrodu hrabiowskiego prowadziła ztąd wygodna furtka, która w tej chwili była nawet na półodchylona.
Juljusz w pierwszym zapędzie zmierzył wprost ku niej. Na samym progu zawahał się jednak.
— Złamałbym ostatnią wolę nieboszczyka — rzekł sam do siebie, cofając się mimowolnie w tył.
Wszakże nic łatwiejszego, jak coś tłumaczyć samemu sobie.
Juljusz zamyślił się na chwilę, a potem wstrząsł głową jakby się jakiegoś ważnego pozbył ciężaru.
— Testament mówi tylko o samym dworze — rzekł sam do siebie. — Nie wolno mi tylko przestąpić progów dworu, ale o ogrodzie nie ma wyraźnej wzmianki.
— A zresztą do czegóż to wszystko, kiedy i tak cała tajemnica jest już mniej więcej w moim ręku — dodał jakby na ostatnią swą eksuzę.
I nie wahając się już dłużej, wszedł wprost do ogrodu.
Od furtki prowadziła wśród krzewów agrestu i pożeczek wazka ścieżka ku cienistej ulicy kasztanowej, tej samej, którą Kost’ Bulij biegł do zaklętego dworu, kiedy po rozstaniu się z maziarzem ujrzał nagle światło w narożnych oknach dworu.
Wglądając w wszystko uważnie, spostrzegł Juljusz, że ścieżka ta acz widocznie wydeptana, zdawała się być bardzo mało uczęszczaną i zaledwie tylko tu i owdzie mniej bujny zarost trawy świadczył, że czasami ludzka przesuwała się po niej stopa.
W samej zaś cienistej ulicy kasztanowej i takich nawet nie było śladów. Bujny zarost trawy zielenił się wszędzie.
W ogóle też wyglądał cały ogród strasznie opuszczony i spustoszony. Najpiękniejsze drzewa owoce w dzikie powystrzelały konary, rzadsze krzewy pokoszlawiały do niepoznania, a najszlachetniejsze kwiaty wyrodziły się zupełnie, przygłuszone dzikim chwastem i bodiakami.
Juljusz nie szedł ku dworowi, ale skręcił wprost w głąb ogrodu.
Mimo całego swego zaniedbania i opustoszenia, ogród zaklętego dworu bardzo uroczą nastręczał — przechadzkę.
Każda ulica, każda grządka, każde drzewo przypominały w nim dawny smak i dawne czasy.
Cieniste szpalery labiryntowanemi zakrętami wiły się do koła, a tu i owdzie wpadały w szerokie altany z stuletnich lip i modrzewiów, lub nagle w kilkanaście drobnych, agrestem wysadzanych rozbiegały się ścieżek. Pogarbione i pożłobione w pniach drzewa owocowe, zdawały się z jakimś melancholijnym smutkiem potrząsać bezpłodnemi gałęziami, jakby czuły swe dzisiejsze opuszczenie.
Juljusz przypominał sobie, że według opowiadania dawnych sług dworskich, rozlewał się w zatyle ogrodu szeroki staw z małą wysepką po środku, na której nieboszczyk starościc najchętniej swe tajne z kwestarzem odbywał konferencje.
Jakby jakiemś niewiadomem owładnięty przeczuciem, Juljusz spieszył w tę stronę, orjentując się bacznie śród krętych, najczęściej zwodniczych ścieżek.
Niebawem natrafił na szerszą cokolwiek ulicę, a postępując wprost za jej kierunkiem, ujrzał z dala gęste zarośla trzciny i szuwaru, który w ciągu pięcioletniego opuszczenia ogrodu okryły bujnie tak troskliwie utrzymywane niegdyś brzegi i tylko wierzchołki drzew pozwalały widzieć z położonej w środku wysepki.
— Wyborne miejsce do tajemniczych schadzek — wykrzyknął Juljusz mimowolnie — możnaby się ukryć przed samym Argusem!
I prawie bezmyślnie postępował wzdłuż brzegów, próbując tu owdzie przejrzeć przez gęste zarośla.
Nagle przystanął uradowany.
Jedna wąska smuga stawu była zupełnie wolna od zarośli, a kamiennemi płytami wyłożone pochyłe wybrzeże wskazywało, że tu dawniej przybijały łódki, z wysepki.
Teraz jeszcze znajdowało się w pobliżu kilka starych, na poły spruchniałych łodzi z wygodnemi, skórą wybijanemi siedzeniami, a koło nich mnóstwo mniej więcej zgrabnie wyciosanych spoczywało wioseł. Juljusz nie mógł przytłumić lekkiego wykrzyku zadowolenia.
— Pojadę do wysepki! — zawołał sam do siebie.
I przystępując bliżej do łódek, przymocowanych na łańcuszkach do wielkiego żelaznego pala, wybierał oczyma, która z nich najlepiej nadałaby się do podróży.
Nagle wstrząsł się z lekka i pilnie nadstawił uszu.
Śród głuchej ciszy przerywanej tylko świegotem ptasząt po drzewach, odezwał się lekki plusk wody, jakby uderzenie wioseł w oddali.
Juljusz cofnął się szybko w głąb za zarośle trzciny, wytężając ucho i wzrok ku stronie, zkąd pierwszy doleciał go szmer.
W samej rzeczy byłto plusk wioseł i coraz przebijał się głośniej i wyraźniej.
Juljusz uczuł, że mu krew cokolwiek szybszym uderzała biegiem.
Za chwilę miał stać oko w oko z tajemniczym człowiekiem, który może nie życzył sobie tego spotkania, a w którego tajemnicę on tak zuchwale się zakradał.
I sam nie wiedział młodzieniec, czy ma od razu wystąpić naprzód i oczekiwać go otwarcie u brzegu, czy pozostać nieruchomo w swem ukryciu i dopiero później zastąpić mu drogę.
— Może władnie najgorzej uprzedzę go o sobie, że go aż do tej tropiłem kryjówki.... — szepnął sam do siebie.
Tymczasem plusk wioseł zbliżał się coraz więcej.
— Pójdę i będę go oczekiwał na zakręcie ulicy — poszepnął naraz stanowczo.
I już chciał wzdłuż zarośli trzciny popędzić w głąb ogrodu, kiedy znowu nagle przystanął nieruchomy.
— Za poźno.... — mruknął.
Rzeczywiście łódka musiała już być bardzo blisko, bo coraz wyraźniejsze rysowały się już kręgi na wodzie, a fale coraz wyżej występowały na kamienne wybrzeże.
— Będę czekał tutaj, aż łódka przybije do brzegu, a wtedy wystąpię otwarcie i śmiało — rzekł sobie z silnem postanowieniem.
— Przybyłem tu przecież z troskliwości o niego samego — poszepnął, jakby sam sobie dodawał otuchy.
W tej chwili drgnął znowu.
Zdawało mu się wyraźnie że coś zaszeleściało za jego plecyma w pobliskich zaroślach agrestu.
Obrócił się, a tuż jakiś cień mignął mu przed oczyma, jakby jakaś postać ludzka, zniknęła nagle w dziko wybujałych krzakach.
W tejże samej chwili oczekiwana łódka przybiła do brzegu.
Juljusz szybko wystąpił z swego ukrycia, a nagle stając jak wryty na miejscu, głośny wydał wykrzyk, na który jakby echo odezwał się jakiś inny głos w pobliskich krzakach agrestu.
Z przypartej do brzegu łódki wyskoczyła drobną nóżką młoda dziewczyna w lekkiej różowej sukni, obciśniętej u góry białym pikowym kaftanikiem. Główkę osłaniał okrągły kapelusik tyrolski z błękitną do koła wstążką. W ręku wisiał zgrabny słomkowy kosyczek, który niezupełnie zamknięty, pozwalał obok robótek kobiecych widzieć jakąś elegancko oprawną książkę.
Na nałgy, niespodziewany wykrzyk Juljusza, drgnęła młoda dziewczyna przestraszona, a szybko podnosząc głowę, powiodła do koła niebieskiimi jak kwiat bławatu oczyma.
— Eugenia! — wykrzyknął Juljusz znowu.
Na twarz dziewczyny wystąpił silny rumieniec, drżąca, zakłopotana, zmieszana stała nieruchoma na miejscu, i sama niewiedziała jak sobie postąpić.
W pierwszej chwili chciała napowrót wskoczyć do łódki ale zawahała się nagle, i pozostała w jednej pozycji na miejscu.
Juljusz postąpił naprzód.
— Pani — wybąknął niemniej może trwożliwy i pomieszany jak ona sama.
— Panie!... — odszepnęła dziewczyna prawie mechanicznie.
Juljusz mimowolnie cofnął się w tył.
Głos ten wydał mu się wcale obcym.
Wpatrzył się zachwiany na nieznajomą, ale z pod szerokich kres kapelusza, nie mógł bynajmniej dojrzeć jej rysów.
Tylko po jednej stronie jakby umyślnie rozwiązany spadał na szyję bujny pukiel włosów jasnych jak len miękkich i ślniących jak jedwab.
— Ona!... — poszepnął Juljusz na to spostrzeżenie.
I utwierdzony na nowo, postąpił naprzód.
Dziewczyna stała jak wryta z pochyloną na piersi głową.
Zakłopotany młodzieniec zapomniał jakoś języka w gębie, jak w rogu nie wiedział czem się odezwać.
Nareście z największem natężeniem przyszedł do siebie po części.
— Przebacz pani — rzekł zacinając się cokolwiek — szukałem cię tu...
Dziewczyna z gestem zdziwienia cofnęła się w tył.
Juljusz zawahał się na chwilkę, ale nagle postępując o krok dalej, ozwał się już o wiele poważniejszym głosem:
— Przepraszam panią, szukałem właściwie kogo innego, szukałem maziarza...
— Ah! — szepnęła dziewczyna i drgnęła z lekka.
— Pani nie chciałaś słuchać przestróg — ciągnął Juljusz dalej.
— Ja? — przerwała i głowę podniosła w górę.
Juljusz odskoczył z głośnym wykrzykiem.
Przed nim nie stała Eugenia.
Łudzące podobieństwo nieznajomej dziewczyny z hrabianką, polegało głównie na wspólnej obudwom śnieżnej białości cery i jednakiej barwie oczu i włosów. Do tego przyłączyło się jeszcze jakieś dziwne, geneanomiczne niejako pokrewieństwo rysów twarzy.
Gdyby obydwie stanęły obok siebie, niepodobnaby z daleka odróżnić jednej od drugiej, lecz z bliska nader jasna i wyraźna występowała różnica.
Hrabianka była znacznie niższa i szczuplejsza, nieznajoma miała więcej wrodzonej godności i powagi w całej swej postaci i wydawała się nawet cokolwiek starszą.
Około ust hrabianki igrał wieczny uśmiech dziecięcej swobody i wesołości, twarz nieznajomej nosiła więcej smętny, możnaby rzec melancholijny jakiś wyraz twarzy.
Piękna była równie jedna jak druga, wszakże przy bliższem rozpatrzeniu, wybitna i co do piękności zachodziła różnica.
Hrabianka przedstawiała się od razu w całym blasku swych wdzięków i powabów, nieznajoma kazała się podziwiać powoli, stopniowo, potęgując coraz wyżej pierwsze wrażenie, jakie sprawiał jej widok.
W hrabiance przebijało się więcej zmysłowej rozkoszy. w nieznajomej przeważał wybitniej czar ideału.
Gdyby wolno uciec się do porównania orjentalnego poety, możnaby rzec najtrafniej jego słowy: pierwsza zdawała się ziemię wznosić ku niebu, druga niebo przychylać ku ziemi.
Juljusz w swem zdziwieniu, pomieszaniu i zakłopotaniu nie miał ani czasu, ani siły do podobnych zestawień i porównań.
Stał na miejscu jak wryty, a w głowie jego jedna tylko wirowała myśl.
— To nie Eugenia!
Widząc szczególniejszy stan Juljusza, nieznajoma otrzęsła się powoli z swego pierwszego popłochu i zamieszania.
Spoglądnęła śmiało i spokojnie na napół nieprzytomnego z zdziwienia młodzieńca, a na różowych, przecudnie wciętych usteczkach, osiadł nawet lekki uśmiech.
I prawie żal się jej zrobiło Juljusza, który nowemu, tak niespodziewanemu spostrzeżeniu zupełnie dał zbić się z toru.
— Pan się pomyliłeś? — rzekła dziewczyna, jakby mu chciała przyjść w pomoc.
— W samej rzeczy... to niesłychane podobieństwo! — zająknął się a zachwycone w twarz dziewczyny utkwił spojrzenie.
Nieznajoma żywym na nowo oblokła się rumieńcem a oczy zwolna spuściła na dół.
Juljusz uniesiony niejako w brew własnej woli i wiedzy szałem zachwytu i podziwu, nagle i niespodziewanie pochwycił jej drobną, pulchną! rączkę i ścisnął ją silniej, jakgdyby się chciał przekonać czy nie łudzi się czczą marą wyobraźni.
Dziewczyna szarpnęła się prawie przestraszona.
— Panie? — zawołała tonem wyrzutu.
— Któż pani jesteś? — wykrzyknął Juljusz błagalnym głosem.
— Ależ panie! — wyszepnęła dziewczyna wyrywając rękę i usuwając się w tył.
Młodzieniec opamiętał się po chwili. Posunął ręką po czole i odezwał się spokojniej:
— Przepraszam panią... postępowanie moje wydaje ci się dziwnem... ale racz mnie tylko wysłuchać..
Dziewczyna zrobiła gest, jakby mu chciała przerwać.
Juljusz skwapliwie ciągnął dalej:
— Nie myśl pani, że mię tutaj prosta tylko sprowadziła ciekawość....
Dziewczyna obejrzała się niespokojnie i krzyknęła nagle.
Juljusz obrócił się prędko.
O kilka kroków zbliżał się boczną ulicą Kośt, Bulij, groźny i surowy jak jaki duch złowrogi.
— Uchodź pan! zawołała dziewczyna i w zapomnieniu pochwyciła go za rękę, jakby do tem większego nagląc pospiechu.
Krótką tylko chwilkę trwało to nowe przypadkowe dotknięcie ręki, a wszystka krew silniej zawrzała w Juljuszu, a i dziewczyna zadrżała cała od stóp do głowy.
Młodzieniec oczywiście niemyślał usłuchać jej rady.
Stał na miejscu nieruchomy nie odrywając oczu od swego czarodziejskiego widziadła.
Kośt, Bulij zatrzymał się o dwa kroki przed nim.
A strasznym był w tej chwili stary kozak.
Oczy błyskały złowrogo z pod gęstych, krzaczastych brwi, zaciśnięte usta drgały konwulsyjnie, a cała olbrzymia postać wyprężyła się gniewnie i groźnie.
Młoda dziewczyna wydała nowy okrzyk trwogi.
Kośt’ zrobił jakieś gwałtowne wysilenie, jakby się pragnął uspokoić.
— Niech panna wróci do altany... — ozwał się łagodząc głos ile możności.
I podniósłszy z ziemi opuszczone wiosło, postąpił ku brzegu i ręką przytrzymywał czółno.
Dziewczyna chwilkę chwiała się w niepewności.
W tem zgrabnie i zwinnie wskoczyła w łódkę.
Biorąc wiosło z rąk starego kozaka, młoda dziewczyna nachyliła się szybko do jego ucha i jakieś krótkie, urywane poszepnęła mu słówko.
Kośt’ wzruszył ramionami.
Nieznajoma ochoczo plusnęła wiosłem, łódka szybko odbiła od brzegu i skręciła po za zarośla szuwaru.
Juljusz niemy i nieruchomy stał na brzegu, pożerając w zachwycie każde poruszenie dziewczyny.
Nieznajoma obróciła się ku niemu i skinąwszy z lekka ręką i głową na znak pożegnania, dłuższe utkwiła weń spojrzenie.
Juljusz zadrżał cały.
W spojrzeniu tem szczególny przebijał się wyraz.
Niebieskie oczy nieznajomej nie zdawały się żegnać na zawsze z Juljuszem, ale jakby mówiły wyraźnie: Do widzenia!
Nie troszcząc się wcale o obecność starego kozaka, nie odwrócił oczu młodzieniec, póki łódka i jej czarodziejska sterniczka zupełnie nie znikły z oczu.
Teraz dopiero spojrzał na starego kozaka.
Pierwszy raz widział go w tak zmienionej postaci.
Dotychczas stary kozak zachowywał zawsze w obec młodego dziedzica zwyczajne względy poważania.
W tej chwili stał z założonemi na krzyż rękami w kapeluszu na głowie i z gniewem i lekceważeniem mierzył nieuwolnionego jeszcze z pierwszego wrażenia młodzieńca.
— Czego pan chcesz tutaj? — zawołał zuchwałym tonem, o krok postępując naprzód.
Juljusz nabiegł krwią na twarzy, ale przytłumiając w sobie gwałtowniejszy wybuch oburzenia, odpowiedział spokojnie:
— Szukam ciebie.
— Tutaj?
— W domu cię niezastałem.
— A czegoż pan chcesz odemie?
— Chciałem pogadać z tobą wyraźnie i otwarcie...
Kośt’ kiwnął głową niechętnie.
Juljusz ściągnął brew.
— Ani ty, ani twój gość, maziarz, nie zdajecie pojmować waszego położenia... waszego....
Kozak wzgardliwie machnął ręką
Gwałtowna, nieokrzesana, chłopska natura starego sługi dworskiego nie dała się powściągnąć w chwilach gniewu i oburzenia.
— Nie wściubiaj lepiej swego nosa, gdzieś nie dał grosza! — wrzasnął z wściekłości.
— Schowaj swoje durne rady dla siebie samego — dodał postępując naprzód z zaciśnietemi pięściami — a fora ztąd bo na kiju wyskoczysz!
Nieprzygotowany na taki grad słów zelżywych, Juljusz stał w pierwszej chwili oniemiały z gniewu i oburzenia.
— Łotrze! — zawołał nareszcie, trzęsąc się od złości.
Stary kozak srodze zawrócił oczyma.
— Tyś sam łotr! — huknął w odpowiedź pioronującym głosem. — Nieboszczyk pan zrobił z ciebie, charłaka bez butów, wielkiego pana, a zato i po śmierci nie chcesz szanować jego woli, psij synu!
Juljusz w kułak zacisnął pięści i nie zważając na nic, chciał w obces rzucić się na olbrzyma, ale w tej chwili ktoś silnie powstrzymał go za rękę.
— Co robisz! — szepnął mu głos znajomy.
Stary kozak cofnął się wtył i zgrzytnął zębami.
I ten tutaj! — mruknął z wściekłości.
— Katilina! — wykrzyknął Juljusz.
Pan Damazy Czorgut przybywał jak zawołany, aby wcale nierównej przeszkodzić walce.
Rozpierając się szeroko na swych silnych nogach i wpatrując się groźnie w twarz starego klucznika, rzekł swym zwyczajnym lapidarnym stylem.
— Słuchaj-no ty, stary drabie, ciężą ci już widzę twoje kości, ja ci wnet ulżę ciężaru.
Kośt’ Bulij mimowolnie cofnął się w tył.
Od owego spotkania w czerwonym pokoju, czuł on wielki respekt dla nieustraszonego awanturnika.
Juljusz uniesiony gniewem do najwyższego, chciał koniecznie rzucić się na klucznika.
— Stójże! — zagrzmiał mu Katilina niecierpliwie.
— Ja się sam z nim rozmówię — dodał.
Stary kozak przez ten czas uspokajał się widocznie. Znikł ten dziki, srogi wyraz z oczu i twarzy, a pozostała właściwa mu surowość i pochmurność.
Stał wyprężony na miejscu i jedną ręką sięgnął w zanadrze.
Katilina postąpił o krok naprzód ku niemu.
— Z kim to ty mówiłeś, zuchwalcze? — zapytał go zaciskając zęby.
Kośt’ Bulij wyciągnął rękę z zanadrza i łysnął małą krucicą.
— Nauczyłem się przezorności od pana — odpowiedział spokojnie.
— At, licho się nauczyłeś mój bratku, bo ja mam zawsze dwie pary przy sobie — rzekł Katilina swym zwykłym drwiącym tonem i ręką chciał sięgnąć do kieszeni.
Kozak ściągnął brwi.
— Za pozwoleniem, niech pan stoi nieruszając się na miejscu albo strzelę.
Katilina zawahał się.
— Cóż z tego że strzelisz — wybuchł wracając nagle do swego zwykłego, humorystycznego usposobienia — kiedy nie trafisz!
— Obaczymy!
Krótka ta rozmowa pozwoliła Juljuszowi opamiętać się zupełnie.
Lubo słowa starego kozaka wzburzyły gwałtownie wszystką krew w jego żyłach, miał jednakże zanadto silne uczucie słuszności, aby nie poznać, że swym wtargnięciem do ogrodu i swym napadem na nieznajomą dziewczynę, wywołał uzasadniony gniew starego klucznika: a że gniew ten w za gwałtownych objawił się wyrazach, uniewinniało to cokolwiek charakter i stanowisko byłego poufnika starościca.
Uspokojony i znacznie przebłagany wystąpił Juljusz naprzód i odezwał się niezupełnie jeszcze pewnym głosem.
— Nie obawiaj się niczego stary durniu! Nie przyszliśmy, czyli raczej ja nie przyszedłem tu z prostej ciekawości. Niezastawszy cię w domu, przypadkiem tylko zapędziłem się aż tutaj.
— Przypadkiem? — powtórzył Kost’ jakby niezupełnie przekonany.
— Furtka z twojej obory była otwartą...
— A cóż pan chciałeś odemnie? — przerwał kozak i mimowolnie zdjął kapelusz.
— Chciałem ci powiedzieć, że nad tajemnicą jaka osłania cię w tym dworze, groźna zawisła chmura. Lada dzień może spaść komisja!
W miarę spokojnego tłumaczenia się Juljusza miękł coraz stary kozak, twarz jego łagodniała widocznie.
Spuścił kurek z pistoletu i chowając go spokojnie w zanadrze, poskoczył ku Juljuszowi i pokornie pochwycił go za kolana.
— Przebaczcie jasny panie! — rzekł prawie rozrzewnionym głosem — przybyliście w miejsce, gdzie według ostatniej woli nieboszczyka prócz mnie, jedna tylko jeszcze żyjąca wstąpić może osoba.
— Przydybawszy was tutaj — ciągnął dalej odetchnąwszy — uniosłem się za daleko.
W nagle zmienionej mowie starego kozaka przebijał się ton serdecznej szczerości, że sam Katilina dał się od razu przebłagać i nie myśląc już mścić zniewagi przyjaciela.
Kost’ Bulij ciągnął dalej.
— We wszystkiem co robię, wypełniam tylko ślepo wolę nieboszczyka pana.
— Ależ nieboszczyk pan nie mógł sobie życzyć, aby zamykał oczy na wszelkie niebezpieczeństwa — ozwał się Juljusz.
Stary kozak uśmiechnął się w dziwny sposób.
— Nie bójcie się jasny panie — odparł z pewnym naciskiem. — Na wszystko ma oczy otwarte kto inny.
Nagle przymilkł, jakby się przestraszył tego co powiedział.
— Ot, co tam wiele gadać — poderwał prędko. — Przysiągłem nieboszczykowi panu kiedy konał na moich rękach, że ślepo we wszystkiem wypełnię jego ostatnią wolę i jak życia własnego będę strzegł tajemnicy, którą mi powierzył.
— Bóg świadkiem — dodał po chwili wytchnienia że święcie dotrzymuję przysięgi. Toż jasny panie nie pytaj mię o nic i nie badaj sam niczego, bo wszystko nadaremnie.
— Mówiłem ci, że mi dotychczas chodziło i chodzi tylko o wasze własne bezpieczeństwo — odezwał się Juljusz.
— Niepotrzeba tego wszystkiego — odparł z pewnym dobrodusznym nastrojem stary kozak — umiemy sami czuwać nad sobą.
— Ztemwszystkiem jabym się wam nigdy nie powierzył! — zaśmiał się szyderczo Katilina.
Stary kozak nic nie odpowiedział. Rzucił okiem na przeciwległą wysepkę, a potem z jakimś niepokojem obejrzał się dokoła.
Twarz jego postradała znowu ów chwilowy łagodniejszy wyraz i zdawała się niecierpliwić nagle.
— Nie mam czasu dłużej rozmawiać z panami — ozwał się prędko. — Odprowadzę panów do furtki.
Juljusz i Katilina mimowolnie zwrócili oczy ku wysepce.
Po jednej stronie zarosłej krzewami wysepki wznosił się nie wielki ślimak z murowaną, altaną, która nosiła formę olbrzymiego grzyba.
Wpatrując się w tę stronę, Juljusz i Katilina wydali lekki wykrzyk.
Zdawało się obudwom, że z poza muru, przedstawiającego pień grzyba, wychylała się ukradkiem jakaś postać kobieca.
Stary kozak poszedł mimowolnie za kierunkiem wzroku obudwu młodzieńców i znowu ściągnął brew.
— Pódźmy! — zawołał szorstko.
— Pódźmy! — powtórzył Katilina i machnął ręką.
Juljusz westchnieniem oderwał oczy od wysepki i milczący i zamyślony postąpił za Kośtiem, który jakąś krótszą ulicą prowadził prędko ku swej zagrodzie.
Katilina gwizdał całą drogę, ale widocznie jakiś jedyny przedmiot zajmował niezwyczajnie jego myśli.
Niebawem stanęli wszyscy u wiadomej furtki.
Tu stary klucznik zatrzymał się nagle.
Cała jego postać przybrała jakiś wyraz poważny i uroczysty. Stanął wprost naprzeciw Juljusza i krzyżując ręce na piersiach, ozwał się z silniejszym naciskiem.
— Jeszcze jedno słowo, jasny panie!
Katilina przestał gwizdać i ciekawie rozszerzył oczy.
— Cóż takiego? — zapytał Juljusz.
— Chciałbym kilka słów z jasnym panem pomówić na osobności.
Katilina z drwiącą miną wzruszył głową.
— Sekreta! — mruknął i gwiżdżąc dalej, wszedł na oborę, gdzie go zaraz obadwa psy głośnem powitały szczekaniem.
Juljusz i Kośt pozostali sami przy furtce.
— Mam jasnemu panu coś powiedzieć, czego dotąd nie myślałem wyjawić — ozwał się powolnym głosem stary kozak.
— Słucham cię.
— JWny pan wie, że przynosząc z sobą testament nieboszczyka pana, nie zaraz złożyłem go w sądzie, ale przeszło trzy tygodnie po powrocie zatrzymałem go jeszcze u siebie?
— Niesłyszałem o tem nigdy.
Stary Kozak ciągnął jednym tonem dalej:
— Chcę wyznać jasnemu panu, dlaczego sobie pozwoliłem takiej przewłoki.
— Ale cóż mi na tem może zależeć?
Kośt’ Bulij ruszył głową i ramionami jakby chciał powiedzieć: zaraz się dowiesz.
— Kiedy nieboszczyk JWny starościc, świeć Panie jego duszy — zaczął po chwili przykrego jakiegoś rozpamiętywania — czuł się już bliskim śmierci, podyktowania dwa różne zupełnie testamenta.
— Dwa różne testamenta! — zawtórzył Juljusz prędko — jakby dobrze niedosłyszał.
— Tak, jasny panie.
— I cóż tedy?
Kośt’ Bulij pochylił głowę na piersi i ciągnął jakby pod wpływem jakiegoś bolesnego wspomnienia:
Na kilka godzin przed śmiercią, nieboszczyk przywołał mię do swego łóżka i rzekł mi słabym głosom.
— Służyłeś mi wiernie za mego życia, nie wątpię, że zechcesz usłużyć mi i po śmierci. Nie pozwolę nigdy, aby dobra moje które od wieków należały do rodziny najczystszej szlachty polskiej, dostały się kiedykolwiek w posiadanie cudzoziemców. Mój brat przyjął tytuł, stał się grafem, więc już w tem samem stracił prawo sukcesji do Żwirowa.
Tu urwał na chwilę stary kozak, jakby w lepszy szyk układał swe wspomnienia.
— Przysiągłem mu po raz drugi — prawił dalej przeskakując cokolwiek w opowiadaniu — wykonać święcie, wszystko co rozkaże. Wtedy rzekł do mnie.
— W twoje ręce składam obadwa testamenty, wracaj do kraju i zasięgnij dokładnych wiadomości co do charakteru i sposobu myślenia młodego Żwirskiego, mego imiennika i dalekiego kuzyna, któremu cały mój zapisuję majątek...
Znowu zatrzymał się na chwilę tymsamem znać dla zbadania, jakie wrażenie sprawiają jego słowa.
— Jeślibyś go uznał niegodnym tak świetnej zmiany losu — kontynuował z naciekiem stary kozak — spal pierwszy testament, a przedłóż sądowi drugi, gdzie wcale inne zawierają się postanowienia. W przeciwnym zaś razie...
— W przeciwnym razie?... — podchwycił spiesznie Juljusz.
— Spal drugi, a przedłóż pierwszy....
— Ty więc?
— Spaliłem drugi.
— Lecz dlaczego mi to mówisz? — zapytał Juljusz prędko.
Stary kozak pokornie skłonił się ku kolanom młodzieńca.
— Abyś mi jasny pan nie kazał żałować — ozwał się spokojnie — że nie zachowałem i drugiego późniejszego, aby w razie potrzeby tem pewniej obronić od natrętnej ciekawości przekazaną mi pośmiertną tajemnicę nieboszczyka pana.
Juljusz rozumiał znaczenie całej rozmowy.
Zarumienił się z lekka, ale przezwyciężając gwałtowne chwilowe pomieszanie, odpowiedział z stanowczą dobitnością.
— Rozumię cię Kośtiu! Lecz bądź spokojny! Odtąd dwór zaklęty nie istnieje dla mnie bynajmniej.
Kośt skłonił się uniżenie.
— A dla tego? — zapytał po chwili, wskazując palcem na oddalonego Katilina.
— Ręczę ci i za niego.
Kośt’ z pewnem serdecznem wylaniem pochwycił za kolana młodzieńca, mówiąc wzruszonym głosem:
— Dziękuje jasny panie.
Juljusz musnął ręką po czole i zawahał się czegoś.
— Jeszcze tylko słówko Kośtiu.
— Słucham jasny panie.
— Jedno zapytanie.
Kośt’ schmurzył czoło jakby z obawy czy niezadowolenia.
— Czy będę mógł poznać kiedy tą nieznajomą?
Kośt’ milczał
— Jakto, nigdy?
— Nie wiem — odciął krótko.
— Nie wiesz, mówisz?
— Przysiągłem w najdrobniejszej rzeczy zachować tajemnicę...
— A tejże nigdy się nie będę mógł dowiedzieć.
— Może..
— Może — pochwycił na nowo z jakimś febrycznym pospiechem. — Bogdaj czy nie prędzej nawet niż się jasny pan spodziewasz! — dodał, a oczy dziwnym rozgorzały mu blaskiem.
— A teraz...
— Ani słowa więcej.
Juljusz wstrząsł głową, się gwałtem od natrętnych uwalniał zachceń i wszedł do obory Kośtia, gdzie śród ujadania psów i tam i nazad przechadzał się zniecierpliwiony Katilina.
— Skończyliście? — rzekł wzgardliwem poruszeniem ramion.
— Jedźmy! — odparł Juljusz krótko.
Kośt’ poskoczył do stajni i wyprowadził konia.
Katilina niezadowolony pokiwał głową.
— Nie zmieścimy się obadwaj, muszę piechotą wracać do Buczał.
Juljusz dopiero teraz mógł zastanowić się nad niespodziewansm pojawieniem się Katiliny w ogrodzie.
— Zkądże ty się tu wziąłeś? — zapytał go nagle.
— Popędziłem za tobą, przekonany z góry, że strzelisz jakiegoś bąka.
— Ta opieka...
— Daj pokój — przerwał Katilina, niedbale wzruszając ramionami — bezemnie byłbyś się poczubił z naszym zaklętym klucznikiem.
Juljusz zarumienił się na to nieprzyjemne wspomnienie i wskoczył prędko w siodło.
— Zaczekam na ciebie u mandatarjusza! — zawołał odjeżdżając.
— Do widzenia, do widzenia — mruknął Katilina i machnął ręką.
Potem obrócił się do kozaka, aby go jakiemś szyderczem zbyć pożegnaniem, ale wtem drgnął i lekki wydał wykrzyk.
W oknie chaty kozaka mignąła jakaś twarz ludzka która mu dziwnie jakoś wydawała się znajomą.
W pierwszej chwili chciał mimowoli rzucić się ku drzwiom: klucznik zastąpił mu drogę.
Katilina upamiętał się nagle, zachwiał się na chwilkę jakby niepewny co ma robić dalej, ale tuż zaraz machnął ręką i wzruszył ramionami.
— Pal djabli całą tę historją! — mruknął przez zęby.
I pożegnawszy lekkiem skinieniem głowy starego klucznika, zasunął głębiej na uszy swój słomiany kapelusz i gwiżdżąc głośno puścił się spiesznym krokiem ku gościńcowi.
— Dość dziś na jednem odkryciu... — mruknął sam do siebie. — Nasza nimfa ogrodowa nie jest jedną osobą z hrabianką! ale że to szczególniejsze podobieństwo ma swoje znaczenie, swoje skutki i przyczyny et caetera omnia! za to gardłem ręczę.




XX.
Pan z panów.

Hrabia Zygmunt Żwirski niezwyczajnie rano zerwał się z łóżka. Głucha cisza panowała jeszcze w dalszych częściach pałacu, kiedy już na wpół ubrany w głębokiem zamyśleniu tam i nazad przechadzał się po swym pokoju.
W ciągu upłynionych czterech miesięcy hrabia do zdziwienia zmienił się na twarzy. Posiwiał znacznie na skroniach, czoło w liczne porysowało się fałdy, a oczy przebierały z częsta jakiś zagadkowy wyraz trwogi i niepewności.
W oficynach i na folwarkach szeptano sobie na ucho — że odkąd nieporównany Żachlewicz oddalił się z służby, hrabia nie może sobie dać rady i gryzie się biednie panisko we dnie i w nocy.
W samej rzeczy od czasu oddalenia się pełnomocnego rządcy, dziwna jakaś zmiana zaszła w całem usposobieniu hrabiego.
Dumny magnat staczał widocznie jakąś zawziętą z samym sobą walkę. W najweselszem towarzystwie nie mógł ukryć głębokiego zamyślenia, a i w domowem pożyciu stawał się codzień nudniejszym, jakby jakiemuś tajemnemu ulegał cierpieniu. Zamyślony i zadumany kładł się na spoczynek, zły i niecierpliwy zrywał się z łóżka, a wbrew dawnym swym nawyknieniom najchętniej przybywał teraz w samotności, bądź zamknięty w swej kancelarji, bądź ukryty gdzie w szpalerach ogrodu.
A dziwny ten stan orkizowskiego dziedzica pogorszył się jeszcze, odkąd Żachlewicz powrócił z zagranicy i jakąś dłuższą miał z nim konferencję.
Przypuszczeni do tajemnicy Żachlewicza, możemy domyśleć się po części, co właściwie dojmowało hrabiemu.
Nie mógł po prostu oprzeć się zwodniczym namowom swego przebiegłego sługi, a wahał się znowu, czy idąc za niemi nie zboczy z drogi honoru i poczciwości, po której szedł przez całe swe dotychczasowe życie?
Na próżno wyczerpywał Żachlewicz wszystkie zasoby swej obłudnej wymowy i swych solistycznych dowodów nigdy nie mógł przekonać stanowczo.
Szlachetny potomek wojewodów i kasztelanów grzeszył wobec świata dumą bez granic i miary, wszakże duma ta miała poniekąd swe słuszne powody.
Hrabia nie pysznił się swym majątkiem ani swym tytułem hrabiowskim, bo wiedział aż nadto dobrze, że pierwsze nie jest wyłącznym przywilejem szlachty, drugie zaś tak wielce spowszedniało w naszej biednej krainie, że nie masz wnuka zawołanego ekonoma złodzieja, lub oszusta dorobkiewicza, któryby go pewnem prawem nie mógł na swej wizytowej położyć karcie.
Hrabia Zygmunt Żwirski szczycił się jedynie swem imieniem, zasługami swych przodków. Protoplasta mężów, co bohaterstwem i poświęceniami zapisali się w kartach dziejów, miał wszelkie prawa do szacunków wieków potomnych, mógł słusznie wywyższać się nad tyh co ogołoceni z własnych zasług, nie mieli żadnych świetniejszych wspomnień na podniesienie obecności i nicości.
Opierając jednak całą swą wyższość moralną i społeczeńską na samej świetności imienia, podlega się temsamem surowemu obowiązkowi czuwać i troszczyć się wszelkiemi siłami, aby imię to zachowało się nieskazitelne dla dalszych potomków, aby wspomnienia te jeśli już niepodniesione i nie pomnożone, to przynajmniej bez plamy i uszczerbku zeszły na czasy potomne.
Przyjęty do głębi temi zasadami, musiał dumny hrabia zawiętą staczać z sobą walkę aby się nakłonić do kroku, który na wszelki wypadek różny dopuszczał wykład.
Przebiegłość Żachlewicza zasłaniała w nim przed światem wszelki udział hrabiego, wszakże nie tak łatwo było przezwyciężyć tajne szkrupuły sumienia i honoru.
Hrabia czuł jakoś instynktowo, że łączy się z chytrą i niegodziwą intrygą, że sprawę swą niekoniecznie czystym powierza rękom, a szlacheckim jego wyobrażeniom sprzeciwiał się srodze cały ten skryty podstępny sposób działania, jak i niemniej ten niekoniecznie zaszczytny rodzaj spółki z swym sługą.
Atoli z innej strony wiele znowu rozmawiał za propozycją Żachlewicza.
Żwirów, gniazdo rodzinne, stolica okrytych sławą raszczurów, wypadał z posiadania z prostej linji Żwirskich, sława i świetność imienia przechodziła na jakąś uboczną, nieznaną gałąź. Daleki imiennik rozsiadywał się na miejscu, które poraź pierwszy zapisał w kroniki główny twórca wielkości rodziny ów Spytek z Żwirowa, co znacznie przyczynił się do Jagiełłowego zwycięztwa pod Gruenwaldem, a później liczne inne ojczyźnie oddał przysługi. Zeszczuplona na majątku prosta linja Żwirskich musiała tem samem upadać na znaczeniu i powadze, ów zaś wyobraziciel młodszej linji, dzisiejszy dziedzic Żwirowa, zdawał się hrabiemu, człowiekiem nowszych czasów, przesiąkłym jadem zgubnych idei demokratycznych, nieumiejącym cenić odwiecznych tradycyj rodzinnych i lekceważącym sobie blask i sławę protoplastów, do których nie mógł odnosić się bezpośrednio.
Pomijając jednak wszystkie takie i tympodobne powody, wpływające nie mało na umysł dumnego magnata, nie przemawiałyż inne jeszcze bliższe względy za rendywikacją rodzinnego gniazda?
Po wszelkich prawach ludzkich i boskich hrabia Zygmunt był bliższym sukcesorem bratniej spuścizny niż jakiś nie znany imiennik, zepsuty niedowarzonemi teorjami młokos i chudopodałek, który dotychczas nie liczył się wcale do rodziny.
Szlachetny pan z panów poczytywał się zresztą za głowę familji, jedynego wyobraziciela sławy imienia a jako taki, odróżniał swój własny indywidualny interes od widoków swych descendentów.
Wyniesiony zasługami przodków, uważał się niewolnikiem obowiązków w obec descendentów. Mógł sam za siebie zrzec się Żwirowa, lecz czuł się powinnym bronić praw dalszych potomków.
Aby jednak obadwa sprzeczne pogodzić z sobą względy, lub stanowczo za jednym lub drugim oświadczyć się krokiem, czyli jednem słowem aby przyjąć lub odrzucić wręcz propozycję Żachlewicza, do tego brakowało mu niestety i potrzebnej bytności umysłu i siły charakteru.
Chwiejny i nie pewny siebie, przyzwolił na pierwsze kroki Żachlewicza, z wahaniem i obawą patrzył na postępy jego dalszych zabiegów i machinacyj.
Były rządca nie zasypiał tymczasem sprawy.
Plan jego postępował, dojrzewał, rozwijał się z każdym dniem, z każdą godziną.
Podróż do Drezna przyniosła jak najpomyślniejsze owoce. Pozyskane za granicy dokumenta i świadectwa wystarczały wobec prawa, aby zachwiać znacznie powagę ostatniej woli nieboszczyka starościca, świeżo zaś zapewniona pomoc mandatarjusza i ekonoma rokowały niewątpliwie dokazać reszty.
Dziedzictwo Juljusza wisiało dziś już na włosku. Energiczne poparcie sprawy u sądu, mogło jednym za machem obalić testament i przywrócić prawa naturalnym sukcesorom.
Osiągając tak świetne korzyści hrabia sam mógł zapełnię zachować się na uboczu, niepotrzebował nigdzie pod własnem występować imieniem.
Aby przezwyciężyć wszelkie jego skrupuły i wątpliwości, Żachlewicz zrzekał się nawet pisemnej donacji na Buczały. Wytaczał proces na podstawie ustnego przyrzeczenia. Hrabiemu nie pozostawało nic innego, jak tylko wyznać, że rzeczywiście obiecał swemu rządcy Buczały i gotów był dotrzymać obietnicy, gdyby go niespodziewane nadejścia testamentu z całego nie wyzuwało dziedzictwa. Dobijając się zaś otrzymanej obietnicy, miał Żachlewicz przywrócić całe dziedzictwo hrabiemu
Uwiedziony jego namowami hrabia, wczoraj skłonił się do wszystkiego. Ale dziś rano wstał z łóżka chwiejny i wahający się więcej niż kiedykolwiek.
W nocy okropny jakiś trapił go sen.
Zdawało mu się że wygrał proces i wracał w posiadanie Żwirowa.
Komornik z woźnym wprowadzili go w posiadanie starego, opuszczonego dworu.
W ich towarzystwie przechodził przez wszystkie, tak dobrze na z lat dziecęcych znane pokoje. Każdy sprzęt, każdy kąt budzi w nim jakieś przyjemne i rzewne wspomnienia, a przecież coś srodze dolegało mu w sercu, jakieś przykre uczucia ściskały mu pierś, jednem słowem jakoś strasznie smutno i duszno mu było w tych murach. Komornik prowadził go z komnaty do komnaty, woźny wszędzie nosowym głosem obwoływał go panem i dziedzicem. Ale to jednostajne formalności jakieś niemiłe sprawiały na nim wrażenie ten głos woźnego przejmował go jakąś obawą niewiadomą.
Nareszcie zbliżyli się do czerwonego pokoju.
Woźny rozwarł drzwi na ściężaj a hrabia i komornik jednocześnie przestąpili próg.
I nagle potruchleli obadwaj, a woźny znikł gdzieś bez śladu.
Hrabia czuł, że mu włosy kolcami najeżyły się na głowie, a oddech zamierał mu w krtani.
Przed okrągłym stołem, w wielkim, aksamitem obitym fotelu, siedział nieboszczyk starosta nieruchomy i wyprężony jak statua z kamienia.
Komornik drżąc jak listek ze strachu, chciał odczytać dekret dziedzictwa; starosta groźnie ruszył wąsem i skinął ręką, komornik umilkł jak zaklęty, a starosta czwał się uroczystym, grobowym, bezdźwięcznym głosem:
— Protestuję! niepozwalam!
A słowa te po wszystkich pokojach przerażającem odbiły się echem, że aż dwór cały zatrząsł się w swych posadach.
Hrabia chciał uciekać, ale nogi jakby wrosły mu w posadzkę.
— I ja protestuję i ja niepozwalam! — ozwał się w tej chwili nowy straszny głos, a za fotelem ojca ukazał się starościc.
Surowość i groza malowały się w jego twarzy, błyskawice strzelały z oczu.
— Ja tu pan! — krzyknął jeszcze straszniejszym niż pierwej głosem.
— Bracie! — jęknął hrabia dzwoniąc zębami z przestrachu.
Starościc w dziki wybuchnął śmiech.
Hrabiemu wszystka krew, ścięła się w żyłach.
Starościć śmiał się ciągle, a za nim jakby piekło samo tysiącem gardzieli śmiało się echo.
— Bracie! — wybełkotał jeszcze raz hrabia i padł na kolana.
Starościc już nie śmiał się więcej, ale jęknął tak dziko i przerażająco, że hrabia plackiem padł na ziemię pewny, że cały dwór rozlatuje się w gruzy.
— Bracie, bracie! mówisz! — zawołał starościc okropnym głosem — A Kseńka!...
Hrabia drgnął gwałtownie i w tej chwili zimnym zlany potem, ocknął się ze snu.
Siadł w łóżku i przetarł oczy, a jeszcze drżał cały jak listek.
Zadzwonił na lokaja, i dopiero po dobrej chwili uspokoił się zupełnie. Nie mogąc zaś czy nie chcąc zasnąć na nowo, ubrał się wcześniej niż zazwyczaj.
Szczególniejszy sen, łącząc się tak ściśle z planem Żachlewicza, silnie musiał sprawić na nim wrażenie.
Smutny i zamyślony przechadzał się po pokoju, a od chwili do chwili tylko jakieś niezrozumiałe wycedzał słowa.
— Po co mi tego wszystkiego — mruknął nareście wyraźniej. Powetuję podróż Żachlewiczowi i przepędzę go na cztery wiatry.
— Ten sen... — dodał ciszej i wstrząsł się cały.
Po chwili usiadł w fotelu przy biórze i głowę wsparł o poręcz...
— Jestem i tak dość bogaty — pocieszał sam siebie. — Niewystarczają mi wprawdzie dochody, ale coraz wiecej się przekonuje, że ludzie mają rację: Żachlewicz okradał mię niemiłosiernie.
Zamyślił się znowu, a oczy jego padły przypadkowo na stos książek na biórku.
Jedna z nich przepysznie oprawna, nęciła szczególnie jego oczy. Na jej skórzanych okładkach lśnił złocisty napis: Klejnoty rycerstwa polskiego.
Mimowolnie sięgnął ręką po nią i otworzył na oślep znać jednak przyzwyczajenia książka zawsze na jednem otwierała się miejscu.
Hrabia uśmiechnął się z dumą.
Otwarta stronica przedstawiała herb Topór, rodzinny klejnot Żwirskich, którego pierwszym założycielem jak niesie tradycja, miał być nikt inny jak tylko jeden z towarzyszów ojca Lecha.
O kilka wierszy pod herbem czytał hrabia półgłośno, po raz już może tysiączny w swem życiu.
„Żwirscy z Żwirowa, wielka i można rodzina, przesiedlona z Małopolski do Rusi.. Król Władysław Jagiełło nadał jej zamek Żwirów i szerokie ziemie na Rusi. Od zamku nazwali się Żwirscy“...
Skończywszy czytać, hrabia głowę pochylił na piersi i w nową wpadł zadumę.
Nagle gwałtownie zerwał się z miejsca i szybkiemi krokami jął przechadzać się po pokoju.
Syrenie ponęty dumy przemówiły znowu w jego wnętrzu.
Niedawny zamiar wspaniałomyślny zachwiał się panownie, zręczny plan Żachlewicza ułudną uśmiechał się pokusą.
Ale tuż nagle przypomniał się i sen dzisiejszy, a z nim razem odżyły i dawne skrupuły i wątpliwości.
I znowu w myślach jego bezładny zrodził się wir.
Usiadł nieruchomy przy biórku i głowę wsparł na ramieniu.
Nagle krzyknął i zerwał się z siedzenia, a oczy mu zaślniły, jakby jakąś tajną, szczęśliwą objawiały myśl.
Wyprostował się w całej postawie i szybko tam i nazad przeszedł się po pokoju.
— Jedyny środek... — mruknął półgłosem.
Wtem przystanął i schmurzył czoło, ale tuż zaraz wypogodził się na nowo i od niechcenia machnął ręką.
— Jest Żwirskim et c’est assez... — szepnął i głowę ze znaczeniem zadarł do góry.
Potem zadzwonił na lokaja i szczęśliwy, zadowolony jakby jakiegoś przykrego pozbawiony ciężaru, skończył swe ubranie.
W ciągu tych rozmyślań, dziesiąta już dochodziła godzina.
— Pójdź się dowiedz czy pani wstała — rzekł do lokaja.
A zostając sam, przeszedł się jeszcze raz po pokoju i mruknął do siebie:
— Ciekawym co na to powie Celestyna.
Eugenia, od dwóch godzin już ubrana, powróciła właśnie z ogromnym bukietem w ręku z przechadzki po ogrodzie.
Piękna twarz młodej dziewczyny jaśnieje jak zawsze dziecięcą swobodą i wesołością, ale cała postać jej wypełniała i spoważniała znacznie.
Wraz z nią weszła do pokoju wysoka, przystojna nieco starsza wiekiem dziewczyna, przyjęta od niedawna do jej szczególnych usług panna służąca.
Eugenia rzuciła bukiet niedbale na mały stolik machoniowy i jakby utrudzona przechadzką, usiadła spiesznie na małą, aksamitem obitą sofkę.
— Zanosi się dziś znowu na gorący dzień jak w środku lata — szepnęła odetchnąwszy.
— Czy pani każę włożyć we wodę bukiet? — zapytała towarzyszka.
— Proszę...
— Myślę — dodała po chwili — że musiał wrócić już posłaniec z poczty. Dziś mają przyjść nowe dzienniki.
— Dowiem się zaraz — odpowiedziała panna służąca i ustawiwszy bukiet w przepysznym dzbanuszku porcelanowym na stoliku przed sofką, wyszła z spokoju.
Hrabianka pozostała sama.
Pochyliła główkę na krawędź sofki, i przymrużyła cokolwiek oczy, jakby w nagłe wpadła zamyślenie. Uśmiechnięta wesoło twarzyczka zaczęła poważnieć stopniowo, a różowe usteczka ścisnęły się silniej.
Młodą dziewczynę kilka poważniejszych zajęło myśli.
Po raz pierwszy zaczęła zastanawiać się mimowolnie dla czego kuzynek August, ten wesoły towarzysz dziecięcych zabaw i swawoli, z którym była poufałą jak z bratem rodzonym, od niejakiegoś czasu tak poważną i jakąś melancholijną przybiera wobec niej minę i codziennie prawie staje się jakby więcej obcem i nieśmiałym.
W pierwszych dniach po swym powrocie z zagranicy powitał ją z dawną dziedzięcą swobodą i poufałością ale z każdą wizytą nową widocznie coraz mniej się śmiał, a za to coraz więcej wzdychał, a jednocześnie i w spojrzeniach jego inny jakiś malował się wyraz. W mieście dawnego, szczerego i otwartego przywiązania braterskiego rozlewał się teraz na wpół tajony żar podziwu i uwielbienia.
Rozpamiętując wszystkie te spostrzeżenia młoda dziewczyna mimo rozlanej powagi na twarzy nie mogła lekkiego przytłumić uśmiechu.
Ale tuż zaraz nasunął się jej Juljusz w pamięci.
Eugenia była młodą bardzo młodą, ale mimo to umiała poznać z łatwością, że od pierwszego wejrzenia silne na młodzieńcu zrobiła wrażenie, i że ów żar podziwu i uwielbienia, jaki spostrzegła w spojrzenia Augusta, tlił może silniej jeszcze w oczach Juljusza.
Ale dla czegóż Juljusz od tak dawna nie pokazywał się w Orkizowie?
Młoda dziewczyna uśmiechnęła się znowu.
Przypomniała sobie, że podczas ostatnich odwiedzin zjechał się z Augustem...
Ale w tem i inna powstała w niej myśl.
Nie mogło ujść uwagi młodej dziewczyny, że od niejakiegoś czasu hrabia zmienił swe postępowanie z Juljuszem. Przyjmował go chłodniej niż dawniej, a żegnał zawsze bez zaprosin jak poprzednio.
— Cóż to ma znaczyć — szepnęła w zamyśleniu.
Kilka chwil nie umiała dać sobie żadnej odpowiedzi ale nagle jakaś myśl strzeliła jej do głowy.
Wyobrażała sobie, że ojciec spostrzegł wrażenie, jakie sprawiła na młodym człowieku i znać niezadowolony z tego ochłódł i zobojętniał dla jego dalszych odwiedzin.
— Ale dlaczegożto? — zagadnęła sama siebie — Juljusz uchodzi za najbogatszego obywatela w całej okolicy i ma być z nami cokolwiek spokrewniony.
Jak widać, piękna hrabianka zimno i obojętnie rozmyślała o obudwu młodzieńcach, których na pewno, poczytywała za swych wielbicieli, a niepodobnaby nawet odpowiedzieć, któremu z nich obdawała pierwszeństwo.
Juljusz podobał jej się lepiej z twarzy, August zaś z swego wesołego usposobienia. Wyniesionego z ubóstwa do miljonowego majątku dziedzica Żwirowa osłaniał w oczach jej pewien urok romantyczny, za Augustem przemawiały tytuł i urodzenie.
Poniewolnej, głębszej sympatji, nieświadomej swego początku skłonności stalszej nie czuła hrabianka ani do jednego, ani do drugiego.
Młoda powabna dziewczyna należała więcej do tych realnych natur, które nie od pierwszej zaraz rozgorywają iskry, nie pierwszemu od razu poddają się wpływowi i nie Za pierwszym na oślep rzucają popędem.
Hrabianka była zdolną do miłości, miłości stałej i namiętności, ale aby ją rozniecać w jej sercu, potrzeba było silniejszych wrażeń zewnętrznych lub głębszej dojrzałości uczuciowej.
Hrabianka liczyła dopiero siedmnaście wiosen, a jej wesołe, kapryśne, trzpiotowate z natury usposobienie uchraniało ją dotychczas od tych napadów nieokreślonej tęsknoty, nieświadomej melancholji, którym w tym wieku zwykły ulegać dziewiczo serca i umysły, a które zdaniem psychologów i patologów mają być jawnemi tylko oznakami dojrzałości uczuciowej, czyli inaczej potrzeby kochania.
Hrabianka jeśli czasami zasmuciła swą piękną twarzyczkę, to chyba tylko wtedy, kiedy nagła zmiana pogody jakiejś ułożonej i upragnionej przeszkodziła wizycie lub igraszce, kiedy jakaś nowa przepyszna suknia nie zupełnie dobrze przystawała do figury, lub kiedy nagle zwiędł któryś z kwiatów ulubionych, lub jaki inny tym podobny zdarzył się wypadek.
To też i obecna zaduma hrabianki w bardzo małej z sercem zostawała styczności. Bez najmniejszego oporu rozstała się z myślami, kiedy nagle powróciła panna służąca z nowemi dziennikami w ręku.
Hrabianka uśmiechnęła się i spiesznie wyciągnęła rękę.
— Pani prosi pannę Eugenię do siebie — ozwała się służąca.
Eugenia zerwała się z sofki i prędko, zwinnie jak jaskółka pomknęła do trzeciego pokoju, gdzie zastała ojca i matkę razem.
Nie wiedzieć dla czego, ale Eugenii się zdawało, że oboje mieli w tej chwili jakiś nadzwyczajny wyraz twarzy.
— Mama kazała mię wołać? — zawołała na wstępie.
Oui, ma chere, nous causerons un peu.
Tu hrabina z kilką nieznaczącemi ozwała się zapytaniami, nareście rzuciwszy wzrok porozumienia na męża, rzekła, bystre w córce topiąc spojrzenie.
— Powiedz mi duszko jak ci się podobał nasz młody sąsiad: kuzyn?
Eugenia zarumieniła się zlekka i szeroko rozwarła oczy.
De qui parlez-vous, ma mere?
De monsieur Jules.
Eugenia wzruszyła ramionami.
— No jakże? — zapytał ojciec.
— Hm, wycedziła przez zęby młoda dziewczyna, nie pojmując co znaczy to zapytanie.
Or?
Il est bien. Do rzeczy... — odpowiedziała z komiczną powagą.
Hrabina uśmiechnęła się mimowolnie.
Hrabia ruszył się niezadowolony w swym fotelu. Jak nie mogąc poskromić jakiejś ukrytej niecierpliwości, ozwał się prędko.
— Moja Geńciu, nie jesteś już dzieckiem i zbliżasz się coraz do chwili, gdzie trzeba pójść za mąż.
Oui, ma chere — potwierdzała hrabina.
Dziewczyna zarumieniła się jak wiśnia i spuszczając oczy na dół, jakąś niezrozumiałą dała odpowiedź.
Hrabia zabrał głos na nowo.
— Otóż moja duszko, chcielibyśmy wiedzieć, czy Juljusz podobał ci się przynajmniej o tyle żebyś bez wstrętu poszła za niego, gdyby takie było nasze życzenie...
Eugenia w pierwszej chwili nie zdolną była odpowiedzi.
Szczególne to zapytanie spadło na nią tak nagle i niespodziewanie, że zupełnie straciła głowę.
Uniesiony swą niecierpliwością hrabia niekoniecznie zręcznie zabierał się do dzieła.
— Powiedz tylko duszko, — pochwyciła matka — cobyś powiedziała, gdyby się ośmielił starać o twą rękę?
Eugenia zrobiła gwałtowne wysilenie, aby przezwyciężyć swój kłopot i pomieszanie.
— Poddam się we wszystkiem waszej woli.. — szepnęła.
— Bez przymusu, rozumie się.
Eugenia zrobiła gest jakby jej za przykre już było dalsze badanie.
Hrabia nie czekał ponownej odpowiedzi. Porwał się z krzesła zadowolony i składając serdeczny pocałunek na czole córki, obrócił się żywo do żony.
— Porozumiecie się już dalej obydwie — rzekł.
I po tych słowach ucałował z kawalerską, układnością rękę hrabiny i spiesznie wyszedł z pokoju.
Za drzwiami zatarł ręce z zadowoleniem i mruknął sam do siebie.
— W taki sposób najlepiej zaradzi się wszystkiemu... Juljusz wprawdzie nie wysokiego urodzenia... ale zwie się Żwirski! A Żwirski to coś więcej niż jakichś tam dziesięciu onegdajszej daty hrabiów Plewińskich lub Samińskich!




XXI.
Nieznajoma.

Upłynęło już dwa dni od owej pamiętnej sceny w grodzie zaklętego dworu, a Juljusz nie uspokoił się jeszcze zupełnie.
Tajemnicza postać pięknej nieznajomej stała mu ciągle przed oczyma, pociągała mimowolnie wszystkie myśli ku sobie.
Na próżno młodzieniec łamał sobie głowę, aby wpaść na jakikolwiek ślad odkrycia. Wszystkie domysły i kombinacje rozwiewały się same z siebie.
Dotychczas wiedział tylko, że piękna nimfa ogrodowa nie była Eugenią, jak mniemał niezbicie z początku. A niewiedzieć dlaczego odkrycie to niespodziewaną przejęło go radością i jakaś nieświadoma, nieokreślona nadzieja, z której nie umiał zdać sprawy sam siebie, owładywała coraz silniej jego umysł.
Ni ztąd ni z owąd zrodziło się w nim jakieś tajemne przekonanie, iż różność osoby hrabianki a pięknej nieznajomej jakieś niedomniemywane nawet wróży mu szczęście.
Kiedy i w jaki sposób miało się ziścić to szczęście, z jakich wypływało wniosków i na jakiej spoczywać miało podstawie, o to nie śmiał zagadnąć samego siebie.
Bił się tylko nieustannie z myślami, jaki związek mógł zachodzić między nieznajomą, a tajemniczym maziarzem. Łączyłaż ich tylko wspólność planów i nadziei, czy jakie inne zachodziły stosunki?
Nieznajoma z samej swej powierzchowności wydawała mu się osobą niepospolitego urodzenia. Wyższe wychowanie przebijało się w każdym jej ruchu, szlachetność duszy zwierciedliła się w oczach, i tej pięknej twarzy, której każdy rys tchnął jakąś słodyczą niewysłowioną.
Ile mógł pokombinować z dotychczasowych swych odkryć, nieznajoma nieprzesiadywała stale w zaklętym dworze. Pojawiała się jednocześnie z przybyciem maziarza, a oddalała z jego odjazdem.
Ołańczuk widział młodą dziewczynę, oczekującą przed bramą tajemniczego gościa zaklętego dworu, a on sam spotkał ją z Kośtiem Bulijem w wieśniaczem przebraniu w tensam dzień, kiedy maziarz wyjechawszy z Żwirowa, tak w nieprzyjemnej drodze doznał przygody i tak gwałtowną z mandatarjuszem wyprawił scenę. Nie zdawało się więc podlegać żadnej wątpliwości, że nieznajoma tylko w pewnych naprzód umuwionych porach zjeżdżała przebrana do dworu, a przepędziwszy kilka dni w tajemniczem ukryciu z swym zagadkowym towarzyszem, wracała następnie pod opieką Kośtia na swe dawne mieszkanie.
Lecz gdzież było to mieczkanie?
Nieznajoma zdawała się tak młodą, a czyż już sama jedna stała na świecie, że pod opieką prostego kozaka nie wahała się przebywać do zaklętego dworu i przemieszkiwać tu po kilka dni, a może nawet po kilka tygodni. Gdzież podówczas przebywali jej rodzice, jej krewni lub opiekunowie?
Na wszystkie takie i tympodobne zagadnienia, niepodobna była wszelka odpowiedź, co naturalnym try bem rzeczy musiało tylko tem wyżej podniecać zajęcie Juljusza.
A nie tylko on, ale i Katilina silił się wszelkiemi sposobami dotrzeć do głębiej dziwnej tajemnicy.
Piękna nieznajoma ocaliła życie naszemu zuchwałemu awanturnikowi, a jej jedno wejrzenie w owej okropnej chwili wbiło się mu silniej w pamięć, niż sama groza ówczesnego położenia.
Gdyby nawet można zajrzeć w głąb jego serca, okazałoby się niezawodnie, że od owej pamiętnej chwili jakaś nieznana poruszyła się w niem stróna i zadrgało jakieś uczucie, którego złośliwy szyderca nie znał wprzódy ani z imienia.
Wrażenie owego momentu spoczywało niezatarte w jego duszy, a ilekroć przypomniało się silniej, podpadał dziwnemu jakiemuś uczuciu jakby smutku, niezadowolenia czy tęsknoty.
Chwilowe te napady nie mogły wprawdzie przeistoczyć od razu ogólnego charakteru niepoprawnego szydercy i afronta i nie zmieniły za pozór jego zawsze wesołego i sarkastycznego usposobienia, wszakże nie przemijały zupełnie bez wpływu i śladu.
Katilina w takich chwilach zżymał się sam na siebie, drwił z własnych uczuć, przytłumiał z niechęcią każde rzewniejsze wzruszenie, ale mimo tych wszystkich wysileń nie mógł zaprzeć sam sobie, że nie jest już zupełnie tymsamym, jakim był do niedawna.
Nie jeden z dawnych kroków i postępków nie w temsamem co pierwej przedstawiał się świetle niejeden żart z ubiegłych czasów wydał się mu teraz jakoś wcale niesmacznym, niejedno zdanie przynajmniej niestosownem.
Ale zbawienny ten wzrot charakteru nie ustalał się jeszcze stanowczo, zanadto często nie mógł oprzeć się naciskowi dawnych nawyknień i skłonności, a nieraz na czas niejakiś musiał ustąpić zupełnie przygłuszony dawnemi popędami, zwyciężony wrodzonemi namiętnościami.
Bądź jakbądź w serce w duszę onegdajszego zuchwałego awanturnika, niepoprawnego cynika, bluźniercy, i sarkasty, padło już wiele obiecujące ziarnko, zatliła już drobniutka iskierka, a byle szczęśliwe konstelacje zewnętrzne, a z ziarnka tego mógł szlachetny wystrzelić owoc, z iskierki tej jasny rozżarzyć się płomyk.
Juljusz słabszy wolą, niepotrafił dotychczas nigdy stalszego na swym przyjacielu wywrzeć wpływu, lecz teraz już samym swym przykładem działał niewiedząc o tem, silniej na jego niesforną naturę.
Katilina mimo prawdziwej sympatji dla Juljusza, mimo całego uznania dla jego serca i charakteru, nie wielki pod pewnym względem czuł ku niemu szacunek.
— Mazgaj, szlafmyca i kwita! — były ulubione przydomki, jakiemi jeszcze od czasów szkolnych zaszczycał swego przyjaciela.
— Byłeś i jesteś bawełnianym ciamajdą! — powiedział mu wówczas, kiedy biorąc na siebie jego przewinę przełamywał jego opór i wbrew jego woli szedł śmiało zrywać z przyszłością i według wszelkich rachub ludzkich, zamykał sobie na zawsze wszelką karjerę życia.
To samo przekonanie miał o nim i teraz jeszcze potroszę, wszakże czuł sam stopniowo, że mimo całej swej wrodzonej niesforności i buty zaczyna powoli ule gać jego wpływowi.
Jednem słowem Katilina poznawał sam najlepiej, że w wnętrzu jego jakaś powolna a uważna przeprowadza się zmiana, do której pierwszy popęd, pierwszy impuls dała owa noc w czerwonym pokoju, czyli raczej owo spojrzenie pięknej nieznajomej.
A rzecz szczególna, najgrubszy materjalista z sprzekonania i usposobienia, który dotychczas w najpiękniejszej kobiecie nie mógł dopatrzeć nic innego, jak tylko doskonały zlew form cielesnych, poezję ciała, ideał inkarnatu jak sam mówił, nie podziwiał w swej nieznajomej wybawicielce ani tej kibici tak smukłej i pełnej ani tych form tak okrągłych i wydatnych, ani, tej twarzyczki tak świeżej i uroczej, ale z całego widzenia utkwił mu jedynie ów niebiański wyraz spojrzenia i ta wcale nie cielesna barwa oka.
— W tem spojrzeniu, wstecz oku przebijała się najwznioślejsza dusza — wykrzyknął raz w zapale.
A zapomniał niedowiarek, że całe swe życie wiarę w duszę poczytywał za najniedorzeczniejsze pod słońcem absurdum.
— Dusza, to tajemna sprężyna, co porusza krew w naszych żyłach, utrzymuje czucie w naszych nerwach i ani o włosek więcej. Niech ci krew zatrzyma się w biegu a nerwy popękają jak liny w rozbitym okręcie, a możesz zabrać się zaraz do stworzenia świata — bo będziesz miał gotowy materjał — goluteńkie nic!
To był jeden z główniejszych dogmatów zatwardziałego skeptyka, który jak sam twierdził, nie wierzył ni w Boga ni w djabła.
Ale to jedynie z chwalebnej zasady — mówił. — Nie lubię żadnych ostateczności, Bóg zanadto dobry, djabeł zanadto zły! toż wolę trzymać się średniej drogi i nie mieć nic do czynienia ani z jednym ani z drugim.
A piękna nasza nieznajoma ani się spodziewała, że w tej najczarniejszym skeptycyzmem zatrutej duszy mimo swej woli i wiedzy, zaczęła odgrywać rolę nawracającego apostoła.
Podczas owej sceny w ogrodzie zaklętego dworu, Katilina ukryty w krzakach agrestu miał sposobność widzieć po raz drugi swą wybawicielkę, spotkać po raz drugi z tem anielskiem spojrzeniem, które od pierwszego zetknięcia tak silny wywarło na nim wpływ.
I była to nowa ważna chwila w życiu naszego młodociannego awanturnika.
Snąć jednak silił się zawzięcie przełamać jej wpływ pierwotny, bo od dwóch dni był widocznie w złym humorze, a w swych ostrzejszych niż kiedykolwiek uwagach sarkastycznych wyglądał jakby gniewał się czegoś na samego siebie, a chciał mścić się na całym świecie.
W rozmowach z Juljuszem strzegł się bacznie wspomnieć kiedykolwiek o pięknej nieznajomej, ilekroć zaś sam Juljusz zaczął unosić się nad jej spotkaniem i zastanawiać się nad jej tajemnicą, wpadał widocznie w jakąś niechęć, zakrawającą prawie na zazdrość.
W tej chwili wszedł do pokoju Juljusza przy ostrogach, z szpicrutem w ręku, jakby się do jakiejś dalszej konnej przysposobił podróży.
— Gdzieżto Pan Bóg prowadzi? — zapytał Juljusz.
— Nie zgadbyś nigdy.
— Proszę!
Katilina rzucił się na pobliskie krzesło.
— Wędrując do ciebie — rzekł — wstąpiłem do sławnej tu w okolicy karczmy ryczychowskiej.
— Do Organiściny.
— Za pokrzepienie golnąłem aż cztery kielichy wódki, a nie miałem czem zapłacić za jeden.
Juljusz uśmiechnął się z lekkim wyrzutem.
— Jakże sobie poradziłeś?
— Nie zapłaciłem po prostu.
— Po prostu? — powtórzył Juljusz ironicznie.
— Organista chciał z początku oponować, ale ugłaskałem go jakoś.
— Dałeś zastaw?
— Pokazałem pięść potężną.
— A teraz wzruszony wyrzutami sumienia jedziesz zapłacić.
— Zrobię wycieczkę w okolicę, poznam się bliżej z samym Organistą i pozbędę się długu zarazem.
— A oprócz tego?
— Oprócz tego?
Juljusz uśmiechnął się ze znaczeniem.
— Będę się starał zasięgnąć czegoś o pięknej nieznajomej — dokończył.
Katilina zmieszał się cokolwiek.
— Czy sądzisz, że możnaby się tam czegoś dowiedzieć? — zapytał.
— Jak mówią garbaty Organista ma być żywą kroniką całej okolicy.
— Hm! krzyknął Katilina i szpicrutą poklepał po swych butach.
— Spodziewam się że nie złamałbym tym sposobem przyrzeczenia, jakie za siebie i za mnie dałeś Kośtiowi.
— Przyrzekłem tylko szanować tajemnicę zaklętego dworu i przestrzegać ostatniej woli nieboszczyka.
— A więc do widzenia się.
Juljusz porwał się nagle z siedzenia i poskoczył do okna.
Przez ganek zajechała czterokonna kareta, a z niej wysiadał hrabia Zygmunt.
— Hrabia!... Myślałem że się czegoś na mnie gniewa! — wykrzyknął Juljusz i wybiegł na przyjęcie gościa.
Katilina zatrzymał się w pokoju.
— Muszę zabrać znajomość z panem hrabią! — mruknął.
— Co mi to szkodzi! — dodał po chwili. — Nie może mu wprawdzie zależeć na mojej znajomości ale i mnie tam po nim jak umarłemu po kadzidle.
I aby godnie reprezentować się p. hrabiemu, obie ręce wpakował do kieszeni, nogi rozstawił jak mógł najszerzej, głowę zarzucił w tył, a wargi z dumą i lekceważeniem wydął naprzód.
Hrabia wszedł niebawem z Juljuszem do pokoju a spostrzegłszy Katilinę w podobnej postawie, prawie zawahał się u progu, tak jakoś wydał mu się butnym, zuchwałym i wyzywającym z miny.
Juljusz przygryzł wargi z niechęcią, ale uznał za stosowne przedstawić swego dawnego kolegę.
— Mój przyjaciel Damazy Czorgut — rzekł.
Katilina ukłonił się jak trybun plebejusz ambitnemu patrycyuszowi.
Hrabia znał mniej więcej z opowiadania Katilinę.
Spojrzał na niego nie bez pewnej ciekawości, ale z widocznem lekceważeniem, a chociaż kilkakrotnie jego szorstkie słyszał nazwisko, tak mu się jakoś w tej chwili wydało odpowiednie osobistości swego właściciela, że prawie mimowolnie powtórzył półgłosem:
— Pan Damazy Czorgut...
Katilina zauważał dobrze wyraz twarzy dumnego magnata, a na ustach jego osiadł złośliwy uśmiech.
— Tak panie hrabio — ozwał się nagle drwiącym tonem — Damazy Czorgut.
— Mój ojciec był leśniczym w tym samym kluczu gdzie dziad dzisiejszego hrabi Plewickiego służył za ekonoma! — dodał z naciskiem, aby dać do zrozumienia, że po pierwsze w ogóle nie wielka sztuka być hrabią w Galicji, a powtóre można nim być nazywając się nietylko Czorgut, ale nawet Plewicki!
Hrabia pojął znaczenie tej przymówki i z dumą obrócił się plecyma, a Juljusz gniewnie i prawie groźne spojrzenie rzucił na swego niesfornego przyjaciela.
Katilina uśmiechnął się szyderczo i wzruszył ramionami.
— Jadę — rzekł obojętnie.
— Sługa i podnóżek pana hrabiego! — zawołał tymsamym tonem, z jakim żegnał się z Girgilewiczem lub Gągolewskim.
I nie troszcząc się bynajmniej o wrażenie swych słów i swego całego znalezienia się wyszedł z pokoju gwiżdżąc przez zęby i szpicrutem wymachując w powietrzu.
Obrażony, magnat nabiegł krwią cały.
Impertinent! — mruknął nie obróciwszy się.
Juljusz po raz pierwszy musiał wstydzić się za swego przyjaciela i po raz pierwszy rozgniewał się na niego jako gospodarz domu.
Hrabia wyglądał oburzony do najwyższego.
— Cóżto za szczególnych trzymasz ludzi, panie Juljuszu? — rzekł z przekąsem.
— Nieskończenie przepraszam pana hrabiego — rzekł spiesznie — człowiek ten rubaszny z natury wychowania, uchybia wbrew swej wiedzy i woli...
Hrabia wzruszył ramionami.
— Dlaczegóż go pan trzymasz?
— Zawdzięczam mu jedną, ważną przysługę, mógłbym rzec nawet jedno dobrodziejstwo z czasów dawniejszych.
Hrabia wydął wargi, jakby niekoniecznie wielką przykładał do tego wagę.
Juljusz poderwał skwapliwie:
— Byłem biedny i miałem utrzymać matkę sędziwą. Cała nadzieja przyszłości polegała tylko na owocach mych nauk...
— Tymczasem, dodał po krótkiej pauzie — pewien krok nierozważny, po prostu wiersz za śmiało napisany i rozpowszechniony, groził pozbawieniem mi dobrodziejstwa publicznych nauk...
— A ten człowiek?
— Wbrew mej woli i mimo największego mego oporu, przyjął winę mą na siebie.
— Człowiek z przeczuciem jak widać... — odezwał się hrabia z lekką ironią.
— W owym czasie — zawołał Juljusz z szczerem wylaniem — było to dla mnie ogromnem dobrodziejstwem.
Hrabia zamyślił się lekko.
— Zechcesz panie Juljuszu przyjąć odemnie jako od starszego wiekiem i doświadczeniem małą radę?
— Słucham pana hrabiego.
— Zapłać mu za to hojnie i pozbądź go się jak najprędzej.
Juljusz zarumienił się z lekka.
Hrabia zauważał to, ale niezrażony ciągnął dalej:
— Wierzaj mi, ludzie tego rodzaju nie pojmują innej wdzięczności.
— Śmiałbym się w tym względzie sprzeciwić panu hrabiemu.
Hrabia uśmiechnął się pobłażliwie.
— Nie przekonasz mię starego — rzekł.
— A zresztą — dodał po chwili — dla niego samego byłoby lepiej być panem w własnym dworku niż konfidentem w cudzym pałacu.
Juljusz chciał coś odpowiedzieć.
— Mówmy o czem innem — przerwał hrabia i od niechcenia skinął ręką.
Rozmowa weszła na inny tor.
Hrabia zapytywał Juljusza o różne szczegóły gospodarstwa, a zachowywał wszędzie ton jakiejś uprzejmej, serdecznej ojcowskiej poufałości.
Odjeżdżając uściskał go z wylaniem i zapraszał usilnie do siebie.
Na ganku, na samem wsiadaniu ozwał się jeszcze jakb sobie coś nagle przypominając.
Ale, ale! Proszono mię abym ci robił wyrzuty, panie Juljuszu.
— Czy zawiniłem przeciw komu?
— Nie starasz się zabrać znajomości z swymi sąsiadami.
Juljusz skromną przybrał minę.
— Moi sąsiedzi — rzekł z pewnem wahaniem — są wyżsi odemnie urodzeniem i stanowiskiem, niechciałbym aby mię poczytali za natręta, a przyjmowali jak intruza.
Hrabia z rodzajem wyrzutu pokiwał głową.
— Ej panie, ubliżasz mnie i sobie.
— Panu hrabiemu!
— Nie zapominaj przecie, że wraz ze mną nazywasz się Żwirski — rzekł hrabia z niezwykłym naciskiem. — A Żwirski to imię, przed którem zaledwie Sanguszko lub Radziwiłł może upomnieć się o pierwszeństwo.
Po tych słowach jeszcze raz kordjalnie uścisnął rękę Juljusza, wskoczył do powozu i dał znak woźnicy aby ruszył z miejsca.
Juljusz wrócił do pokoju i w głębokie wpadł zamyślenie.
Co znaczyła nowa nagła zmiana w usposobieniu hrabiego?
Dlaczegóż z tak szczególną, uderzającą dobitnością przypominał mu świetność jego imienia, wynosił go niejako nad wszystkich swych innych utytułowanych sąsiadów?
Przed trzema dniami byłoby go to wszystko niewysłowioną przejęło radością, a pierwszą myślą, pierwszą śmielszą iluzją, byłaby niezawodnie Eugenia.
Dziś uszczęśliwiały go wprawdzie przyjacielskie wydurzenia hrabiego ale tylko o tyle, o ile same w sobie zasługiwały na uznanie.
Eugenia nasuwała się w myślach młodzieńca jakby tylko dla tego, aby mu przypomnieć swe szczególne geneanomiczne podobieństwo do pięknej nieznajomej zaklętego dworu.
Zkądże jednak powstało to tak silne i prędkie zajęcie się nieznajomą?
Juljusz sam nieumiałby dać na to odpowiedzi.
A przecież to tak łatwo wytłumaczyć!
Dach ludzki czuje osobliwszy, nieprzełamany pociąg do wszystkiego, co unika jego badania, ukrywa się przed jego okiem, jednem słowem co osłania się mgłą tajemnicy, cieniem zagadki.
Rozmarzony do melancholii Juljusz, ulegał więcej niż ktokolwiek inny temu pociągowi. Marząc do niedawna o Eugenii miał więcej przed oczyma ducha podejrzaną przypadkowo w ogrodzie zaklętego dworu dziewczynę niż poznaną w przepysznym pałacu hrabiankę. Odkąd jednak rozwiał się ten dwoisty charakter Eugenii, upadła temsamem większa część jej dawnego uroku.
Pozostała nadal tylko młoda, piękna dowcipna, bogata córka arystokratycznego rodu, a znikła zupełnie bohaterka jakiejś romantycznej tajemnicy, domniemywana wspólniczka szczytnych zamiarów, odważna piastunka najwznioślejszych marzeń i nadziei.
Wszystkie te ostatnie przymioty zlały się natomiast w piękną nieznajomą, wszystkie dawniejsze urocze marzenia przeniosły się na jej jedynie postać.
Juljusz z rozkoszą przypominał sobie chwilę ostatniego z nią spotkania. Widział ją tak krótko, a przecież każdy rys jej nadobnej twarzy tak żywo i wyraźnie tkwił mu w pamięci, jak gdyby nieustannie miał przed sobą jej portret najwierniejszy.
Zaledwie kilka słów zamienił z nią w pomieszaniu i zakłopotaniu, a głos jej świeży, dźwięczny, metaliczny, brzmiał mu ciągle w uszach.
Szlachetna, urocza jej postać, imponowała mu swą przyrodzoną godnością, we wszystkich późniejszych marzeniach i rozpamiętywaniach.
— Kto ona jest? — zagadywał się młodzieniec oo raz już tysiączny — kto mi wyświeci tę dziwną tajemnicę?!
Jakby w odpowiedź na to zapytanie, ozwał się nagle lokaj w progu.
— Kośt’ Bulij, klucznik zaklętego dworu...
Juljusz porwał się jak oparzony.
— Co mówisz? — krzyknął.
— Kost’ Bulij chce się widzieć z panem — odpowiedział lokaj zdziwiony trochę wrażeniem swych słów.
— Kośt’ Bulij jest tutaj? — pytał Juljusz prędko jakby niedobrze zrozumiał.
— Czeka w przedpokoju.
— Niech wejdzie!
Lokaj wyszedł, a za drzwiami wzruszył ramionami i mruknął sam do siebie:
— Otóż masz! dziwuj się chłopom, że mają tremę przed starym klucznikiem, kiedy go się sam pan przestraszył jak stu djabłów.
Po krótkiej chwili Kośt’ Bulij stanął przed Juljuszem.
Olbrzymi starzec miał swój zwyczajny, surowy i ponury wyraz twarzy, ukłonił się nizko przed młodym dziedzicem i stanął sztywny i wyprężony, jakby naprzód czekał jego zagadnienia.
— Cóż mi powiesz Kośtiu? — zapytał Juljusz nie mogąc ukryć, że wcale nie był przygotowany na te odwiedziny.
Kośt’ Bulij odgarnął siwy włos z czoła i ozwał się cokolwiek przytłumionym głesem:
— Przed trzema dniami pytałeś mnie jasny panie, czy będziesz mógł poznać kiedy tajemnicę naszego dworu.
— Tak — bąknął Juljusz w coraz większem zdziwieniu.
— Powiedziałem wtedy jasnemu panu...
— Dowiesz się jej prędzej niż się spodziewasz.
— Dotrzymuję słowa — odpowiedział Kośt’ Bulij z ukłonem.
— Jakto przychodzisz?...
— Zaprosić jasnego pana na godzinę rozmowy do zaklętego dworu.
— Z maziarzem!
Kośt ukłonił się milcząc.
— Kiedyż to? zaraz? — zawołał Juljusz z gorączkowym pospiechem.
— Od dziś za tydzień, o godzinie dwunastej w nocy — cedził stary kozak uroczystym głosem.
— Od dziś za tydzień o godzinie dwunastej w nocy! — powtórzył Juljusz machinalnie.
— Jasny pan podjedzie do lipowej ulicy — ciągnął kozak nie zmieniając tonu.
— A tam mam czekać?
— Tak jasny panie.
— Ty przyjedziesz po mnie?
— Ja.
Tu stary kozak skłonił się nisko jakby chciał odejść.
— Jakto, na tem się kończy twoje posłannictwo? — wykrzyknął Juljusz.
— Od dziś za tydzień o dwunastej w nocy — powtórzył Kośt’ uroczystym głosem.
— Czy sam tylko mam stanąć?
— Sam.
Juljusz widocznie pasował się z jakąś upartą myślą. Nareszcie wybuchł nagle, jakby nie mógł żadną miarą powściągnąć się dłużej.
— A ona? — zapytał.
— Ona? — powtórzył Kośt’, a na surowej jego twarzy mignęło coś na kształt uśmiechu.
— Czy obaczę ją także?
— Może.
— Może! — zawołał Juljusz i z rodzajem jakiegoś gorączkowego rozdrażnienia rzucił się w tył sofki.
Kost’ ukłonił się nisko i wyszedł z pokoju.
Juljusz pozostał sam, opadnięty przez rój najdziwaczniejszych myśli, domniemywań i kombinacyj.




XXII.
Ważne poszlaki.

Na samym wstępie naszej powieści, w pierwszych początkach zawiązującego się działania poznaliśmy czytelników z murowaną karczmą ryczychowską i jej głośnym w okolicy arendarzem, garbatym Chaimem Organistą.
Porwani prądem późniejszych wypadków nie mieliśmy ani czasu ani sposobności odnowić pierwszej pobieżnej znajomości — i tak karczmę jak i dowcipnego Organistę zupełnie straciliśmy z oczu.
Wyprzedzając obecnie Katilinę, zajrzymy na krótką chwilę do wnętrza karczmy Organisty.
Izba szynkowna ludna, huczna i gwarna jak zawsze.
Mieszane towarzystwo rozdzieliło się przy kilku osobnych stołach, i popijając piwo lub wódkę, w różnych przedmiotach wrzaskliwe toczy rozhowory.
Szczególnym zbiegiem okoliczności zastajemy w przepełnionej szynkowni kilka znajomych nam twarzy.
Na końcu głównego stołu w pośród niewielkiej rzeszy chłopów siedzi rozparty w właściwą sobie powagą wójt ryczychowski, któregośmy już dwukrotnie spotkali w towarzystwie maziarza.
Nieco dalej przy osobnym mniejszym stole widać kółko szlachty chodaczkowej, a na jej czele wodzi rej z. buńczuczną miną i szumiastym wąsem p. Dominik Zerwikaptur Szczeczuga, znany nam energiczny uczestnik nocnej schadzki w mieszkaniu Kośtia Bulija.
Głębiej na uboczu, tuż pod samym alkierzem otoczyło mały czworograniasty stół grono wracających z jarmarku małomieszczan starzelickich, przysłuchając się pilnie jakimś wielce ciekawym wykładom i rozprawom sławetnego Jędrzeja Juryka, również uczestnika tajemniczej schadzki u starego klucznika zaklętego dworu.
Po wszystkich kątach zwinny i chyży jak wrzeciono uwija się sam zacny arędarz z butlą i kielichem w ręku.
Tu z niemym migiem potrzęsie twarzą, tam z dowcipnym uśmiechem łypnie oczyma, ówdzie jakimś wesołym i rubasznym strzeli konceptem, tego z swych gości poufale poklepie po ramieniu, owego jakiemś pociesznem rozśmieszy zapytaniem, do tamtego wreście z komicznem skrzywieniem pokiwa głową lub pogrozi palcem.
A wszyscy na wyścigi ubijają się o niego, każdy choć na moment radby go przywołać do siebie, aby obok szumu we łbie i jakiś żarcik dowcipny wynieść do domu.
— Do mnie Organisto!
— Na słówko panie arendarzu!
— Do kompanii, Chaimie! — odzywają się zewsząd głosy.
Organista kręci i wierci się na wszystkie strony i odgryza się jak może.
Jednemu garb swój chce posiać zamiast siebie, drugiemu flaszę z wódką podsuwa w zastępstwie, trzeciemu służyłby na zawołanie, ale nie wierzy w jego przyjaźń po trzeźwemu.
Tylko przy stołach, gdzie przewodzą nasi znajomi więcej na siebie samem ogranicza się towarzystwo.
Pan Dominik Zerwikaptur Szczeczuga kręci nieustannie krzaczasty wąs w górę i na dół i z zwykłą sobie energją i dobitnością wyrażeń fulminuje na dzisiejsze czasy i stosunki.
— Niech mię siarczysty piorun trzaśnie, panowie brać a rób co chcesz, coś potrzeba pomyśleć! — powtarza raz poraź.
Panowie bracia kręcą wąsy, podgartują, czupryny, pokiwują głowami i na znak przyznania wzdychają żałośnie.
A pana Dominika oczy łyskają jak dwie zarzące głownie na przygasłem ognisku.
— Coś potrzeba pomyśleć i to dobrze pomyśleć — peroruje dalej dobitnym ale cokolwiek przytłumionym głosem.
— Gdzie dziś respekt dla szlachty! — wrzasnął głośniej i w stół uderzył pięścią.
— Lada kto chce nas za nos wodzić mospanie? — poderwał drugi z grona, niski, gruby, pękaty pan Kacper Zerwikaptur Sołyszko.
— Nas szlachtę z dziadów pradziadów! — zawtórowała reszta braciej chórem.
— Hej, hej — zawodził żałośnie, ocierając oczy rękawem pan Tymoteusz Łagurysz. Toć każdy z nas równał się ongi wojewodzie, a mógł nawet królewskiego dostąpić dystynktu.
Szlachta z dumą pokręciła wąsa, a karanie czapki jakby same z siebie poprzesuwały się na bakier.
Szczeczuga obejrzał się ostrożnie do koła i zagięty palec przyłożył do zawiesistego nosa.
— Do kroćset djabłów panowie i bracia, — szepnął zaciskając zęby. Trzask, prask, szast, bżdęk i kwita.
— Szast, bżdęk! i kwita! — powtórzyła bracia Cichem a zgodnem echem, że aż chłopi nieco dalej poodsuwali się w swych ławach.
A tymczasem w tym samym duchu choć nieco w odmiennym sposobie toczyła się rozmowa przy drzwiach alkierza wpośród małomieszczańskiego koła.
Ostrożny, przezorny pan Jędrzej Juryk mówił coś zwolna i z cicha przez zęby, a mieszczanom ledwie oczy nie wylezą z jam, tak słuchają pilnie, a ledwie głowy nie zlecą z karków tak potakują gorliwie.
— Znacie przecie wszyscy kuma Dmytra, — prawi pan Jędrzej. — Otóż to on mi wytłumaczył rzecz całą!
— Hm, hm — mruknęli mieszczanie w głębokiem zamyśleniu potrząsając głowami.
Juryk wyprężył się na palce i z tryumfem powiódł oczyma dokoła.
— Pan nie pan, chłop nie chłop, szlachcie nie szlachcic, mieszczanin nie mieszczanin — rzekł po chwili z przyciskiem — wszyscy są jak jeden człek.
— Toż i Starzeliczanie nie chowają się za piec — ozwał się jeden z mieszczan, silny krępy bednarz pan Jan Perułka.
— Niech tylko maziarz przyjedzie — poszepnęli inni i prostując się na swych siedzeniach pozakładali ręce poza szerokie pasy skórzane.
— A kiedyż maziarz pokaże się u nas? — zapytał pan Jan Perułka.
— Nie przyjedzie aż potrzeba będzie!
— Aż potrzeba będzie! — powtórzyli wszyscy chórem i ponajeżali podstrzyżone wąsy.
— Tymczasem panowie — prosił Juryk — jeszcze po kufelku piwa.
— Żeby niebyło zawiele — przedstawiał ni3ki, chudy, garbaty pan Bartłomiej Barszczyk.
— At, cotam na lepsze czasy! — zawołał Juryk.
— Na lepsze czasy! — powtórzyło całe grono.
A w tymsamym czasie i przy stole, gdzie siedział nasz wójt ryczychowski, Iwan Chudoba, podobny było słychać okrzyk.
Na lepsze czasy! żeby licha nie znać! — zachęcał zacny wójt swoich towarzyszy, postawiwszy nową flaszę wódki na stół.
— Żeby licha nie znać! — wtórowało całe grono, a spory kielich szybką dokoła obiegł koleją.
— Na zdrowie naszego kuma Dmytra, który się już tak dawno do nas nie pokazuje! — zawołał wójt nową rozpoczynając kolej.
— Niema to jak nasz kum Dmytro!
— Ho ho! człowiek jak złoto!
— A rozum fiu fiu!
— Niech się sam jegomość schowa!
Wójt ryczychowski uśmiechnął się z zadowoleniem.
— I to on wam, panie wójcie, wszystko to mówił?... zapytał Hryć Tandara cd końca stołu.
— On, on! wszystko co do słowa! — potwierdził Iwan Chudoba z powagą i dobitnością.
— Wszyscy wierzymy mu! — krzyknął przysiężny Pawła Wenczur.
— Wszyscy, cała gromada! — zawołali chórem inni.
— Napijmy się tymczasem! — zachęcał uszczęśliwiony Chudoba.
W tej chwili jakiś silny głos zagrzmiał w sieniach a mimowolna cisza nastała w szynkowni.
— Jest tam kto? — ozwał się głos z sieni.
Stróż karczemny wybiegł z karczmy a sam Organista stawiąc butel na szynkwasie spieszył na powitanie niepospolitego, jak się zaraz domyślił, gościa.
Nagle z trzaskiem rozwarły się drzwi, a do gwarnej szynkowni wszedł Katilina.
Garbaty Organista cofnął się o krok z niskim ukłonem, a od razu przypomniał sobie fizjonomję swego dłużnika.
— Aj aj! wielmożny pan! — kłaniając się razporaz.
Garbaty Organista wiedział już zaraz w pierwszych dniach jak wielkiego znaczenia dostąpił w Oparkach jego niedawny obszarpany gość o wykrzywionych butach.
Wejście Katiliny sprawiło pewne wrażenie na wszystkich przytomnych. Chłopi podnieśli się z uszanowaniem z swych ław, mieszczanie pomilkli nagle śród wrzawy a szlachta mierzyła go badawczyn wzrokiem jakby oczekując pierwszego powitania z jego strony.
Rzeczywiście też Katilina kiwnął głową dokoła a przed panami bracią uchylił zlekka kapelusza.
— Patrzy coś na jednego z naszych — szepnął pan Kacper Sołyszko, odpowiadając na ukłon z dumą i powagą.
Organista tymczasem obiegał swego znakomitego gościa ze wszystkich stron i kłaniał się a kłaniał nieustannie. Jakieś przeczucie mówiło mu, że nie darmo wstąpił do jego karczmy.
— Czemże mogę służyć wielmożnemu panu? — zapytywał po raz już czwarty.
— Najprzód winienem ci coś! — odparł Katilina uderzając go po ramieniu.
— Ach czemu nie więcej! — wykrzyknął grzeczny żyd z ukłonem.
Katilina uśmiechnął się szyderczo.
— Szkoda — rzekł — żem wówczas wędrując nie znał twego życzenia.
— Ny, wtedy to i ja sam jego nie znał — odpowiedział dowcipny żyd bez zająknienia.
— Szczeryś przynajmniej — mruknął Katilina wesoło.
— Bo mi wielmożny pan niezapłaci za fałszywość.
— Słuchajno — ozwał się nagle poważnie Katilina kładąc rękę na jego ramieniu — nie mam czasu dowcipkować z tobą...
Żyd ukłonił się milcząc.
— Mam jednak do ciebie pewien interes.
— Niech wielmożny pan rozkazuje, ja dla wielmożnego pana wszystko już z góry zrobił.
— Masz czas na chwilkę?
— Tylko dla wielmożnego pana.
— Chciałbym kilka słów pomówić z tobą na osobności.
Organista aż rumieńcem nabiegł, taka owładnęła go ciekawość, którą jak wszyscy ludzie dowcipni w wysokim stopniu posiadał z natury.
— Niech wielmożny pan pozwoli do alkierza.
— Prowadź!
Organista zwinął się prędko po szynkowni. Surę i Szmula postanowił przed szynkwasem, i co tchu stawił się na rozkazy Katiliny, prowadząc go przed sobą do ciasnego, betami zarzuconego alkierza.
— Niech wielmożny pan siada — zapraszał, kulawy podsuwając stołek.
Katilina usiadł, zapaliwszy naprzód sygaro.
— A teraz co wielmożny pan rozkaże? — zapytał Organista.
— Chciałbym się od ciebie czegoś dowiedzieć mój Chaimie.
— Dowiedzieć! — powtórzył żyd przeciągle jakby cokolwiek zawiedziony w oczekiwaniu.
— Tylko z łaski swojej mów mi szczerze co myślisz, albo nie mów nic zgoła.
— Wielmożny pan coś z daleka zajeżdża.
Katilina puścił kilka sporych kłębów dymu i osłoniwszy się w gruby obłok, ozwał się po chwili.
— Mówią, że znasz na palcach całą okolicę.
— Czemużbym nie miał znać wielmożny panie, trzydzieści lat siedzę na arędzie.
— Powiedz, że mi, dawno już maziarz, kum Dmytro pokazuje się w tych okolicach?
— Maziarz, kum Dmytro — ciągnął żyd leniwo i jakoś zpodełba wpatrzył się na pytającego. — A wielmożnemu panu na co tego?
Katilina ruszył się niecierpliwie.
— Bądź łaskaw odpowiadaj tylko na moje zapytania, a uwolnij mię od swoich.
Organista nieznacznie pokiwał głową i wzruszył ramionami.
— O tak blisko pięć lat temu.
— Pięć lat... — powtórzył Katilina przez zęby.
— A dawniej nikt go nie widział w okolicy?
— Nikt.
— Zkądże się wzięły jego liczne znajomości między chłopami?
Żyd uśmiechnął się i machnął ręką.
— Jakże go nie mają znać, kiedy gdzie się pokaże wszystkim płaci wódkę, maź sprzedaje pół darmo i to jeszcze na kredyt, a jak zacznie kiedy przepowiadać to o tem, to owem, ny dalibóg, ja sam nie mogę ucha oderwać! Co on umie rozmaitych bajek, historjów, przypowieści! Ajaj! za cały dzień by nie porachował! — prawił Organista, zapalając się trochę.
Katilina osłonił się nową chmurą dymu.
— Dobrze... — mruknął przez zęby.
— A teraz powiedz mi z łaski swojej, czy znasz Kośtia Bulija?
— Niech go djabli biorą — odparł żyd wstrząsając się z zabobonnym przestrachem — po co mi znać takiego czarownika!
— A dawniej go znałeś?
Ny, dawniej co innego. Kiedy jeszcze służył za kozaka u żywego starościca, tom go nieraz widywał. Ale wtedy to on był całkiem inny.
— A prawda to — zapytał Katilina, prędko puszczając sporo kłęby dymu — że u niego ma czasami przesiadywać jakaś piękna dziewczyna?
Żyd ściągnął brwi do góry i ze znaczeniem pokiwał głową.
— To taka dziewczyna, jak nieprzymierzając ja i wielmożny pan.
— Jakto? co? — podchwytywał Katilina z pospiechem.
Żyd przybrał tajemniczą minę, splunął na ziemię i z niesmakiem musnął się po brodzie.
— Proszę wielmożnego pana, to ma być djabeł co pilnuje nieboszczyka starościca, kiedy wstanie z grobu.
Katilina żachnął się niecierpliwie.
— Wiesz co mój Organisto — rzekł — miałem cię za trochę mędrszego, ale tyś wielki dureń z twoim chodzącym nieboszczykiem!
Organista skrzywił się urażony.
— Wolno wielmożnemu panu wierzyć albo niewierzyć. Ja sam nieboszczyka nie widziałem po śmierci, ale wielu innych go widziało.
— A za życia znałeś starościca?
— Broń Boże. On albo ciągle siedział we dworze, albo jak wiatr uganiał na koniu, a ja z mojej karczmy nie mógłem za nim biegać, aby go widzieć,
— A słyszałeś przecie co o tej dziewczynie, która czasami ma przybywać u Kośtia Bulija?
Organista zamyślił się.
— Wiem tylko jedną rzecz, wielmożny panie.
— Ah! — wykrzyknął Katilina.
— Stara żebraczka Burdzicha opowiada, że raz z Buczał chciała przejść do Oparek i wybrała krótszą drogę przez wygon miedzy polami.
Katilina bliżej podsunął się z krzesłem, przypominając sobie w tej chwili owo spotkanie Juljusza w tymsamym wagonie.
— I cóż? — zapytał.
— W pół drogi zachorowała nagle. Upadła na miejscu i prawie bez duszy leżała aż do nocy. Kiedy nagle przyszła do przytomności, ujrzała pochyloną nad sobą jakąś młodą bardzo, bardzo ładną dziewczynę, tak niby pannę niby chłopkę, która ją wszelkiemi siłami próbowała przyprowadzić do życia. Burdzicha myślała że to jaka święta, ale się okrutnie przestraszyła, bo tuż w pobliżu stał Kost’ Bulij z wozem.
Tu przerwał na chwilę Organista i przez drzwi otwarte badawczym wzrokiem rzucił do szynkowni.
— Cóż dalej? — naglił Katilina.
Ny, na rozkaz tej dziewczyny stary kozak wziął babę na wóz i podwiózł aż do Buczał pod pierwszą chatę chłopską. Tu ją zsadził na ziemię, aby się sama dowlekła do drzwi, a ta dziewczyna czy panna wepchnęła jej w rękę kilka cwancygierów.
— A potem? — pytał Katilina niecierpliwie.
— Potem?... Nic już nie wiem więcej....
— Hm — mruknął Katilina, rzucając na ziemię niedopalonego sygaro — nie wielem się od ciebie dowiedział.
A po chwili jakby sobie coś przypominając zapytał jeszcze:
— A powiedz mi, co się stało z drugim kozakiem starościca?
— Z Olexą Pańczakiem?
— Podobno!
— Gdzieś przepadł bez wieści, Kośt’ powiada że uciek od starościca z drogi, ale gdzie się podział, o tem nikt nic nie wie.
— Szczególna.... — mruknął Katilina i zamyślił się głęboko.
Po chwili sięgnął ręką do kieszeni i dobywając banknot na pięć reńskich, rzucił go przed żyda.
— Będziemy kwita z długiem! — rzekł niedbale, zmierzając ku drzwiom.
Żyd ukłonił się jak mógł najniżej, ale zastąpił drogę odchodzącemu.
— Teraz ja się mam zapytać wielmożnego pana o jedno.
— Naprzykład?
— Czy wielmożny pan wie co się święci?
— Gdzie?
— W urzędzie.
— Nie rozumiem cię.
— Jakto, wielmożny pan nie wie o skardze pana Żachlewicza?
— Ani słowa!
Żyd aż poskoczył w górę.
— Ajaj! pan komornik Gramarski już od kilku dni komissjonuje, a wielmożny pan, ani jaśnie wielmożny dziedzic nic nie wie!
— O cóż to chodzi?
Żyd zawahał się nagle.
Ny, to na co ja mam mówić, może to wszystko nieprawda.
— Ale cóż takiego do licha?
Ny, to ja wielmożnemu panu powiem...
— Jak słychać — dodał zniżając głos — były komisarz pana grafa z Orkizowa, pan Żachlewicz, wytoczył proces przeciw testamentowi nieboszczyka starościca.
— Jakto?
— Hoho, proszę wielmożnego pana, jak ja tylko posłyszał że pan Żachlewicz jedzie do Drezna — prawił żyd cmokając językiem — to ja już zaraz mówiłem, nie na darmo on tam pojechał.
Katilina rzucił się niecierpliwie.
— Pal cię djabli z twojemi domysłami, gadaj mi co wiesz o procesie!
— Niech wielmożny pan słucha. Pan Żachlewicz przywiózł z Drezna jakieś dowody, że przepraszam honor wielmożnego pana, nieboszczyk starościc nie był jak to mówią spełna rozumu, tak niby myszygene, wielmożny panie.
Katilina poskoczył jak opętany, a poczciwy Organista aż przycupnął z przestrachu.
— Kto to mówi? — krzyknął gromowym głosem, pojmując od razu całe niebezpieczeństwo podobnego zarzutu.
— Ny, proszę wielmożnego pana, to nie ja uchowaj Boże, to pan Żachlewicz.
— Łotr nad łotrami!
— Prawda, prawda, wielmożny panie — przyznawał żyd skwapliwie i przestraszony gwałtownością swego imponującego gościa, nieznacznie nakręcał ku drzwiom.
— Zkądżeś słyszał o tem wszystkiem? — pytał Katilina zastępującego mu drogę.
Ny, słyszałem, że już kilkunastu chłopów z rozmaitych wsiów przysięgało przed komornikiem.
— A Juljusz o niczem nie wie!
— To źle wielmożny panie! Potrzebaby jakoś radzić!
Katilina uderzył się w czoło.
— Zastałem niedawno Żachlewicza u Gągolewskiego. Obadwaj łotry muszą być w spółce!
I zgrzytnął zębami, a twarz jego tak groźny przybrała wyraz, że nie bardzo odważny Organista cofnął się aż za przyległą szafę.
— Ajaj to jakiś hajdamaka... — poszepnął w duchu.
Katilina już ani nie spojrzał na niego. Pomknął ku drzwiom i odbierając konia z rąk stróża, wskoczył w siodło i jak szalony popędził gościńcem ku Buczałom.
Bystry i przenikliwy jego umysł poznał od razu całe niebezpieczeństwo sytuacji.
Niektóre dziwactwa i szczególności starościca można było w samej rzeczy wziąść za wybryki zwichnionej głowy, a jeśli tylko w takiem świetle dały się przedstawić sądowi, musiały nieodzownie pociągnąć za sobą unieważnienie testamentu, na którym jedynie opierało się dziedzictwo Juljusza.
Cała jego fortuna miała pójść jak przyszła nagle i niespodziewanie, jak powiew wiatru.
— Za plecyma Żachlewicza stoi hrabia — mruknął Katilina półgłosem śród rozmyślania. Ale poczekajno mój jaśnie wielmożny, pogadamy z sobą! — dodał prawie z radośnym uśmiechem.
Nie łudzą się co do doniosłości niebezpieczeństwa, nie mógł jednak przytłumić pewnego za dowolnienia z tych wypadków, które energicznej jego naturze tak obfite do działania nastręczały pole.
Wiedział on, że nie mając ani jednej chwili do stracenia, potrzeba jak największą rozwinąć gorliwość i wszelkich możliwych użyć środków, aby pokrzyżować plany przeciwnikom, i zażegnać chmurę, nim jeszcze przygotowany wystrzeli z niej piorun.
Zanosiło się oczywiście na walkę zawziętą, a Katilina czuł się w swoim żywiole i z góry już obliczał tryumfy zwycięztwa.
— Naprzód zajdę z mańki mandatarjusza... — poszepnął napędzając konia do szybkiego biegu.
I z rodzajem radości i zadowolnienia zaczął okładać sobie w myślach, jak najskuteczniej uderzy na pierwszego przeciwnika.
— Ale że Juljusz dotychczas o niczem nie uwiadomiony?! — zagadnął się nagle.
— Ręczę że w tem jakaś łotrowska machinacja Gągolewskiego! — wykrzyknął po chwili.
A przyspieszając znowu bieg konia, nie spostrzegł w swem głębokiem zamyślaniu, że na jego widok jakiś człowiek, co ścieżką szedł wzdłuż wierzbami wysadzonego gościńca, skrył się co żywo za pień drzewa i nie wychylił głowy aż póki tętęt konia nie przebrzmią! w oddali.
Byłto znany nam nieprzebłagany nieprzyjaciel Kośtia Bulija, Mykita Ołańczuk, którego demoniczna zawziętość i chęć zemsty, przybrała już od dawna charakter istnej manji szalonej.
Katilina nie spieszył wprost do Oparek, ale krótszą drogą przez ściernie i łąki pognał ku Buczałom.
Właśnie kiedy docierał do zabudowań folwarcznych, spotkał się z jakąś próżną bryczką, wyjeżdżającą widocznie od mieszkania mandatarjusza.
— Stój! — krzyknął z daleka na furmana.
Bryczka zatrzymała się na miejscu.
— Gdzie jedziesz? zapytał Katilina.
— Popaść na folwark, wielmożny panie — odpowiedział woźnica:
— A z kimeś przyjechał?
— Z panem Żachlewiczem.
Katilina aż krzyknął z radości.
— A gdzież pan Żachlewicz? — zapytał dalej skwapliwie.
— Został u pana sędziego.
Katilina z całej siły zaciął konia i jak strzała pomknął ku zabudowaniu dominikalnemu.
— Walnie, wyśmienicie! — poszepnął w duchu — Obudwu naraz schwycę na wędkę!




XXIII.
Katilina rozpoczyna kampaniję.

Pan mandatarjusz z fajką na długim cybuchu w głębokiem zamyśleniu przechadza się po kancelarji.
Nieoceniony aktuarjusz-poeta, pan Gustaw Chochelka, siedzi poważny i nadęty przy stoliku, a gryząc pióro w zębach, czeka na rozkazy swego pryncypała. Tymczasem zaś zwykłym trybem podciąga kołnierzyki, muska bakenbardy i jeży czuprynę, a bogdaj czy nie szuka końcówek do jakiego nowego miłośnego wiersza.
W tyle przy drzwiach w pokornej postawie stoi dwóch chłopów z Oparek, Hawryło Facuła i Kiryło Gierega.
Obadwaj przyszli na sprawę, do wielmożnego sędziego.
A była to nie lada między niemi sprawa.
Zeszli się w karczmie w niedzielę po południu, a dyspotując o różnych przedmiotach, różnej także byli opinii.
Facuła mówił tak, Girega siak, Hawryło Kieryłę w twarz, Kieryło Hawryłę w piersi! Facule stłukła się fajka, Giredze zawieruszyła się szpinka od koszuli.
Więc obadwaj co żywo do pana sędziego.
Pierwszy chce plastra na gębę i nagrodę za fajkę, drugi gojącej maści na piersi i restytucyi szpińki postradanej.
Aby jednak tembezpieczniej upewnić się wygranej, Hawryło jako przednią straż wysłał dwie gęsi tuczone do dominium, Kiryło jako rezerwę przyniósł prosię w worku.
Pan sędzia wypytuje obudwóch z surową powagą i ścisłą bezstronnością.
A Kiryło zuowu tak, a Hawryło znowu siak.
Pan sędzia niby patrzy niby słucha, a w głowę jak fura siana zajechały mu dwie gęsi tuczone i prosię w worku.
— Gadaj jak było Hawryło! — rozkazuje jednemu, a w uszach zagęgały mu obie gęsi.
Hawryło ledwie zaczął, a tu znowu prosię zakwiczało w worku.
— Stój! — krzyknął pan sędzia.
— Gadaj Kiryło!
Kiryło kłania się do samej ziemi i tnie swoje. Hawryło przerywa i wszystko zaczyna da capo.
Panu sędziemu w jednem uchu zagęgały gęsi, w drugiem zakwiczało prosię.
— Cicho! — krzyknął — cicho obadwaj!
I zaczął przechadzać się po kancelarji i coś mruczy przez zęby.
Hawryło podsłuchuje z rozdziawioną, gębą i myśli w duchu:
— Za mną się skłania.
Kiryło uśmiecha się z tryumfem, i szepce sobie:
— Moja wygrana.
A pan sędzia chodzi i chodzi a mruczy.
— Dwie gęsi tuczone, prosię na pieczyste!... Prosię na pieczyste, dwie gęsi tuczone! Hm, hm, fiu, fiu, fiu!
— Kto zaczął? — zapytał, i obie naprzód wyciągnął ręce, jakby w wyobraźni w jednej ważył prosię, w drugiej gęsi obie.
— Hawryło zaczął, wielmożny sędzio.
— Kiryło zaczął! Zadał mi złodziejstwo?
— Kto kogo pierwej uderzył?
— Hawryło mnie!
— Hawryło ciebie, pst, sza! Ani słowa!
Tu pan sędzia przystanął i szeroko rozwarł nozdrza, jakby w jednej chwili wąchał i tłustą gąskę upieczoną i prosię nadziewane.
Facuła skrobie się w głowę.
— Źle — myśli
Gierega pokiwuje głową.
— Nie dobrze! — wzdycha.
— Kto skończył? — pyta dalej pan sędzia.
— Kiryło skończył!
— Ja go tylko odtrąciłem od siebie, łaskawy sędzio.
— Pst, sza! Ani słowa!
— Hawryło zaczął, Kiryło skończył! Hm, hm, Kiryło skończył, Hawryło zaczął... — duma dalej pan mandatarjusz.
I znowu zatrzymał się na miejscu i poruszył wargami, jak gdyby jednym półgębkiem smakował gęsi z jabłecznem kompotem, a drugim przypaloną skórkę prosięcia.
— Za drzwi obadwaj! — zakonkludował nareście.
Hawryło i Kiryło pokłonili się nisko i wyszli z kancelarji.
Pierwszy pozostał w sieniach, drugi czmychnął do kuchni i w ręce pani sędziny wysypał prosię z worka.
Pan sędzia pozostał sam z swym aktuarjuszem.
— Proszę pisać panie Chochelka — Per mandatum! — rozkazywał godny sługa Themidy.
A snąć na uspokojenie swego zanadto drażliwego sumienia, mruknął półgłosem:
— I gęsi zostaną, i prosię pójdzie do chlewa.
Na nieszczęście pan Chochelka, wytężywszy uszy, które długością zdawały się rywalizować z kołnierzykami, wziął te słowa za prosty wstęp mandatu i w kilku pociągach pióra nakreślił je na papier.
— Jest! — rzekł jednocześnie z ostatnim pociągiem pióra.
— Co jest?
— Prosię!
— Jakie prosię! — wykrzyknął pan mandatarjusz, zapomniawszy o swoim głośnym monologu.
— Pan sędzia dyktował przecie.
— Co?
Pan Chochelka z urażoną powagą nachylił się ka papierowi i odczytał pełnym głosem:
— I gęsi zostanę i prosię pójdzie do chlewa.
— Osioł! — wrzasnął mandatarjusz, łapiąc się za głowę.
— Osioł? Pan sędzia dyktowałeś prosię. Ale to nic, ja poprawię.
I poślinionym palcem pociągnął po fatalnem prosięciu, a piórem zamachnął aby natomiast przynależytego postawić osła.
Pan mandatarjusz z furją poskoczył ku niem wyrywając mu nieszczęsny papier z przed nosa zgmatwał i zdarł go w tysiąc kawałków.
Pan Chochelka wzruszył tylko ramionami człowiek na niewinne narażony prześladowanie i siedział spokojnie na miejscu.
— Pan wtedy będziesz mandatarjuszem, kiedy biskupem — wykrzyknął pan Gągolewski w najwyższej indygnacji.
— Pan sędzia zapomina, że mam już Mandatarspruefung, a co do Polizeirichterspruefung... — oponował urażony aktuarjusz-poeta.
Mandatarjusz wzruszył ramionami i machnął ręką.
— Weź pan inny papier! — krzyknął.
Pau Chochelka z urzędową flegmą i powagą wziął inny półarkusz siwego papieru, ale za to z wielkim zamachem i ferworem zamaczał pióro do kwartowego kałamarza, sporządzonego z starej stłuczonej flaszki, którą wszystkoumny policjant sznurkiem obciął w zimnej wodzie.
Pan mandatarjusz postawił się w pozycji Cezara dyktującego listy siedmiu sekretarzom naraz.
— Pisz pan — rzekł.
Pan Chochelka furknął piórem w powietrzu.
Pryncypał dyktował:
„Wójtowi w Oparkach!
Nakazuje się po karą 25 kijów, aby Hawryłę Facułę i Kiryłę Gieregę pogodził z sobą niezwłocznie.
Dominium Żwirów dnia 26 Października 1845.“
— Pięć! — powtórzył Chochelka z tryumfującą miną i nadstawił pióro panu sędziemu.
Pan Gągolowski wziął pióru do ręki i nakreślił swoje imię z zwykłym wykrętasem i zwykłym przydatkiem niemieckich tytułów.
— Hawryło! Kiryło! zawołał teraz obracając się ku drzwiom.
Weszli obadwaj chłopi, a pan sędzia nie patrząc nawet na nich, podał im papier złożony.
— Wójtowi! — rzekł od niechcenia.
Obadwaj chłopi sięgnęli po papier, ale zręczniejszy Kiryło uprzedził przeciwnika i uniósł skarb nieoceniony.
A w samej rzeczy skarbem mógł się nazwać taki wyrok! sam Salamon by go pozazdrościł!
Zaledwie wynieśli się obadwaj skarzyciele, a pan sędzia jakby umęczony dopełnionym aktem urzędowania, odetchnął z pełnej piersi i chciał wygodnie ułożyć się na sofce, kiedy w tem turkot bryczki rozległ się na ganku.
— Pan Żachlewicz! — krzyknął mandatarjusz uradowany i wybiegł naprzeciw gościa.
Pan Chochelka z pasją, podciągnął kołnierzyki.
— Wytrzymajże dłużej u takiego gbura bez wychowania! — mruknął i biorąc za czapkę wymknął się za drzwi.
Mandatarjusz wprowadził swego gościa do kancearji, a zaledwie zaskrzypły drzwi za Chochelką, pochwycił go za rękę i zapytał skwapliwie:
— I cóż, jak stoją interesa?
— Wybornie!
— Wybornie! — powtórzył mandatarjusz i zatarłszy ręce.
— Najdalej zaś dziesięć dni nie będzie studencika we dworze!
— Czy być może!
— Pojutrze zjedzie komornik.
— Tutaj?
— Wysłucha pierwszych zarzutów przeciwnych czyli tak zwanej execpji dzisiejszego dziedzica.
— A jak te zarzuty pokażą się nieważne...
— Co po trzydziestu zaprzysiężonych świadectwach daje się z góry przewidzieć... — uzupełniał Żachlewicz.
— Wtedy...
— Pan komornik uzna testament za nieważny a prowizorjum aż do dalszego rozstrzygnięta przyzna najbliższemu naturalnemu sukcesorowi.
— Jaśnie wielmożnemu Kazimierzowi hrabi Żwirskiemu.
— Dziedzic zaś dzisiejszy z wszelkiemi pretensjami, protestami i rekursami....
An den Rechtsweg! — dorzucił mandatarjusz i strzepnął palce...
— Amen: — zakonkludował Żachlewicz i głowę pochylił na piersi.
W tem tętęt konia rozległ się przed gankiem.
— Na macie! — krzyknął mandatarjusz poskakując do okna — Katilina!
Żachlewicz drgnął przestraszony.
— Katilina! powtórzył mechanicznie i skwapliwie pochwycił za czapkę.
— Nie chcę aby mię tu zastał — poszepnął do mandatarjusza.
— Zapóźno! już idzie! — zawołał mandatarjusz, postępując ku drzwiom.
— Idzie!
W samej rzeczy w sieniach dały się prędkie i głośne słyszeć kroki.
Żachlewicz jak piskorz skręcił się po pokoju.
— Schowam się! — szepnął.
I tuż znalazł upragnione schronienie.
W kącie między dwoma szafami z aktami wisiała garderoba pana Chochelki, na którą troskliwy właściciel uszył rodzaj kapy z papieru.
Żachlewicz jednym susem poskoczył pod papierową zasłonę i przycupnął we dwoje pod krótkim płaszczykiem bandyckim, najcelniejszym artykułem garderoby pana Chochelki.
Jednocześnie drzwi rozwarły się z trzaskiem, a Katilina wszedł do pokoju.
Twarz jego miała swój zwykły spokojny i niedbały wyraz, tylko do owego uśmiechu szyderczego w ustach i oczach przymieszało się coś jak ukryta groźba.
Mandatarjusz powitał go zwykłemi ukłonami. Katilina badawczym okiem powiódł dokoła i uśmiechnął się z podwójną złośliwością.
Papierowa kapa między dwoma szafami zatrzęsła się z lekka.
— Pan sam jesteś panie Gągolewski? — zapytał mandatarjusza.
— Sam.
Katilina rzucił się na sofkę i szpicrutem poklepał po butach.
— Coż tam słychać? — zapytał znowu, a ukradkiem łypnął ku nieszczęsnej kapie papierowej.
— Nic — odparł mandatarjusz cokolwiek zaniepokojony.
— Nic zgoła nowego!
— Przynajmniej ja o niczem nie wiem.
Katilina zagwizdał przez zęby.
— Przybyłem umyślnie, aby się czegoś dowiedzieć od pana — ozwał się znowu po chwili.
Mandatarjusz wzruszył ramionami, ale zaniepokoił się na prawdę.
— Jakichże nowin spodziewałeś się pan dobrodziej odemnie? — odwarzył się zapytać.
Katilina bystro wpatrzył się w mandatarjusza, a ten mimowolnie cofnął się o krok w tył.
— Ołańczuk nie powrócił?
— Dotąd nikt go jeszcze nie widział w całem dodominium.
Z oczu Katiliny złowrogi jakiś strzelił wyraz.
Porwał się z sofki i szybko postąpił ku stołowi.
Mandatarjusz odetchnął ciężko: zdawało mu się, że Katilma zmierza ku fatalnemu ukryciu.
— Daj mi pan z łaski swojej arkusz papieru! — żądał niebezpieczny gość.
Mandatarjusz skwapliwie poskoczył na zawołanie.
Katilina usiadł przy stoliku, pochwycił za pióro i zamaczawszy w niezgrabnym kałamarzu z zamachem szastnął po papierze.
Nagle rzucił się gwałtownie.
— Cóż za ochydny masz pan atrament! — wykrzyknął i pochwycił za nieszczęśliwy kałamarz.
Mandatarjusz z przestrachu przykląkł na obadwa kolana.
W tej chwili kałamarz z świstem przemknął mu już ponad głową i pozostawiając sporą plamę na okazałym nosie, padł trafnie wymierzony w kąt między szafy, poza papierową zasłonę.
I nagle głośny rozległ się bżdżęk, pomieszany z wykrzykiem gniewu i przestrachu.
Fatalna flaszka ugodziła w samą czaszkę Żachlewicza i rozbiła się w drobne kawałki.
— A to co? — wykrzyknął Katilina z udanym przestrachem.
— Gwałtu! ratunku! — zawrzeszczał okropnym głosem Żachlewicz — zamordowano mię!
Przygłuszony nagłem, niespodziewanem uderzeniem, wziął nieborak lejący się zewsząd atrament za czystą krew w pierwszym przestrachu i wysuwając się raczkiem z swego ukrycia, jęczał w niebogłosy.
— Krew! krew! ratunku!
Mandatarjusz stał jak wryty na miejscu, a z przestrachu, gniewu i oburzenia, nie mógł wyrzec ani słowa.
Katilina zanosił się od śmiechu.
— Cóż pan tam robiłeś do djabła panie Tachlewicz? — zapytał nareszcie.
Zelektryzowany szyderczym dźwiękiem tego głosu, Żachlewicz porwał się na równe nogi i ocierając strugi atramentu od gęby i nosa, uspokoił się wprawdzie co do swego uszkodzenia, ale za to wściekłym, zawrzał gniewem i z zaciśniętemi pięściami prawie o krok naprzód postąpił ku Katilinie.
— Po cóż pan tam wlazłeś, panie Tachlewicz? — pytał niezmieszany szyderca.
— Bo mi się tak podob.... bało... — silił się powiedzieć pan Żachlewicz, ale na nieszczęście zachlisnął się nową strugą atramentu.
— Wybornyś sobie panie Tachlewicz!
— Nie nazywam się Tach...chle...wicz — zachlisnął się znowu biedak na pół z złości, na pół z nowego napływu atramentu.
Tym czasem osłupiały na razie mandatarjusz opamiętał się jakoś i w groźnej wyprężył się postawie.
Postępek Katiliny rozgniewał i oburzył go do żywego, a przywieziono właśnie przez Żachlewicza wiadomości, śmiałem natchnęły go postanowieniem.
— Co mi teraz zrobi, kiedy za tydzień już wezmą djabli samego dziedzica... — mruknął sam do siebie.
I w jednej chwili zmieniony do niepoznania, postąpił na przód ku Katilinie.
— Co to znaczy? — krzyknął — w moim domu!...
Katilina rzucił nań jedno spojrzenie, a mandatarjusz co żywo cofnął się w tył i zamilkł jak zaczarowany.
Katilina postąpił ku drzwiom.
— Wody! — krzyknął do sieni.
Potom spokojnie wrócił na środek pokoju i rzekł jakby nic nie zaszło:
— Zaraz się pan Tachlewicz umyje, a potem będę się starał wytłumaczyć!
— Nie nazywam się Tachlewicz! — wrzasnął Żachlewicz z wściekłością.
— Tak, pan komisarz nie nazywa się Tachlewicz! — ozwał się mandatarjusz buńczuczno.
I odzyskując całą swą powagę podniósł się na palce i groźnie schmurzył czoło.
Katilina parsknął urągającym śmiechem i postąpił naprzód ku niemu.
Ale w tem rozwarły się drzwi, a do kancelarji wleciała przestraszona krzykiem pani sędzina, a za nią pan Chochelka i służąca z konewką wody.
O la Boga! co się tu dzieje? — krzyczała pani sędzina zasapana.
— Nic zgoła — odpowiedział Katilina drwiąco-uspokajającym tonem. — Pan Tachlewicz trochę się poplamił, ale się zaraz obmyje.
Tu pan mandatarjusz nie mógł powstrzymać się dłużej.
— Dosyć tego! — zachuczał gromowym głosem. — Nie chcę już cierpieć dłużej! Niedbam więcej o służbę u dziedzica który sobie jakichś od świata posprowadzał łaj.....
Nie dokończył, bo twarz Katiliny tak groźny przybrała wyraz, że i śmielszy z natury mógł się przestraszyć na prawdę.
Pan Chochelka zawczasu salwował sobie ku drzwiom rejteradę, a pani sędzina cała drżąca poskoczyła na bok i rzucając mężowi spojrzenie opamiętania, zawołała upominająco:
— Bonifasiu! Bonifasiu!
Ale Bonifasio jeszcze w sroższy wpadł ferwor i chciał już dokończyć sens przerwany, kiedy Katilina postąpił spokojnie ku niemu i patrząc mu bystro w oczy, rzekł zwolna a dobitnie:
— Słuchajno aspan, czy myślisz, że jak w imieniu dziedzica krzyknę na chłopów, to się potrafisz ochronić od pięćdziesięciu kijów?
Mandatarjusz struchlał cały.
Wiedział aż zanadto dobrze, że wciągu swego długoletniego urzędowania zraził sobie chłopów na zabój i że na pierwszy wykrzyk Katiliny zleciałyby się wszystkie szesnaście gromad na jego rozkazy. Mówiło mu zaś silne wewnętrzne przeświadczenie, że zuchwały awanturnik nie wiele troszczy się o środki legalne i gotów nieochybnie spełnić obietnicę.
— Jakto? pan mówisz? — zawołał spuszczając z tonu.
— Że jeśli aspan cicho i pokornie nie będziesz słuchał moich rozkazów, krzyknę na wójta i chłopów i taką mu sprawię łaźnię, o jakiej świat nie słyszał!... I jakgdyby dla temsilniejszego utwierdzenia otworzył drzwi od sieni i wrzasnął gromowym głosem.
— Hej policjant! stójka!
Policjanta nie było, ale wpadł tak zwany stójka, t. j. dostawiany codzień kolejno od pojedynczych gromad nominalny stróż kancelarji, właściwie zaś daremny sługa pani sędziny.
Katilina przystąpił żywo ku niemu i chwytając go za ucho, obrócił go szybko do drzwi.
— Biegaj mi cożywo do wójta i każ niech tu natychmiast przyjdzie z dziesięciu tęgimi parobkami! Ruszaj, marsz! — i popchnął go ku drzwiom.
Stójka wyleciał jak opętany a po chwili mignął się tylko przed oknami.
Pan mandatarjusz stał osłupiały na miejscu. Żachlewicz zbladł jak ściana poza zasychającymi plamami atramentu, a pani sędzina czuła wielką ochotę dostać spazmów.
Katilina spokojnie obejrzał się dokoła.
— Mam pogadać z panem Tachlewiczem i chciałbym pozostać z nim sam na sam. Prosiłbym więc państwa... — dodał wskazując na drzwi.
— Pójdź Bonifasiu! — krzyknęła pani sędzina i cożywo za rękę pociągnęła skonsternowanego mężulka.
Chochelka już przed chwilą znikł gdzieś jak kamfora.
Katilina obrócił się do Żachlewicza, który chyłkiem chciał także wymknąć się z pokoju.
— Za pozwoleniem — rzekł, zastępując mu drogę. — Pomówimy z sobą, kilka słówek.
— Ależ ja pana dobrodzieja nie znam! — wykrzyknął Żachlewicz prawie z rozpaczą.
— Nic nie szkodzi, to mię poznasz zaraz.
— Czegóż pan chcesz odemnie?
— Maleńkiego wyjaśnienia.
— Wyjaśnienia.
— Tylko wyjaśnienia... — pomyślał i duch wstąpił w nikczemnego tchórza.
— Niech pan siada! — prosił Katilina.
I rzucając się sam na drelichową sofkę, zmusił swą ofiarę usiąść koło siebie.
— Teraz — rzekł z flegmą i spokojem — zaczniemy mówić na serjo.
Żachlewicz uczuł, że mu się znowu jakoś duszno zrobiło w piersiach.
Katilina ciągnął dalej z naciskiem:
— Wiem o wszystkiem, o wszystkiem, panie Tachlewicz.
Chudy, skrzywiony człowiek drgnął cały.
Katilina świdrujący utopił w nim wzrok.
— Pan jesteś wielkim łotrem, panie Tachlewicz!
— Panie dobrodzieju! — krzyknął skrzywiony człowiek i porwał się z sofy, a oczyma łypnął ku drzwiom.
— Pan jesteś wielkim łotrem — powtórzył Katilina z większym naciskiem i kładąc mu swą silną, szeroką rękę na ramieniu, zmusił go siąść napowrót.
— Czegóż pan dobrodziej żądasz odemnie? — wybełkotał Żachlewicz na pół nieprzytomny z wściekłości i podłego tchórzostwa.
Katilina zaśmiał się z gryzącem szyderstwem.
— Nie bój się — rzekł — nie będę ci roztrząsał sumienia, jesteś łotrem dla siebie i dla kryminału! mnie nic do tego.
— Panu dobrodziejowi nic do tego? — poszepnął tchóż mechanicznie, jakby się uspakajając tem zapewnieniem.
— Ja chcę cię tylko zrobić nieszkodliwym sobie.
Żachlewicz szeroko rozwarł oczy i wypatrzył się na swego dręczyciela, jak delinkwent na sędziego.
Katilina z silnym naciskiem prawił dalej:
— Powiedziałem panu, że wiem o wszystkiem, o wszystkiem...
Żachlewicz przytłumił w sobie ciężkie westchnienie.
— Dostawszy pana teraz w swoje ręce...
— W swoje ręce! — wydzwonił Żachlewicz z piekielnym przestrachem, i aż ciemno zrobiło i się w oczach.
Katilina kontynuował niezrażony.
— Chcę po prostu korzystać z przypadku, a mówiąc krótko i węzłowato, mam panu postawić dwa warunki do wyboru.
— Wa warunki!
— Właściwie dwie propozycje.
Żachlewicz coś wybełkotał przez zęby.
— Wybór bardzo łatwy. Albo zgodzisz się na pięćdziesiąt kijów, które ci tutaj eo instante każę na wieczną wyliczyć pamiątkę....
Żachlewicz był bliskim zemdlenia.
— Albo... — ciągnął Katilina dalej.
— A.... albo?
— Raczysz łaskawie napisać list do mnie.
— List do pana! — wykrzyknął Żachlewicz, jakby własnym uszom niedowierzając.
— Tak, list i nic więcej.
— A kiedy? — zapytał skwapliwie.
— Natychmiast.
— Lecz cóż ma być w tym liście?
Primo: że proces przeciw Juljuszowi podjąłeś za ścisłem z hrabią porozumieniem, za jego wiedzą i wolą, jego środkami i funduszami, że on tylko dla ukrycia się przed światem wysunął ciebie naprzód, a sam zachował się biernie.
— Nigdy! przenigdy! — wrzasnął Żachlewicz.
— A więc skończyliśmy z sobą — rzekł Katilina obojętnie i wstał z sofki, a ręką wskazał ku oknu.
Żachlewicza zimny pot oblał.
Przed gankiem stał wójt z dziesięcioma sążnistymi drągalami.
— Ależ to gwałt panie! — zawołał.
— A gwałt — odpowiedział Katilina wzruszając ramionami.
— To zbrodnia, kryminał!
Katilina parsknął śmiechem.
— Nie traćmy czasu! — rzekł i przystępując do drzwi zawołał donośnie.
— Hej wójcie!
— Stój pan! krzyknął Żachlewicz.
— Przyjmujesz?
— Prz... prz... yj... muję.
Wójt z niskim ukłonem ukazał się w progu.
— Zaczekaj jeszcze kilka minut! — rzekł Katilina i przymknął drzwi napowrót.
— Teraz — prawił obracając się do Żachlewicza — wróćmy do dalszego ciągu listu.
— Dlaczego ciągu!... — wyszepnął Żachlewicz głosem bez dźwięku i głowę bezsilnie spuścił na piersi.
Katilina spokojnie ciągnął dalej:
Secundo: przyznasz pan, że przekonany o niesłuszności swej sprawy, uciekłeś się do różnych sztuczek i intryg niesumiennych.
— Ja... jakto?
— Między innemi wściubiłeś grube łapowe komornikowi i podpłaciłeś świadków...
Żachlewicz żachnął jak oparzony.
— Ależ to niepodobieństwo! — wykrzyknął.
— Na tem kończą się moje żądania.
— Dziękuję!
— Pan nie przyjmujesz drugiego punktu?
— W żaden sposób.
Katilina obojętnie wzruszył ramionami.
— Stoi tedy na kijach? — zapytał po chwili.
— Na kijach! — wykrzyknął Żachlewicz i zadrżał cały.
Katilina zwolna podniósł się z sofki.
— Wójt czeka za drzwiami — szepnął jakby tylko dla przypomnienia.
Żachlewicz z rozpaczą zgrzytnął zębami.
— Panie... — wydzwonił ledwie zrozumiale.
— Powiedziałem aut, aut!
Żachlewicz stał nieruchomy na miejscu, jakby walczył sam z sobą.
Nagle wstrząsł głową i jakoś dziwnie łypnął oczyma.
— Dobrze! — zawołał prędko — zgadzam się na wszystko.
— Przecież! — mruknął Katilina.
Żachlewicz uśmiechnął się prawie zadowolony.
Pan — dobrodziej podyktujesz mi sam ten list? — zapytał z szczególnym pospiechem.
— Jeśli pan chcesz...
— Bardzo proszę!
— A więc siadaj pan.
Żachlewicz przysunął się do stolika, a chwytając za papier, poszepnął w duchu.
— Wszystko co napiszę, nie ma najmniejszego znaczenia. Ulegam fizycznemu przymusowi, brutalnej przemocy, gwałtowi, a w takiem położeniu musiałbym podpisać i własny wyrok śmierci.
Katilina śledził pilnie fizjonomję swego przeciwnika, a jej uspokojony, prawie zadowolony wyraz, zachwiał go cokolwiek.
— Na jaką nową myśl mógł wpaść ten łotr? — zagadnął się zaniepokojony.
— Jużem gotów — ozwał się Żachlewicz.
— A więc... Proszę pisać.
I rzucając się napowrót na sofkę, zaczął dyktować prędko:
„Wielmożny mości dobrodzieju!
„Zmuszony odkryć całą szczerą prawdę, wyznaję otwarcie, że proces przeciw testamentowi nieboszczyka starościca Mikołaja Żwirskiego, wytoczyłem za ścisłem porozumieniem z moim pryncypałem, jaśnie wielmożnym hrabią Zygmuntem Żwirskim, który mię w wszelkie potrzebne zaopatrzył fundusze i do wszelkich odpowiednich upoważnił kroków. Sam JW. hrabia nie chciał dlatego tylko pod własnem wystąpić imieniem, że przeświadczony najzupełniej o niesłuszności procesu, bał się skompromitować wobec ludzi honoru. Podejmując się zaś w jego imieniu popierać całą sprawę, nie łudziłem się także co do jej moralnej podstawy, wszakże do dziś dnia udało mi się poprowadzić wszystko jaknajlepiej. Sowitem łapowem ująłem komornika, pana Dezyderjusza Gramarskiego, pieniędzmi i przyrzeczeniami na przyszłość zapewniłem sobie pomoc i świadectwo p.p. Gągolewskiego, Girgilewicza i innych!...“
— Koniec? — podchwycił skwapliwie Żachlewicz.
— Jeszcze tylko krótkie zakończenie:
„Z szczerą otwartością i najpełniejszem zaufaniem — wynurzam się obecnie przed w.panem dobrodziejem, wiedząc że o wszystkiem dowiedziałeś się już zkądinnąd. Śmiem ci jednak proponować, abyś zaniechał bronić zgubnej sprawy a połączyć się z nami, za co mu w imieniu JW. hrabiego hojną mogę przyrzec nagrodę. Oczekując pomyślnej jak tuszę decyzji w. pana dobrodzieja, zostaję uniżonym sługą.

„Pankracy Żachlewicz.“

— Skończyłem.
— Złóż pan i zaadresuj.
Żachlewicz zabrał się dopełnić ostatniego rozkazu, a Katilina tymczasem rozwar drzwi od sieni i krzyknął donośnie:
— Panie Gągolewski, panie Chochelka!
Wpadł co żywo upokorzony mandatarjusz, ale Chochelka znikł gdzieś jak kamfora.
— Gdzież aktuarjusz? — zagrzmiał Katilina.
— Gdzież się schował! Nie można go znaleźć! — odpowiedział skonsternowany mandatarjusz.
— Szukać go! — krzyknął Katilina piorunującym głosem.
Mandatarjusz wybiegł i nuż wraz z swą połowicą po wszystkich kątach rozbijać się za zbiegiem, który jak poświadczali czekający na ganku chłopi, nie wyszedł nigdzie z domu.
Wszakże napróżno szukali i wołali go po imieniu w niebogłosy.
Nieoceniony aktuarjusz-poeta znikł, jakby w ziemię wpadł.
Na szczęście wójtowi przyszła myśl zajrzeć do gruby od pieca, a tam dopiero odszukano zbiega.
Biedny Adoniś parafiański, przestraszony energicznem wystąpieniem Katiliny, zaraz w pierwszej chwili za bezpiecznem obejrzał się schronieniem, a odkryty teraz drżał jak listek i krzyczał jak opętany.
— Ja się do niczego nie mieszałem! Ja nic tutaj nie znaczę!
Wyciągnięty za nogi z swej kryjówki, nie dał się uspokoić żadnem przedstawieniem, a osmolony i okopcony szedł na zawołanie Katiliny jak zbrodniarz pod rusztowanie.
Przestrach jego oburzał samego mandatarjusza.
— Cóż to do djabła! — zawołał z indygnacją — głowę panu nie urwie!
I popchnął go naprzód a sam za nim w pokornej postawie wsunął się do kancelarji.
Katilina parsknął głośnym śmiechem, na widok opłakanego stanu biednego aktuarjusza.
— Cóżto pan kominy wycierałeś, panie Chochelka?
Niefortunny Adoniś rozkrzyżował ręce i wybełkotał na nowo z pospiechem rozpaczy:
— Ja się do niczego nie mieszałem, ja tu nic nie znaczę!
— Ale któż pana obwinia?
Panu Chochelce lżej się trochę zrobiło na sercu.
— Myślałem...
Katilina machnął ręką wzgardliwie i obracając się do Żachlewicza, rzekł rozkazująco:
— Odczytaj pan swój list głośno, panie Tachlewicz.
Były rządca orkizowski skurczył i zgarbił się we dwoje i odczytał świeżo napisany list głośno od początku do końca.
Mandatarjusz rozdziwił gębę, wytrzeszczył oczy i stał jak piorunem rażony.
— Ja... jakto — wybełkotał wreszcie po dobrej chwili — pan Żachlewicz utrzymuje, że, że.... pieniędzmi zapewnił sobie moje świadectwo!
— Jak pan słyszysz.
— To... to... fałsz... potwarz!
— Powiedz pan raczej zdrada! — odparł drwiąc Katilina.
Obracając się zaś do Żachlewicza, zagrzmiał dobitnie:
— No, panie Tachlewicz, powiedzże mu w oczy co napisałeś.
Żachlewicz spuścił oczy na dół i szepnął głosem bez dźwięku i wyrazu:
— Tak... to wszystko prawda!
— Kłamstwo! ani złamanego szeląga nie widziałem! — wołał mandatarjusz z całego gardła — gdzie dowody, gdzie świadkowie?
Katilina z złośliwym śmiechem radował się z położenia swych ofiar.
— Cicho, cicho moi panowie — nie chcę was poróżnić naprawdę. Wart Pac pałaca a pałac Paca!
I przystępując prędko do Żachlewicza, wyrwał mu list z ręki i rzekł z przyciskiem:
— Skończyliśmy z sobą panie Tachlewicz! Ruszaj do djabła!
Żachlewicz cożywo pochwycił za czapkę.
Katilina otworzył drzwi i zawołał wójta.
— Słuchaj — rozkazywał z tą dobitną bezwzględnością, która chłopa naszego zawsze domimowolnego zmusza szacunku — każesz dwom ludziom odprowadzić tego pana aż za granicę naszego dominium!
— Ja tu mam bryczkę... Jest na folwarku! — ważył się wtrącić Żachlewicz.
— Bryczkę przytrzymaną na folwarku, aresztuję do jutra w imieniu dziedzica. Pan przejdziesz się piechotą, panie Tachlewicz.
— Ależ panie....
— Bez długich zachodów. Dalej wójcie wyprowadź go!
Żachlewicz w bezsilnej złości zgrzytnął zębami, ale prędko jak kot czmychnął za drzwi.
Katilina obrócił się nagle do mandatarjusza.
— Teraz my jeszcze pomówim ze sobą kilka słów! — rzekł z przerażającym przyciskiem.
— Jam niewinny w niczem! — wybełkotał mandatarjusz.
Katilina rzucił się gwałtownie.
— Pan jesteś łotr na wielki kamień, infamis od stóp do głowy!
— Panie dobrodzieju ja tego.... to...
— Mógłbym aspanu sprawić łaźnię, żebyś ją popamiętał do samej śmierci, ale niech cię djabli biorą! Ruszaj na cztery wiatry! Za dwie godziny aby ani śladu nie było po tobie w całym kluczu.
— Ależ panie dobrodzieju.... ja ulegam cyrkułowi... Odprawiając mnie, musi dziedzic zawiadomić cyrkuł.
Katilina wzgardliwie wzruszył ramionami.
— Furda, dziedzic aspana nie odprawia, tylko aspan sam uciekasz.
Mandatarjusz na pół łokcia rozdziawił gębę.
— Ja... ja... u... uciekam?
— To jest uciekniesz!
— Sumienie nakazuje mi pilnować urzędowania.
— A roztropność radzi czmychnąć cożywo, bo jutro ogłoszę we wszystkich szesnastu gromadach, że ktokolwiek dał kiedy aspanu łapówę, może się teraz upomnieć o nie!
W mandatarjusza jakby piorun ugodził. Aż w oczach mu się ściemniło w pierwszej chwili.
— Ha jeśli pan dobrodziej chłopów zamyśla buntować... — wybełkotał skonsternowany do reszty.
— Widzisz pan więc, że nie masz tu co robić. Jedź sobie jak najprędzej, gdzie cię oczy poniosą! Ale wara gdziekolwiek dołki kopać podemną bo cię wsadzę do kryminału jak mię tu widzisz!
— Do kryminału! — wybąknął mandatarjusz mimowolnie.
— Myślisz, że trudno mi przyjdzie dowieść ci zdzierstwa, przedajności, nadużycia władzy et caetera?
Mandatarjusz pochylił głowę na piersi i nie wyrzekł ani słowa.
Wychodząc zaś z kancelarji na skinienie Katiliny, zgrzytnął z wściekłości zębami, i mruknął sam do siebie:
— A to oczajdusza! nie mówiłem! zgubił mię na wieki. Zabił, zarzuci mię bez noża!
Katilina tymczasem przystąpił do pana Chochelki i uderzając go po ramieniu, rzekł:
— Teraz na nas kolej, panie Chochelka.
Biedny aktuarjusz mało nie przykląkł na oba kolana, tak silny zatrząsł nim strach.
— Bóg świadkiem, ja się nie mieszałem do niczego! — wykrzyknął na nowo.
— To też dla tego — odrzekł Katilina z drwiącym naciskiem — choć mówiąc między nami jesteś głupi jak but, chcę cię podnieść trochę. Zrobię z pana chochlę przynajmniej....
— Ch... chochle!
— Pan masz już egzamin na mandatarjusza?
— Brakuje mi tylko Polizeirichterspruefung.
— Mniejsza o to, tymczasowem możesz pan zawiadywać dominium.
Pan Chochelka poczerwiniał jak burak i zdawało się, że wraz z bakenbardami podrósł nagle na kilka cali.
— Jakto? — wybełkotał.
— Mianuję pana tymczasowym mandatarjuszem!
Pan Chochelka drżał teraz zarówno z radości jak dawniej z przestrachu, a nie wiedział czy do nóg się rzucić niespodziewanemu dobroczyńcy, czy w inny jaki sposób wyrazić mu swą wdzięczność nieskończoną.
Ale Katilina nie miał czasu w tej chwili zabawić się z nim długo.
Pochwycił za kapelusz i rzekł prędko:
— Pilnuj pan aktów tymczasem i czekaj moich dalszych instrukcyj! A teraz bywaj zdrów.
Chochelka ukłonił się do samej ziemi, ale napróżno silił się jakieś zrozumiałe wybełkotać słowo.
Dopiero kiedy Katilina wyszedł z kancelarji, i po kilku słowach, rzuconych do wójta, dosiadł konia, pan Chochelka rzucił się w całej postawie na sofkę i wykrzyknął prawie nieprzytomny z dumy i szczęścia:
Dominikalrepresentant, ja!!!
Katilina nie jechał do Oparek, ale wprost skręcił ku Orkizowie.
— Odrazu uderzę na hrabiego! — mruknął przez zęby — Juljusz za głowę się weźmie, jak mu tyle na raz przywiozę wiadomości....
I zaciął konia z całej siły.
— Z jaśnie wielmożnym będzie trudniejsza sprawa! — szepnął po chwili namysłu — ale też ona wszystko rozstrzyga! Hrabia musi mi dać formalne zrzeczenie na piśmie!
I co koń wyskoczył, popędził gościńcem ku Orkizowie.
Słońce już tylko połową swej tarczy przyświecało na zachodzie, a za chwilę schowało się zupełnie za góry.
Katilina coraz gwałtowniej napędzał konia.
— Wieczór! — mruknął niezadowolony.
— Ha tam lepiej — pocieszał się po chwili — pewniej zastanę hrabiego w domu!
I w duszy zaczął ważyć i układać, od czego ma zagaić z nim rozmowę i jak ugodzić weń najskuteczniej.
— Ręczę — zawołał nagle — że mazgaj Juljusz będzie się na mnie gniewał za wszystko! Gdybym mu się naprzód zwierzył, nie dałby mi pewnie ani kroku zrobić!
Zamyślił się na chwilkę, a potem wesoło wstrząsł głową.
— Jeśli nie naprawię sprawy — poszepnął — to popsuć jej nie mogę. W najgorszym razie Juljusz może się mię wyprzeć zupełnie. Działam na własną rękę.
Już dobry zapadł zmrok, kiedy nareszcie stanął przed znanym nam pałacem hrabskim w Orkizowie, Znużony koń ledwo mógł utrzymać się na nogach i parskał z całej siły, a i Katilina aż oddech stracił z szybkiego pędu.
— Jest pan hrabia? — zawołał dopiero po krótkiej chwili wypoczynku do stojącego na ganku lokaja.
— Jest!
— Któżto? — ozwał się w tej chwili zdziwiony głos z boku.
Katilina obrócił się co żywo i ujrzał hrabiego samego wraz z żoną i córką.
Przechadzał się po dziedzińcu i wracał właśnie do pałacu.
Katilina ukłonił się skwapliwie, a na widok hrabiny i hrabianki zmieszał się na razie. Lecz właśnie w takich chwilach pomieszania i zakłopotania, wybuchła podwójnie jego rubaszność i obcesowość wrodzona.
— Hej! — krzyknął na lokaja, który czekając snąć skinienia hrabiego, stał nieruchomy na miejscu — potrzymaj mi konia!
Lokaj przyskoczył zelektryzowany energicznym rozkazem.
Katilina zręcznym susem zeskoczył na ziemię i postąpił śmiało naprzeciw hrabstwu.
Hrabia niedawno powrócił do domu, bo wyjechawszy od Juljusza wstąpił jeszcze do jednego z sąsiadów po drodze. A szczególnym przypadkiem właśnie teraz opowiadał żonie i córce swe spotkanie z okrzyczanym w okolicy przyjacielem Juljusza.
Katilina jak istny lupus in fabula wpadł w sam tok rozmowy o sobie.
Nietrudno sobie wyobrazić, jak wielce musiało nagłe pojawienie się jego zdziwić hrabiego, a z jaką ciekawością mierzyły go kobiety od stóp do głowy.
Katilina przezwyciężał na gwałt kłopot i zamieszanie, w jakie szczególniej wprawiała go żywa, śmiała, ironicznie uśmiechnięta hrabianka, tak uderzająco podobna do nieznajomej zaklętego dworu, że przy panującem zmroku można było łatwo zupełnemu uledz złudzeniu.
— Zdaje mi się, że nie potrzebuję się już przedstawiać panu hrabiemu! — zawołał prędko z nowym ukłonem niesforny i nieokrzesany plebejusz.
Hrabia przymrużył oczy i wzruszył ramionami.
— Nie przypominam sobie... — rzekł z dumą.
— Kto pan jesteś?
Katilina przygryzł wargi, a w oczach mignął mu ten właściwy mu uśmiech urągający.
— Jestem Damazy Czorgut — odpowiedział spokojnie, ale nie bez pewnego drwiącego nacisku — przed kilku godzinami miałem zaszczyt być przedstawionym panu hrabiemu u mego przyjaciela, Juljusza Żwirskiego.
— Ah — szepnął hrabia od niechcenia i uśmiechnął się wzgardliwie.
Snąć mimo swej szlachetności charakteru nie mógł zuchwałemu plebejuszowi przebaczyć niedawnego impertynenckiego znalezienia się.
Katilina zarumienił się zlekka, a odzyskając swą flegmę zwyczajną, ozwał się bez wszelkich wstępów i korowodów;
— Przybywam w ważnym interesie do pana hrabiego i prosiłbym o kilka chwil posłuchania.
— Teraz zaraz? — zapytał hrabia zdziwiony.
— Natychmiast, jeśli pan hrabia pozwoli!
Hrabia wzruszył ramionami.
— Nie przyjmuję nikogo tak późno — ozwał się po chwili niedbale. — Może... zechce udać się do mego rządcy.
— Chcę kilka chwil pomówić z panem hrabią osobiście.
Hrabia znowu wzruszył ramionami.
— Powtarzam, przybyłem w interesie wielkiej wagi! — podchwycił Katilina skwapliwie.
Hrabia zdawał się namyślać.
Vous consentirez donc, papa — ozwała się prędko Eugenia, którą śmiałe i energiczne wystąpienie Katiliny w wysokim rozciekawiło stopniu.
Il peut s’agir de quelque chose importante — poparła romantyczna hrabina.
Hrabia zlekka machnął ręką.
— Proszę się udać ku lewemu skrzydłu pałacu. Przyjdę zaraz do mej kancelarji — rzekł do Katiliny i odpowiadając od niechcenia na jego ukłon ponowny, poprowadził żonę i córkę ku głównym drzwiom pałacu.
Katilina nie wypadł bynajmniej z właściwego charakteru. Gwiżdżąc przez zęby i wymachując w powietrzu spicrutem, kroczył przez dziedziniec ku gankowi z taką swobodą i niedbałością jakby śród własnej przechadzał się zagrody.
— Słuchaj-no ty! — krzyknął na pierwszego lokaja co mu zaszedł drogę — gdzie to jest kancelarja pana hrabiego?
— Tam na lewem skrzydle — odparł lokaj i chciał prędko iść dalej.
— Prowadźże błaźnie! — zawołał i szpicrutem machnął mu pod nosem.
Lokaj w pokornym ukłonie zgiął się we dwoje.
— Służę wielmożnemu panu — wyszepnął zkonfundowany, wnosząc o wielmożności gościa z samego tonu jego mowy.
Przed kancelarją hrabiego, zamkniętą zwyczajnie na klucz, był mały skromnie umeblowany przedpokój, przeznaczony dla proszących o posłuchanie oficjalistów i propinatorów.
Stanąwszy tu, rzucił się Katilina na małą, skórą wybitą sofkę i rozpierając się jak najwygodniej zaczął w myślach układać plan przyszłej rozmowy z hrabią.
Lokaj tymczasem zapalił świecę, cięgle bijąc się z myślami, kto może być ten gość znakomity; o którego sam jasny pan nie wiele zdaje się troszczyć.
Po kilku chwilach oczekiwania, nadszedł nareszcie hrabia.
Katilina porwał się z miejsca z ukłonem.
Hrabia jakby nikogo nie widział, otworzył drzwi swej kancelarji i puszczając naprzód lokaja, zatrzyma się we drzwiach, aby pierwej pozapalano świece.
Katilina postępywał krok w krok za nim, a w tym momencie złośliwy uśmiech usiadł mu na ustach.
Stanął w ceremonialnej pozycji i udając że bierze zatrzymanie się hrabiego w progu na ofiarowane sobie pierwszeństwo wstępu, zawołał skwapliwie:
— O bardzo proszę pana hrabiego! Niech pan hrabia idzie naprzód! Ja za panem hrabią!
Dumny magnat przygryzł wargi, nie wiedząc czy natrafia na głupotę, czy na otwartą efronterję. Nie odpowiedział też ani słowa, a wchodząc do pokoju obrócił się zaraz przy drzwiach, i odsyłając lokaja skinieniem ręki, zapytał Katylinę krótko i szorstko:
— Cóż mi pan powie?
Katilina bez żenady wysunął się naprzód.
— Niech pan hrabia będzie łaskaw usiąść. Interes mój jest bardzo ważny, wymaga swobodnej rozmowy.
Hrabia jakgdyby chcąc tylko czemprędzej pozbyć się swego nieokrzesanego gościa, rzucił się milcząc na stojący przy biórze fotel.
Katilina obrócił się i z trzaskiem pociągnął za sówkę u drzwi.
— Co to znaczy? — krzyknął hrabia prawie zaniepokojony.
— Aby nikt nie przeszkodził — odparł Katilina obojętnie i pociągnąwszy za sobą małe safianowe karło, usiadł w pobliżu hrabiego, który zaczynał już zżymać się widocznie.
— Panie hrabio — ozwał się nareście bez wstępu z silnym naciskiem — przybyłem tu w pełnem zaufaniu w honor i charakter pana hrabiego, tak wielbiony w całej okolicy.
— Czegóż chce właściwie? — przerwał hrabia z nietajoną niechęcią.
— Fanie hrabio, na to imię i na ten honor szarpią się właśnie ludzie bez czci i wiary.
Nieprzygotowany na taki wstęp, hrabia rzucił się w fotelu w najwyższem zdziwieniu.
Katilina niezrażony prawił dalej.
— Rzucają na pana hrabiego ohydną potwarz, bezczelne oszczerstwo.
— Nie rozumiem pana — odrzekł hrabia, nieposiadając się z zdziwienia.
— Pan hrabia pozwoli, że odczytam mu coś zamiast przedmowy.
Hrabia skinął ręką, na znak przyzwolenia. Katilina dobył list Żachlewicza i odczytał głośno. Zaraz po pierwszych wierszach znanego nam pisma hrabia porwał się z fotelu i stanął jak wryty, a trupia bladość okryła jego piękną szlachetną twarz.
Katilina z tryumfem i zadowoleniem śledził sprawione na hrabiu wrażenie, a chcąc je jeszcze powiększyć, dodał z silnym naciskiem:
— Tak panie hrabio, Żachlewicz obwinia go otwarcie o uczestnictwo w podłej intrydze, o spólnictwo w brudnym procesie, popieranym przekupstwem i fałszywemi świadectwami.
Hrabia dumnie machnął ręką. Nie mógł zaprzeć w własnem sumieniu, że wiedział o wytoczonym procesie, ależ jak wiemy, obmyślił zaraz i środek zaradczy aby wszystko pogodzić z honorem i uczciwością. Żachlewiczowi nigdy żadnych z góry nie udzielał funduszów, ani śmiał pomyśleć o przekupstwie sędziów i świadków.
To też potrzebował kilka chwil nim ochłonął z z pierwszego wybuchu gniewu, zdziwienia i oburzenia, w jakie go wprowadziły zaraz początkowe słowa fatalnego listu niedawnego ulubieńca.
— Zwyciężyłem — poszepnął w ducha Katilina — przygnębiłem go zupełnie i zrobię z nim co zechcę.
Ale się pomylił grubo tym razem.
Hrabia dotknięty niesłusznym zarzutem, podniósł się nagle w całej swej dumie obrażonej i rzekł wyniośle:
— Dziękuję panu: Zakomunikowaniem tego listu wyświadczyłeś mi prawdziwą przysługę.
— Jeśli zaś panu chodzi o uspokojenie Juljusza — dodał po chwili — to możesz mu powiedzieć odemnie, że na wytoczony bez mej wiedzy i woli proces przyzwoliłem dopiero po obmyśleniu środka, który w razie przegranej świetniejsze jeszcze niż dotychczasowe rokował mu położenie..
Katilina wypatrzył się zdziwiony na hrabiego.
— Jakto? — zapytał — przegrana miała być niby korzyścią dla niego?
— Będę jutro w Oparkach — odpowiedział hrabia z dumą — i rozmówię się sam z Juljuszem.
— A teraz żegnam — dodał i skinął ręką.
Katilina zmieszał się: duma i powaga hrabiego
imponowała mu mimo całej wrodzonej zuchwałości i rubaszności charakteru.
Zbity zupełnie z ułożonego w myślach toku rozmowy, przemówił z jakiemś niezwykłem u siebie wahaniem:
— Ja przyjechałem właściwie prosić p. hrabiego o pisemne zrzeczenie się wszelkich pretensyj do spadku po nieboszczyku starościcu.
Hrabia wyprężył się z dumą.
— Powiedziałem że będę jutro w Oparkach — odparł krótko i pociągnął za sznurek od dzwonka.
Tuż zaraz dały się słyszeć kroki na korytarzu, a Katilina odsunął zasówkę ode drzwi.
— Pójdę do pani na herbatę — rzekł hrabia do wchodzącego lokaja, nie troszcząc się dalej o swego gościa.
Katilina przygryzł wargi i zły i niekontent z siebie, pożegnał hrabiego i wyszedł przed nim z pokoju.
Kiedy dosiadł konia i puścił się z powrotem do Oparek mruknął z niechęcią:
— Niech mię licho porwie, podrwiłem sprawę! Myślałem że z hrabią pójdzie tak łatwo jak z Żachlewiczem i mandatarjuszem!




XXIV.
Wspomnienia.

Mimo surowego testamentu nieboszczyka starościca i surowszej jeszcze straży starego kozaka, pozwolimy sobie zajrzeć na chwilę do ogrodu zaklętego dworu.
My powieściarze bez dyplomatów i patentów, szczególnych używamy praw i przywilejów. Niemasz dla nas ani murów ani zamków, ani straży, ani krat, nie troszczymy się o żadne zakazy i przeszkody, nie szanujemy niczyjej woli i tajemnicy, nie przebaczamy nikomu żadnej słabości i śmieszności, wściubiamy nos gdzie chcemy, zaglądamy gdzie się nam podoba, podsłuchujemy co nam potrzeba, a pochwyciwszy raz czytelnika w swoją władzę, przerzucamy go jak piłkę z miejsca na miejsce.
Wszakże jeśli kiedy to tym razem mniemamy mu się przysłużyć tę nowę zmianę widowni działania.
Trudno bo sobie wyobrazić powabniejsze ustronie nad tę uroczą, romantyczną wysepkę, co śród szerokiego stawu leżała w głębi opuszczonego ogrodu.
Po jej środku wznosi się jak wiemy, z pomiędzy krzewów i zarośli wysoki ślimak, z murowaną altaną u szczytu.
Altana ta, o jednym filarze, z szerokiem, czerwono pokostowanem dachem blaszanym, ma kształt olbrzymiego muchomora, a otoczona dokoła rozlicznemi krzewami i czterma płaczącemi jesionami, gubi się zupełnie w cieniu, i tyko sam dach wyjeża się z dala.
Murowany filar okalają ławki marmurowe, a na jednej z nich przed okrągłym, mozajkowym stolikiem siedzi w tej chwili wsparta na ramieniu jakaś postać kobieca.
Nie potrzebowalibyśmy nawet powiedzieć, że to nasza piękna nieznajoma o jasnych włosach i błękitnych oczach.
Dokoła panuje głęboka cisza. Liście i gałęzie drzewa milczą jak zaklęte, ptaszęta przycichły w krzewach a czasami tylko plusknie głośniej jakaś rybka w stawie, lub zaszeleści coś w trzcinie i szuwarze po przeciwnej — stronie brzegu.
Młoda dziewczyna patrzy w zamyśleniu przed siebie, a wszystko około niej w dziwnem jakiemś romantycznem przedstawia się świetle. Dokoła ciche i czyste tło wody, dalej gęste zarośla trzciny i szuwaru, w ogrodzie drzewa stare, pogarbione, smutne, melancholijne, z pokurczonemi konarami zżółkłemi pod tchnieniem jesieni liśćmi: a tam na końcu szczupłego widnokręgu, szary dwór tajemniczy, smętny, poważny, uroczysty, powybijanemi tu owdzie szybami patrzy przed siebie, jakby śledził, aby nikt głuchej dokoła nie ważył się przerwać ciszy.
Na stoliku przed młodą dziewczyną leży książka otwarta i jakaś włóczkowa tkanina zaczęta.
Nieznajoma nie czyta i nie tka dalej, ale w głębokiem zamyśleniu patrzy w głąb.
Patrzy milcząca i nieruchoma, ale nagle drgnęła z lekka i przetarła oczy.
Szczególna! Dłuższem, pomimowolnem spojrzeniem utkwiła przypadkowo w jakiś krzew ogrodowy, a nagle zdawało się jej, że korona krzewu przemienia się powoli i stopniowo w głowę ludzką, dwie gałęzie wyciągnęły się jak dwa ramiona, a sam trzon zaokrąglił się i rozpadł we dwoje jak dwie ludzkie nogi. I krótką chwilkę zamiast krzewu stanął przed jej oczyma dorodny młodzieniec o niebieskich oczach.... Juljusz!
Dziewczyna pochwyciła za książkę, oczy jej szybko biegały po stronicy, ale dziwna! wiersze jakoś plątały się z sobą, litery spływały się razem a zamiast druku przedstawiała się nagle jakby zaczarowana rycina tej samej postaci.
Dziewczyna książkę odepchnęła od siebie, ale już nie sięgała po robótkę.
Przymrużyła na pół oczy, wsparła głowę na śnieżnej rączce, i myślała, myślała..... a myślała o czem, o kim?
Bez mojej pomocy zgadłabyś już piękna czytelniczko, choćbyś sama dopiero miała myśleć kiedyś o czem podobnem.
Przed oczyma duszy pięknej nieznajomej, rysowała się postać młodzieńca, którą po trzy kroć spotkała już w swem życiu. Baz kiedy biegała ulicą ogrodu wzdłuż parkanu, powtóre kiedy przebrana za wieśniaczkę z Kośtiem Buljem jechała wygonem śród pola a po raz trzeci, kiedy niedawno przybijała łódką do brzegu.
Mówiła z non zaledwie słów kilka, a pełny, męzki dźwięk jego głosu przypominał jej się tak wiernie, jak wyraźnie jego postni rysowała się przed oczyma.
Piękna samotnica westchnęła a nawet jakieś słowo niezrozumiałe wymknęło się z jej ust.
Ale w tem drgnęła gwałtownie.
Śród głuchej ciszy rozległ się nagle głośny plusk fali.
Dziewczyna podniosła się szybko i wskoczyła na ławeczkę marmurową, aby dalej dojrzeć okiem.
Ku wysepce biegała chyżo jakaś łódka mała.
Dziewczyna wydała okrzyk radosny, i prędko jak strzała pomknęła ku brzegu.
W łódce wiosłował jakiś niemłody już jak się zdawało mężczyzna, którego twarz zakrywały szerokie kresy białego pilśniowego kapelusza. Miał na sobie siwawą czamarę z wyłożonym kołnierzem i wiszącemi taśmami i takiej samej barwy pantalony, spadające po dawnemu szerokim fałdem na cholewy palonych butów. Na otwartych piersiach wyglądała cienka i śnieżna koszula, spięta pod szyją grubą, dziwnie lśniącą zdała szpinką.
Po kilku nowych, silnych uderzeniach wiosła łódka przybiła do brzegu, a nieznajomy zwinnie i zręcznie jak chłopak wyskoczył na ląd.
Piękna samotnica poskoczyła ku niemu i pochwytując obie jego ręce przycisnęła je uczuciem do swychy ust.
Nieznajomy odsunął kapelusz i na ślicznem, śnieżnem, marmurowem czole dziewczyny, głośny i serdeczny złożył pocałunek.
Odchylone krysy kapelusza pozwalają widzieć jego twarz całą, a twarz ta jest nam od dawna znajomą.
— Maziarz! — wykrzykniesz może niecierpliwa a domyślna czytelniczko i nie pomylisz się wcale.
Nieznajomy żeglarz byłto w nowem szczególnem przebraniu tajemniczny maziarz, kum Dmytro, nasz pierwszy znajomy z ryczychowskiej karczmy.
Oczyszczony z gęstych plam mazi, tem wybitniej uwydatniają się jego śmiałe, niezwyczajne rysy.
Te oczy żywe, ruchliwe, badawcze, osadzone w głębokich, gęstemi brwiami ocienionych jamach, to myślące, wysokie czoło, krótkim twardym, siwiejącym okolone włosem, ten nos rozwarty szeroko u spodu, te zgrabnie wykrojone i silne zaciśnięte usta, ta szczególnie zaokrąglona broda, wszystko to świadczy na pierwszy rzut oka o dziwnie namiętnej naturze, niepospolitej energji, sile ducha i odwadze, posuniętej aż do zuchwałej zapamiętałości.
W rażącą sprzeczność z temi ostremi i surowemi rysami wpadał głos miękki i tkliwy, jakim przemówił w tej chwili do młodej dziewczyny.
— Kazałem ci długo czekać moje dziecię — rzekł tuląc pieszczotkę do swych piersi — ledwie się przebrałem z drogi.
Dziewczę drgnęło.
— Ach ta droga, te przebrania... — wyszepnęła i główkę pochyliła na piersi.
Nieznajomy schmurzył zlekka czoło, a w oczach żywszy mignął mu ogień.
— Skończy się już rychło, moje dziecię — rzekł z z cicha i nowy na czole dziewczyny złożył pocałunek.
Dziewczyna nie uspokoiła się tak łatwo.
— Po tysiącznych nowych przygodach i niebezpieczeństwach... — szepnęła.
, Nieznajomy, albo raczej pozostając przy naszem dotychczasowem nazwaniu, maziarz wstrząsł niechętnie głową, jakby mu niemiłe były podobne utyskiwania.
— Pójdź moja Jadziu, usiądźmy! — rzekł prędko.
Otóż dowiedzieliśmy się że nasza piękna nieznajoma, którąśmy rozmaitemi opisywali przydomkami i i przymiotnikami, nazywa się Jadzia, czyli Jadwiga. Być może, że rychło poznamy także i nazwisko naszego tajemniczego maziarza.
Usiadł on teraz na marmurowej ławeczce w altanie u boku dziewczyny i ściskając jej drobną, pulchną rączkę w swej szorstkiej dłoni, wpatrywał się w śliczną jej twarzyczkę z upodobaniem i miłością.
I nagle jakiś napół figlarny, napół dobroduszny uśmiech osiadł mu na twarzy.
— Moja Jadzia — rzekł — po chwili, niespuszczając oka z dziewczyny — Powiedz mi ile to już razy spotkałaś się z młodym dziedzicem z Oparek?
Jadzia zczerwieniała jak wiśnia i z rodzajem tajemnego przestrachu wypatrzyła się na pytającego.
Maziarz przybrał minę spokojną i obojętną, nawet ów uśmiech żartobliwy znikł mu z ust.
— Dwa czy trzy razy, nie pamiętam dobrze — wyszepnęła dziewczyna.
Maziarz przytłumił uśmiech zadowolenia.
— Już dobrze! zaczyna kłamać, ma więc powód obawiać się czegoś... — pomyślał w duchu.
Głośniej zaś dodał żartobliwie:
— Ej, przypomnij sobie dobrze, dwa czy trzy razy?....
— Trzy — wybąknęła Jadwiga mimowolnie czegoś zniepokojona.
— No, to coś miała sposobność przypatrzeć mu się dobrze?
Pąs Jadwigi przeszedł w szkarłat.
— Ja.... ja.... — wyszepnęła, ale ucięła nagle jak zaczarowana.
Nielitościwy maziarz nie ustawał w badaniu, a wszystkie dotychczasowe spostrzeżenia jakiemś widocznem napawały go zadowoleniem.
— Powiedz mi więc, jak ci się podobał z powierzchowności?
— Albo ja wiem — wyszepnęła prędko jak gdyby przemocą chciała wybrnąć z swego zakłopotania — widziałam go tylko z daleka..
— Przecież?
— Coż mam odpowiedzieć... nie wiem... doprawdy... dlaczego mię się pytasz ojcze?...
Maziarz uśmiechnął się ze znaczeniem.
— Chodziło mi wzbudzić u ciebie udział dla tego młodzieńca — rzekł — zagraża mu w tej chwili cios niespodziewany.
— Jemu! — krzyknęło dziewczę i porwało się z siedzenia.
— Oho, czegóż to się tak przestraszasz?
Jadwiga spuściła oczy i prawie nie czuła się w sile odpowiedzieć.
Maziarz z wyrozumiałością kiwnął głową.
— Wyobraź sobie — ciągnął dalej — chcą mu wydrzeć nagle cały majątek.
— Któż taki?
— Ludzie co mają interes dybać na unieważnienie testamentu nieboszczyka starościca.
Jadwiga zrobiła gest, jakby niepojmowała znaczenia tych wyrazów.
Maziarz tłumaczył się jaśniej.
— Podniesiono zarzut, że nieboszczyk Starościc był warjatem, i jako taki nie miał prawa rozrządzać dowolnie swym majątkiem. Testament jego musi być uznany za nieważny, a przekazany Juljuszowi majątek przypadnie najbliższym sukcesorom.
— Komużto? — zapytała dziewczyna.
— Hrabiemu Zygmuntowi Żwirskiemu — odpowiedział maziarz, a twarz jego sposępniała.
— I to już stanęło nieodzownie?
— Dotychczas jeszcze nie, lecz prawdopodobnie nastąpi niezawodnie.
— Jakto więc nieboszczyk starościc, w którego pałacu mieszkamy, był rzeczywiście warjatem?
Maziarz wzruszył ramionami, a dziwny uśmiech mignął mu przez usta.
— Więc Juljusz zostanie biednym? — szepnęła dziewczyna.
A rzecz szczególna, wiadomość ta sprawiła jej niemal jakąś radość tajemną.
Miaziarz ściągnął brwi.
— Ja tylko jeden mogę go uratować.
— Ty mój ojcze?
— Ja przy twojej pomocy.
Dziewczę rzuciło się zdziwione.
— Żartujesz ojcze?
Maziarz poważnie wstrząsł głową.
— Czy byłabyś od tego? — zapytał.
— Ja! — wybąknęła.
Maziarz czule ścisnął ją za rękę.
— Gotowabyś wtedy przyczynić się wraz zemną, aby uchronić Juljusza od krzywdy.
— Czyż możesz wątpić o tem, mój ojcze.
Nieznajomy podciągnął brwi do góry.
— A gdyby to wymagało po tobie pewnego poświęcenia?
— Poświęcenia? — powtórzyła dziewczyna, szeroko rozwierając oczy.
— Naprzykład gdyby chodziło potem o twoją rękę?... — wycedził maziarz zwolna i wpatrzył się bystro w jej oczy.
Dziewczyna znowu żywym oblała się szkarłatem.
— Mój ojcze — wyjąknęła — wszędzie i zawsze będę tylko posłuszną twej woli, twemu życzeniu.
Ojciec uśmiechnął się z nietajonem zadowoleniem po chwili zamyślił się i spoważniał na nowo.
— Moja córko — rzekł znacznie zmienionym głosem — wiesz że nie rad słuchałem zawsze o twoich wspomnieniach z lat dziecięcych i niechętnie zbywałem wszelkie w tym przedmiocie rozmowy.
— Powiedziałem ci — dodał po krótkiej pauzie — że jestem twym ojcem, wyjawiłem ci jak świętej oddałem się sprawie, jak wzniosłym zaprzysiągłem się celom i kazałem ci poprzestać na tem wszystkiem....
Jadwiga z rodzajem gorączkowej ciekawości wpatrzyła się w twarz ojca.
— Byłam ci posłuszną mój ojcze — szepnęła. Maziarz ciągnął dalej poważnym, prawie uroczystym tonem.
— Dziś chcę cię przygotować do ważnych zwierzeń.
— Słuchałam cię mój ojcze.
Maziarz wstrząsł głową.
— Naprzód musisz zebrać wszystkie swe wspomnienia z lat dziecięcych, musisz mi sama opowiedzieć ile wiesz o sobie dotychczas, a o czem ci jeszcze pozostaje wiedzieć.
— Mam ci więc ojcze...
— Opowiedzieć całe swe życie aż do chwili, kiedyś poznała we mnie swego ojca.
Twarz mówiącego miała przytem jakiś smutny, ponury wyraz, a dziewczyna pochyliła głowę na piersi i w jakieś melancholijne zapadła zamyślenie.
Młoda dziewczyna pragnęła od dawna dowiedzieć się czegoś o swem pochodzeniu. Dotychczas wiedziała tylko, że jest córką człowieka, który w niebezpieczne wplątany zamiary nie mógł do niej przyznać się otwarcie i musiał ciągle przed światem ukrywać swe imię i stanowisko. Wszystkie jej zaś wspomnienia z lat dziecięcych miały jakoś tak niezwyczajną barwę, tak romantyczny urok, że wyglądały raczej na płody poetycznego urojenia, niż ostępy z rzeczywistego życia.
Spodziewając się w tej chwili porządanego nakoniec wyjaśnienia, przypominała sobie skwapliwie wszyskie zagadkowe zdarzenia, jakie w jej krótkiem zdarzyły się już życiu.
— Jak daleko sięga moja pamięć — ozwała się po chwili — przypominam sobie dobrze, że małem dzieckiem mieszkałam w jakiemś małem miasteczku, gdzie daleko, w pośród Mazurów podobno.... Przypominam sobie dobrze matkę moją i człowieka, którego nazywałam ojcem.
Czoło nieznajomego coraz grubszemi zasuwało się chmurami, a oczy nieruchome utkwiły w ziemię.
— Matka moja była młoda i ładna — ciągnęła dziewczyna dalej — Ojciec..
— Mąż jej — poprawił maziarz.
— Mąż jej wydawał mi się znacznie starszym. Był kowalem, trzymał dużo ludzi w swej kuźni i rzadko tylko pokazywał się w pokoju, gdzie mieszkałam z matką. Pamiętam dobrze, że na mnie niemiłem zawsze patrzył okiem, a z matką były nawet częste kłótnie, których ja bywałam przyczyną.
Nieznajomy poruszył się w siedzeniu, jakby chciał przyspieszyć tok opowiadania.
Dziewczyna zrozumiała go podobno, bo prędko postąpiła dalej.
— Pewnego dnia siedziałam przy oknie i bawiłam się lalką, którą mi zrobiła matka moja... Wtem przed kuźnię mego ojca zajechały dwa kryte powozy. Jakby mię coś tknęło przywołać do okna moją matkę i zwrócić jej uwagę szczególniej na pierwszy, czterma końmi uprzężony powoź, z którego jakiś nieznajomy wyglądał mężczyzna. Rzuciwszy okiem do okna, moja matka wydała głośny wykrzyk i usiadła na pobliskie krzesło, jakby ją nagle opuściły siły.
Na czole nieznajomego jedna więcej przybyła chmura.
Dziewczyna kontynuowała:
— Ja niezważąjąc na to, z szczególnem zajęciem wpatrywałam, się w powóz wspaniały. Widziałam że mój oj... mój ojczym — poprawiła się prędko — przybiegł skwapliwie do powozu i z wielkiem uszanowaniem rozmawiał coś z nieznajomym panem. Nagle wpadł do naszej izby i coś długo szeptał matce do ucha. Matka płakała i jak mi się zdawało opierała się czemuś usilnie. Nareście przyzwoliła po długiej walce z sobą. Nieznajomy pan w powozie zdawał się niecierpliwić, bo tuż wbiegł do izby jeden z jego ludzi i surowo nakrzyczał na rodziców moich. Matka zanosząc się od płaczu przystąpiła do mnie i zaczęła mię ściskać i całować, ojczym coś gniewnie mruczał pod nosem. Ja na widok matki bolejącej rozpłakałam się także. Matka otarła by i łkając po cichu, starała się mię uciszyć i utulić.
— Cyt, cyt Jadziu — ozwała się drżącym głosem — pojedziemy do kościoła w tym pięknym powozie.
— Na tę obietnicę uspokoiłam się w jednym momencie i z niewypowiedzianą radością spoglądałam ku powozowi....
— Ojczym mój przystąpił do mnie. Po raz piewszy w życiu ucałował mię serdecznie i biorąc na ręce, rzekł pochlebnym głosem:
— Pójdź moja duszko, zaniosę cię do powozu, a mama zabiorze się tymczasem.
— Wołałabym była iść z matką wraz, ale nieśmiałam się sprzeciwić mniemanemu ojcu, który po raz pierwszy okazał się dla mnie tak czułym i dobrym. Choć mi łzy kręciły się w oczach dałam się unieść spokojnie. Matka wypadła za mną do sieni i jeszcze raz uściskała i ucałowała mię śród łez łkania.
— Wtedy jakiś dziwny ogarnął mię żal i niepokój... chciałam się wydrzeć, ale ojczym prędko wybiegł z domu i zaniósł mię do drugiego powozu, gdzie siedziała niemłoda jakaś kobieta, z twarzą łagodną i dobrotliwą. Ta wzięła mię na ręce... zaczęła utulać i okrywać pieszczotami... A wtem zaturkotał pierwszy powóz, a za nim szybkim pędem ruszył i nasz. Zaczęłam krzyczeć i wołać na matkę, którą przez jedno tylko mgnienie oka ujrzałam jeszcze raz stojącą w oknie, z wyciągniętemi ku mnie ramionami.
— Nieznajoma pani, moja późniejsza droga matka, pani Tączewska — prawiła dziewczyna z wrastającem rozrzewnieniem — uspakajała mię wszelkiemi siłami i pocieszała, całowała, podarowała liczne przygotowane łakocie i zabawki... Niedałam się utulić śród płaczu i łkania, aż nagle sen zmrużył moje powieki...
Miaziarz wstrząsł głową jakby opowiadanie to niemiłe sprawiło na nim wrażenie.
— Tak jechałyście kilka dni... — ozwał się prędko.
— Powóz pierwszy gdzieś zniknął nam z oczu i my same już odbywałyśmy dalszą podróż.
— Przybyłyście wreście do Lwowa... — kontynuował sam maziarz.
— Nieznajoma pani wprowadziła mię do bardzo ładnego pomieszkania, podała mi prześliczne sukienki, kazała mi nazywać się ciocią, a obsypywała mię tylą pieszczotami, że dzięki wrażliwości dziecięcego serca, za tydzień uspokoiłam się zupełnie i tylko kiedy niekiedy pomyślałam o matce, pozostałej gdzieś w kuźni dalekiej, która jak mnie upewniała ciocia Tączewska, miała kiedyś zgłosić się do mnie. Tymczasem mijały dnie, tygodnie, miesiące.... przeniesiona w inną sferę, przyzwyczajona do innego życia.... coraz rzadziej myślałam już o matce, której miejsce ta doskonale umiała zająć kochana, nieoceniona ciocia.
— Byłaś więc szczęśliwą odtąd? — zapytał maziarz, a twarz jego rozjaśniała się nagle.
— O bardzo szczęśliwą, zupełnie szczęśliwą... Podrósłszy, zaczęłam uczęszczać do jednego z pierwszych konwiktów, ciocia siwiejąc i starzejąc się coraz bardziej, przemieniła się w babunię, a bardzo zręcznie umiała zawsze zbywać wszelkie zapytania, odnoszące się do moich lat dziecięcych. Rówieśnice moje w konwikcie zapytywały mię nieraz o moich rodziców. Nie umiałam im nic odpowiedzieć jak tylko że mieszkają daleko. Wracając jednak do domu po skończonych lekcjach, postanowiałam zawsze zapytać babkę, dlaczego tak długo nie mogłam widzieć się z rodzicami. Babka w takich razach przybierała minę smutną i żałośną i wyrzucała mi że przestałam ją już kochać, kiedy tęsknię znowu za mamą. Dopiero kiedy skończyłam rok piętnasty, powiedziała mi babunia pewnego razu że człowiek, którego nazywałam ojcem, był tylko moim ojczymem, bo ożenił się z matką moją, kiedy już byłam na świecie.
— Ojciec twój prawdziwy — rzekła mi babunia — jest człowiekiem wielkiego urodzenia, ale wykroczył ciężko przeciw władzom, przeciw istniejącemu porządkowi rzeczy, musi więc ukrywać się ciągle, boby srogiej podpadł karze.
Możesz sobie wyobrazić mój ojcze, jakie wrażenie sprawiło na mnie to oświadczenie!
— Pytałam czy będę widzieć kiedy mego ojca.
— Może — odpowiedziała mi babka — jak urośniesz w lata i rozsądek.
— Odtąd nie miałam już ani jednej chwili spokojnej. Myśl o moim ojcu, o jego niebezpieczeństwach przygodach nieodstępowała mię we dnie i w nocy, a i moja matka biedna stała mi ciągle przed oczyma. Tak przeżyłam rok nowy...
— Wtem pewnego dnia — ciągnęła dalej o wiele smutniej i żałośniej — moja babka odebrała list z poczty. Uważałam że list ten wielkie sprawił na niej wrażenie. Całe dwa dni następne jakiemiś dziwnemi niepokoiła mię uwagami... Nareście...
Tu dziewczyna z ciężkim smutkiem pochyliła głowę na piersi a dwie łzy zabłysły w jej ślicznych oczach.
— Nareście — ozwała się na nowo — oświadczyła mi po licznych przygotowaniach i aluzjach, że muszę przywdziać żałobę i pójść na egzekwie do kościoła, bo matka moja umarła przed tygodniem.
Umilkła i z głębokiem westchnieniem łzy otarła z oczu.
Maziarz ponuro wpatrzył się w ziemię.
Dziewczyna przytłumiła boleść i prędko ciągnęła dalej:
— W miesiąc potem jakiś nieznajomy człowiek wszedł niespodziewanie do naszego mieszkania. Babunia znała go z dawna i krzyknęła radośnie na jego powitanie. Mnie czegoś mimowolnie silniej uderzyło serce, jakbym przeczuła, że przyjście jego łączy się z moim losem.
— Babunia wyszła z nieznajomym człowiekiem do drugiego pokoju, a po kwadransie przywołała i mnie do siebie:
— Przygotuj się do wielkiego szczęścia moje dziecię — ozwała się do mnie z łzami w oczach — obaczysz twego ojca!
Musiałam aż usiąść, aby nie upaść z radości.
— Kiedy, gdzie?! — krzyknęłam w zachwyceniu.
— Babunia przysunęła się do mnie i zaczęła mi tłumaczyć:
— Ojciec twój, jak wiesz, zagrożony surowemi wyrokami władz, a oddany zawsze swym wielkim zamiarom, musi ukrywać się przed śledztwem. W tej chwili znalazł schronienie w opuszczonym zamku swego dawnego przyjaciela nieboszczyka starościca, Mikołaja Żwirskiego. Przebrana za wieśniaczkę pójdziesz z Kośtiem do Żwirowa, a tam ujrzysz ojca twego.
— Z bijącem sercem powzięłam tę wiadomość. Wypatrzyłam się uważnie na nieznajomego człowieka a mimo jego surowej i ponurej fizjonomji dziwną jakąś uczułam ku niemu sympatję. Nigdy bo niezapomnę z jak głębokiem uczuciem i rozrzewnieniem spoglądał na mnie w owej chwili. Babunia znała go dawniej, bo była za młodu panną respektową u pierwszej Żwirskiej a przy niej i przy starym kozaku wychował się nieboszczyk starościc.
— Poczciwa kobieta... — mruknął maziarz, nie mogąc głębokiego ukryć rozrzewnienia.
Jadwiga przytuliła się bliżej do ojca i całując jego ręce, kończyła z cicha:
— Niebawem też poznałam cię mój ojcze, poznałam twoje wielkie i tajemnicze zamiary, ale nigdy nic bliższego nie dowiedziałam się o matce. Ilekroć z twym przyjazdem do dworu Kost’ przyjechał po mnie do Lwowa, szalałam z radości, że ciebie obaczę i cieszyłam się nadzieją, te posłyszę coś o mojej matce. Maziarz z uczuciem przycisnął ją do swych piersi.
— Dowiesz się, dowiesz o wszystkiem moje dziecię — rzekł prędko — ale nie dzisiaj.
— Nie dzisiaj?
— Najdalej za kilka dni.
W tem przycichli oboje, a nagle rozległ się głośny plusk łódki.
Maziarz zniepokojony poskoczył z siedzenia.
Łódka przybiła do brzegu, a z niej ciężko wyskoczył jakiś człowiek.
Maziarz zbiegł szybko z altany:
— Kost’ — wykrzyknął — nie poszedł jeszcze!
— Ty tu jeszcze Kośtiu! — zawołał gdy mu stary kozak niebawem stanął przed oczyma.
Kost’ Bulij miał jakąś minę pomieszaną i prawie niespokojną.
— Wróciłem bat’ku. — rzekł — bo... bo...
— Cóż — zapytał maziarz prędko.
— Uciekajcie bat’ku! wybuchł nagle stary kozak. Maziarz żachnął się gwałtownie.
— Cóż się stało?
— Ta nic bat’ku, ale kiedym już wychodził z chaty, to mi się jakoś duszno zrobiło w piersiach, a w tem na zły znak i obraz Matki Boskiej zleciał ze ściany. Przeżegnałem się ale mię coś piknęło nie dobrego... Jakieś przeczucie mi mówi, że coś nam złego zagraża.
Maziarz uśmiechnął się.
— Czy takie tylko masz poszlaki?...
Stary kozak smutnie pokiwał głową.
— Oba psy co wczoraj były takie jeszcze wesołe — ozwał się jakby na ostateczne już przekonanie — od dziś rana wzięły pod siebie ogony, kurczą się i skomlą jakby im dokuczał jakiś okropny ból... To zły znak, bat’ku! zły znak!...
Maziarz z pobłażliwym uśmiechem poklepał go po ramieniu.
— Marudzisz stary! Matka Boska się urwała bo zmorszał sznurek na którym wisiała, a psy skomlą i kurczą się, boś im może przeparzył osypkę.
Kośt’ Bulij pokiwał głową nieprzekonany.
— Ej bat’ku na całe lata wybierałem się nieraz z domu, a nigdy mi nie było tak ciężko na sercu jak teraz, choć tylko dwa dni mam zabawić w drodze.
— Oszalałeś widzę na starość!... — mruknął maziarz i schmurzył czoło.
Nawykły snąć do ślepego posłuszeństwa kozak nie śmiał sprzeciwić się dłużej.
— Zostawajcież z Bogiem! — mruknął i z miłością i uszanowaniem chwycił za kolana maziarza.
— Bywaj zdrów, stary. Ale gdybyś wstępując nie zastał Juljusza, to zaczekaj na niego choćby dzień cały.
— Dobrze bat’ku!
I chciał już odejść, ale nagle się obrócił.
— Pożegnam się z panną! — rzekł i postąpił ku altanie.
Maziarz niespokojnie potarł się po czole.
— Zwarjował stary, czy może rzeczywiście jakieś nieprzewidziane zagraża nam niebezpieczeństwo... — poszepnął w duchu.
I zamyślił się głęboko.
— Może zdrada! — mruknął po chwili półgłosem i wzdrygnął się cały.
Nagle wstrząsł głową, a z oczu jasna strzeliła mu błyskawica.
— Ha — szepnął z tryumfem — ludzie giną, ale idea zawsze żyje!...




XXV.
Juljusz.

Kiedy Katilina jak szalony pędził do Orkizowa i za jednym zamachem do zawziętej z dumnym magnatem gotował się walki, na zupełnie inny tór wstąpiły tymczasem rzeczy w Oparkach.
W godzinę po wyjściu hrabiego otrzymał Juljusz z rąk woźnego sądowe uwiadomienie o wytoczonym procesie.
Pan komornik Dezyderjusz Gramarski zapowiadał swój rychły przyjazd na komisję, a uprzedzając o wszystkich skutkach, jakie może pociągnąć za sobą unieważnienie testamentu starościca, wzywał dotychczasowego spadkobiercę, aby ze swej strony gromadził wszelkie zarzuty i dowody przeciwne.
Otrzymawszy tę niespodziewaną wiadomość, stanął Juljusz jak piorunem rażony.
Nie przestraszył się bynajmniej, że w jednej chwili może utracić cały majątek i wrócić do dawnego ubóstwa, ale drżał cały na samą myśl że majątku tego używał bez troski po dzień dzisiejszy. Nie o przyszłość ale o przeszłość chodziło zacnemu młodzieńcowi.
Podniesione zarzuty mogły być w samej rzeczy słuszne, a w takim razie okazywała się prawna jego na pozór sukcesja tylko niesłusznem uroszczeniem. Cała spuścizna należała właściwie do kogo innego, a on korzystał tylko z nieszczęsnego przypadku, który bliższych i słuszniejszych skrzywdził spadkobierców.
A im pilniej zagłębiał się w cały skład rzeczy, tem wyżej wzmagał się jego niepokój.
Zdawało mu się, że mimo swej wiedzy i woli popełnił jakiś występek w tej sprawie. Nie powinieni że był sam z siebie wpaść na podobną myśl i nie stawać się dobrowolnie narzędziem obcego pokrzywdzenia? Wszakże od samego początku nie mógł wytłumaczyć sobie żadną miarą, jakiemu przypadkowi miał zawdzięczać swoje szczęście niespodziewane.
Starościc nie widział go nigdy w życiu i z ojcem jego w żadnych bliższych nie zostawał stosunkach.
Zkądże więc nagle przyszło mu wydziedziczać bliższych swych spadkobierców a całą fortunę zlewać na nieznajomego imiennika?
Zresztą w całej okolicy, w całym nawet kraju starościc uchodził za warjata. Nie powinnoż było to samo już posłużyć za ważną skazówkę nowemu spad kobiercy i odstraszyć go od objęcia spuścizny?
Czy zgadzałoż się z honorem i sumieniem czekać tak długo, aż ktoś inny wystąpi z dowodami, że objęta w posiadanie spuścizna jest nabytkiem nieprawym i niesłusznym?
Bijąc się z takiemi i tympodobnemi myślami, upadł szlachetny młodzieniec zupełnie na duchu. Trapiony przesadnemi szkrupułami sumienia i honoru, nie śmiał już ani wątpić, że podniesione zarzuty są zupełnie słuszne.
— Nie mogę się łudzić dłużej — poszepnął z goryczą sam do siebie — korzystałem niegodnie z obłąkania i umysłowej nieprzytomności człowieka, który z dziecinnych jakichś powodów zapomniał o swych bliższych krewnych. Wyciągnąłem rękę po cudzą własność i używałem jej bez troski i wyrzutów sumienia!...
I wstrząsł się cały, a głowę z boleścią pochylił na piersi.
— Czomże się usprawiedliwię w oczach świata?... Mogęż powiedzieć, że dopuściłem się tego mimo wiedzy i woli?... Nie obijałoż się ustawicznie o moje uszy, że nieboszczyk był dziwakiem i warjatem?... Dlaczegóż nie powstrzymałem mej zaborczej ręki i nie starałem się z własnego popędu sprawdzić lub zbić naprzód tego zarzutu?...
I w tej chwili biedny Juljusz z głębi serca złorzeczył świetnemu losowi, którego mu do tej chwili zazdrościł świat cały.
I nagle duszno mu się zrobiło w przepysznych ścianach pałacu, jakieś cigżkie brzemię przytłaczało mu piersi, chciał wybiedz na dziedziniec i zebrać myśli pod tchnieniem świeżego powietrza.
— Muszę starać się naprawić mój błąd niegodny — mruknął. — Lepiej późno niż nigdy.
Postąpił spiesznie ku drzwiom, ale nagle cofnął się napowrót.
W progu pojawił się niespodziewanie pan mandatarjusz.
— Pan Gągolewski! — poszepnął i zdziwiony wzruszył ramionami.
Zacny mandatarjusz niezwyczajną miał minę. Zgarbiony i skurczony we dwoje, kłaniał się nisko a wyglądał strasznie jakoś niepewny siebie.
— Pan dobrodziej daruje — zaczął bełkotać ledwie zrozumiale — że ośmielam się jeszcze naprzykrzać panu dobrodziejowi, ale ufny w jego szlachetność charakteru....
— Cóż to się stało? — zawołał Juljusz, nie pojmując nic jak w rogu.
— Oddalony bez wszelkiego poprzedniego uwiadomienia, pod zimę, w ciągu roku....
— Kto pana oddala?
Teraz znowu mandatarjusz wybałuszył oczy z zadziwienia.
— Jakto? pan dobrodziej nie wie o niczem?
Juljusz wzruszył ramionami.
— Pan Kat... pan Czorgut oddalił mię w imieniu pana dobrodzieja.
— W mojem imieniu? Za co?
Mandatarjusz odetchnął łatwiej i jakoś silniej rozparł się w nogach.
— Ktoś mię denuncjował — rzekł, głowę przykrzywiając na bok — że wystąpiłem, jako świadek w procesie p. Żachlewicza.
Juljusz rzucił się gwałtownie, mandatarjusz przykucznął na nowo.
— Jakto pan już świadczyłeś?
— Musiałem... sąd mię zawezwał... kazał przysięgał... samą tylko szczerą zeznawałem prawdę — jąkał się, niewinną przybierając minę.
Juljusz żachnął się niechętnie.
— Katilina nie miał prawa oddalać pana z obowiązku.
— Niemiał? — powtórzył skwapliwie mandatarjusz i wyprostował się w całej postaci.
— Gdzież jest teraz pan Czorgut?...
— Popędził z listem Żachlewicza do Orkizowa a ja tym czasem postanowiłem udać się do pana dobrodzieja.
Jak widzimy przebiegły mandatarjusz przekonawszy się, że groźny przeciwnik w inną pomknął stronę, postanowił pospieszyć co tchu do Juljusza i upomnieć się o zapłatę i ordynarję za rok cały.
— Jeśli studencika djabli wezmą — rozumował — to wrócę nazad i rozpocznę nowy okres służby, a jeśli ten oczajdusza Katilina przeszkodzi wszystkiemu, to niech mię przynajmniej zaspokoją według prawa. Oddalonemu w ciągu roku oficjaliście należy się pensja za rok cały!
Ani się jednak spodziewał, że Juljusz o niczem nie wie, i wcale z innej strony zapatruje się na rzecz całą.
To też zgłupiał zupełnie, kiedy Juljusz rzucił się jak szalony i zawołał z furją:
— Jakto? Katilina pojechał do Orkizowa, do hrabiego? Po co? dlaczego?
Mandatarjusz podciągnął brwi w górę, krząknął i odkaszlnął należycie i opowiedział po krótce, jak Katilina napadł go w kancelaiji, jak kałamarzem palnął po łbie Żachlewicza, jak potem przymusił go do napisania kompromitującego listu i jak wreszcie z listem tym pognał do Orkizowa.
Juljusz wpadł w najwyższe oburzenie.
— Ten człowiek oszalał! — zawołał w gniewie i gwałtownie pociągnął za sznurek.
— Niech Tomasz co tchu zaprzęga konie do powozu! — krzyknął na wchodzącego lokaja.
Mandatarjusz nieznacznie łypnął oczyma.
— Owa! — poszepnął — jeszczem go nigdy nie widział w takiej furji — Co mu się stało?
Juljusz nagle zwrócił się ku niemu.
— Panie Gągolewski — rzekł prędko. — Dotychczas ja tylko jeden mam prawo oddalić pana z obowiązku.
Mandatarjusz ukłonił się nisko.
— Mój przyjaciel dopuścił się nadużycia.
— O gdybym był to wiedział?
— Panu wolno składać świadectwo, jakie mu się podoba, to jest jakie mu dyktuje sumienie.
— Ja zawsze i wszędzie idę tylko za głosem sumienia.
— Nie mam też najmniejszej przyczyny usuwać pana z dotychczasowej posady....
— Zresztą — dodał po chwili — nie wiem jak długo zatrzymam jeszcze jurisdykcję w moim ręku.
— O, hoho! panie dobrodzieju — zaśmiał się boleśnie pan mandatarjusz. — Strachy na lachy! pan dobrodziej wygra niezawodnie!
— Za nic w świecie nie zatrzymałbym majątku, na którymby ciężył jakikolwiek cień lub pozór niesłuszności....
Mandatarjusz chciał się odezwać czemś na nowo, ale Juljusz przerwał mu żywo.
— Wracaj pan na swoją posadę i działaj jak ci każe sumienie...
— Pan dobrodziej raczy mi dać list od siebie odezwał się mandatarjusz — bo pan Czorgut złożył władzę w ręce mego aktuarjusza.
Juljusz poskoczył prędko do stolika i nakreśliwszy kilka wierszy na papierze, podał go spiesznie mandatarjuszowi.
Pan Gogolewski ukłonił się nisko i promieniejąc od radości wyszedł z pokoju.
Za drzwiami zaśmiał się z cicha.
— Djablo utrę nosa Chochelce! — mruknął półgłosem.
— Ten Juljusz! — dodał kiwnąwszy głową.
— Ot, co dureń to dureń! ale nie ma co mówić z charakterem, dalibóg z charakterem.
Juljusz tymczasem oburzony i przestraszony porywczem i dowólnem postanowieniem swego przyjaciela, postanowił natychmiast udać się do hrabiego, i przeprosiwszy go usilnie, pozostawić mu wszelką wolność działania.
Gdyby on sam zechciał odstąpić od procesu — poszepnął sam do siebie z silnem postanowieniem — to ja nie odstąpię. Ani jednej chwili nie chciałbym zatrzymać majątku, krórego nie mógłbym posiadać z spokojnem sumieniem.
Już wychodził z pokoju aby wsiąść do powozu, kiedy znowu ode drzwi cofnął się zdziwiony.
W progu ukazała się olbrzymia postać Kośtia Bulija.
Miał w ręku gruby kij sękaty, a na plecach słomianą koszałkę grubo wypchaną, jakby w jakąś daleką wybrał się podróż.
— Sława Bogu i Jezusowi! — mruknął stary kozak, kłaniając się ku ziemi.
Cóż mi powiecie Kośtiu Buliju? — zapytał Juljusz rozciekawiony do najwyższego.
— Naznaczyłem jasnemu panu schadzką we dworze.
— Tak, na Czwartek.
— Przyszedłem ją przyspieszyć jasny panie...
— Jakto?
— Jasnemu panu chcą odebrać majątek, który po wszelkiem dostał mu się prawnie.
— Wy wiecie już o tem?
— Wiemy i dlatego kum Dmytro przyspiesza schadzkę.
— Maziarz?
Kośt’ skinął głową.
— A w czemże jego zajmuje mój proces?
— Kum Dmytro był największym przyjacielem nieboszczyka pana — odpowiedział klucznik z naciskiem.
— Więc starościc nie był obłąkany? — wykrzyknął Juljusz.
Z pod gęstych brwi Kośtia Bulija jasna łysnęła błyskawica.
— Hańba na tego, kto to mówi — wykrzyknął uroczystym głosem.
— Ale przeciwnicy moi nagromadzili jakieś dowody.
— Furda! — odparł kozak krótko.
Juljusz wstrząsł głową.
— Świat i sprawiedliwość ziemska mogą osądzić inaczej mój stary.
— Nie bójcie się jasny panie — przemówił Kośt Bulij dobitnie — od tego my.
Proste a dobitne słowa starego kozaka dziwny otuchę wlewały w zburzoną pierś młodzieńca. Zdawało mu się jakoś instyktowo, że po tem świadectwie może być spokojny w własnem sumieniu, choćby nawet przegrał sprawę w obec prawa i ludzi.
— I kiedyżto kum Dmytro chce się widzieć ze mną? — zapytał naraz.
— Jutro.
— Jutro?
— Od dwunastej w nocy.
— W tem samem miejscu?
— Tak jasny panie, w lipowej ulicy.
— Tam zastanę was?
— Nie, zastaniecie samego kuma Dmytra.
— Ja na dwa dni wybrałem się w drogę — dodał, głos jego zadrżał zlekka.
Po twarzy młodzieńca dziwny jakiś przemknął niepokój.
— Sami jedziecie Kośtiu? — zapytał z lekkiem wahaniem.
Kośt’ zrozumiał snąć zapytanie, bo mimo niezwyczajnie zasmuconej twarzy, lekki uśmiech mignął mu około ust.
— Sam — odpowiedział krótko.
— A obok kuma Dmytra obaczę jeszcze i kogo innego? — zapytał młodzieniec pospiesznie, jakgdyby jakąś drażliwą chciał przezwyciężyć niepewność.
— Obaczycie jego córkę.
— Jego córkę! — wykrzyknął Juljusz i uderzył się w czoło.
Kośt’ Bulij w głębokiej zadumie spoglądał przez chwilę na młodzieńca łagodnem, prawie rozrzewnionem spojrzeniem.
Nagle otrząsł się z zamyślenia i westchnął z lekka.
— Bogu oddaję, jasny panie — przemówił z ukłonem i wyszedł z pokoju.
Juljusz nie śmiał go zatrzymać.
Pozostawszy sam rzucił się na sofkę i chciał ważyć i rozmyślać, o ile zeznanie Kośtia Bulija może uspokoić i utwierdzić go w własnem sumieniu, ale na próżno. Myślom i oczom inny nasuwał się przedmiot.
Juljusz miał jutro obaczyć piękną nieznajomę. Ten nieznajomy maziarz, domniemywany piastun wielkich zamiarów był jej ojcem.
— Jutro poznam bliżej oboje! — radował się w myślach młodzieniec, a urocza postać pięknej nieznajomej stanęła mu żywo przed oczyma.
— Powóz już dawno zajechał! — ozwał się wchodzący w tej chwili lokaj.
Juljusz wstrząsł się z lekka.
— Już za późno, nie wyjadę dziś... — mruknął powodząc okiem po pokoju, po którym gęsty zapadał zmrok.
I pozostał w swych marzeniach, a marzył ciągle o jednym tylko przedmiocie. Snąć nie nudził się bynajmniej jednostajnością, bo nawet rozmowę z Katiliną odłożył na jutro a sam do późnej nocy siedział nieruchomo na sofce.
Nazajutrz trzeźwiejszym umysłem; zaczął Juljusz rostrząsać na nowo swe nieprzewidziane położenie.
I po długiem namyśle przyszedł do przekonania, że wczorajsze zeznanie starego kozaka nie może go bynajmniej zasłaniać ani w obec prawa, ani nawet w obec własnego sumienia.
Przywiązany ślepo i bez granic do osoby starościca, mógł Kośt’ Bulij tłumaczyć sobie naturalnie wszelkie dziwactwa i szczególności swego pana, lecz inaczej przedstawiłyby się one człowiekowi obojętnemu i bezstronnemu. Ów zaś tajemniczy przyjaciel nieboszczyka, ukrywający się w przebraniu maziarza nie mógł ani wobec świata ani wobec prawa wystąpić z swem świadectwem.
Niezachwiany zgoła w swem pierwotnem postanowieniu, myślał Juljusz z swej strony napierać się wszelkiemi siłami, aby wyjaśniło się stanowczo, jaką, wagę należy przywiązywać do ostatniej woli nieboszczyka.
Śród tego rozmyślania Katilina z promieniejącą miną tryumfatora wszedł do pokoju.
Ty spisz Zygmuncie a twoi sąsiedzi — zadeklamował we drzwiach znany wiersz Karpińskiego i puścił spory kłąb dymu z świeżo zapalonego sygaro. Juljusz schmurzył czoło i spojrzał na wchodzącego przyjaciela poważnie a nawet surowo.
Katilina parsknął śmiechem.
— Hoho, widzę nie zapomniałeś jeszcze, żem wczoraj fimfę w nos puścił hrabiemu! — ozwał się wesoło. — Bądź spokojny, naprawiłem złe. Wieczorem pojechałem umyślnie do Orkizowa.
— Widm o tem, i to jest właśnie co mię oburza do najwyższego.
— Najpierw się dowiedz, po co tam jeździłem.
— Przywłaszczyłeś sobie prawo jakiegoś opiekuna czy protektora nademną i uwziąłeś się skompromitować mię wobec świata.
Katilina wyjął sygaro z ust i wpatrzył się na przyjaciela osłupiały z zdziwienia.
— Jakto, czy już wiesz o wszystkiem i potępiasz moje kroki?
— Nietylko potępiam, ale się ich wstydzę.
— Eheu! — mruknął Katilina i sygaro na nowo wetknął do ust a obie ręce schował do kieszeni.
Juljusz zarumienił się i wpadł w niezwykły ferwor.
— Zrobiłeś burdę u mandatarjusza — zawołał żywo i głośno — zniewarzyłeś gościa jego domu, co niczem nie da się uniewinnić i różnych innych dopuściłeś się głupstw i szaleństw do których najmniejszego nie miałeś upoważnienia!..
— Oho — podchwycił nieprzebłagany szyderca — twojem zdaniem potrzeba jak widzę wyraźnego upoważnienia do robienia głupstw i szaleństw. Ty uznajesz tylko durniów uprzywilejowanych, za osobnemi niby patentami....
Zimne szyderstwo Katiliny, wprowadziło w istną furję Juljusza.
— Nie potrząsaj dzwonkami błazeńskiemi tam gdzieś się wstydzić powinien, jeźliś jeszcze nie ogłuchł na głos honoru!
Katilina znowu sygaro wyjął z ust i nieznacznie wstrząsł głową.
Juljusz niezrażony prawił dalej:
— Postąpiwszy sobie jak istny hajdamaka z moimi oficjalistami, nadużyłeś na domiar wszystkiego, mojego zaufania, pognałeś w mojem imieniu na łeb na szyję do hrabiego....
Katilina w ciągu tego przystąpił do sznurka i zadzwonił gwałtownie.
Juljusz urwał nagle.
— Cóż to znowu znaczy?
Katilina obrócił się do wchodzącego lokaja.
— Przynieś karafkę świeżej wody dla swego pana! a — rzekł z flegmą i skinął ręką.
Juljusz zacisnął zęby, a widać było że wszystka krew wezbrała mu do głowy.
— Panie! — zawołał groźnie, kiedy lokaj z głupią miną wyszedł z pokoju.
Katilina spokojnie wzruszył ramionami.
— Mój kochany — odrzekł spokojnie — nim zechcesz dalej sypać gromy i pioruny, napij się pierwej wody i daj sobie powiedzieć, że nigdy niczyjem nie lubię się zasłaniać imieniem i pod niczyją nie chowam się połę. Co robiłem, robiłem na własną odpowiedzialność, a tobie zostawiłem zupełną wolność zaparcia się dezawuowania mnie, jak mówi język dyplomatyczny.
— Jakto nie odprawiłżeś w mojem imieniu mandatarjusza?...
Katilina wzgardliwie machnął ręką.
— Przepraszam uniżenie! poradziłem mu we własnem imieniu uciekać na cztery wiatry i nic więcej..
— A po cożeś jeździł do hrabiego?
— Aby mu równie w własnem imieniu pokazać list Żachlewicza i powiedzieć mu równie w najwłaściwszem imieniu: Jwny hrabio, jesteś gałgan na wielki kamień i kwita!
— I powiedziałeś mu to? — krzyknął Juljusz, poskakując naprzód.
— Pan hrabia zaparł się udziału w procesie, upewnił mię że choćby testament starościca został obalony, ty żadnej nie poniesiesz straty, owszem korzyść niezawodną, i przyrzekł nareście, że dziś sam będzie u ciebie i porozumie się z tobą otwarcie. Potem wszyskiem „gałgan“ utknął mi w gardle.
— Ależ człowieku, nie pomyślałżeś sobie, że ja sam mogę pragnąć usilnie procesu, by nie pozostawić na sobie zarzutu, że korzystając z chwili obłąkania, nieprzytomności umysłowej warjata, zagarnąłem obcy majątek, wyrządziłem krzywdę bliższym i słuszniejszym spadkobiercom....
— Czyż myślisz — zawołał zapalając się coraz więcej — że byłbym w stanie używać majątku, na którym pozostałby lada cień, lada pozór niesłusznego nabytku?...
Katilina w głębokiem milczeniu wysłuchał żywej dyatryby swego szlachetnego przyjaciela. A snąć znał dobrze jego zasady i charakter cały, bo nie objawił żadnego zdziwienia, owszem zdawało się jakoby w duszy wyrzucał sam sobie, że naprzód nie domyślił się podobnego rezultatu.
Rzucił niedopalone sygaro daleko od siebie i wyciągając rękę ku przyjacielowi, i rzekł z niezwykłym u siebie nastrojem uczuciowym.
— Tyś Gracchus prawdziwy, mój Juljuszu! Powinien byłem odgadnąć cię od razu. Ale człowiek w pierwszej chwili sądzi zwyczajnie innych podług siebie samego. Mnie gdyby los rzucił jaką kość w łapę, to bym chciał widzieć tego, ktoby mi ją próbował wy drzeć.
Juljusz z widocznem zadowoleniem przyjmował jawny hołd swego towarzysza młodości.
— Uwziąłeś się przedstawiać się zawsze w gorszem świetle, niż w rzeczywistości znosi twoja natura. Ręczę, że dla siebie w takim razie nie robiłbyś wcale jego, czego gotówbyś się ważyć dla mnie.
Katilina niedbale machnął ręką.
— Dajmy pokój komplementom — rzekł obojętnie. — Ja cię pożegnam abyś mię mógł lepiej dezawuować — dodał stanowczo.
— Jakto chcesz mię opuścić?
— Nie przyjacielu, wyprzedzę cię tylko do Lwowa i będę szukał lekcyj i zatrudnienia dla ciebie i samego siebie
— Myślisz więc...
— Iż niebawem przyjedziesz za mną goły jak turecki święty, bo ręczę, że nie weźmiesz z sobą nawet chustki od nosa, kupionej podczas twego krótkiego panowania.
Juljusz w milczeniu pochylił głowę na piersi.
— Ha — rzekł po chwili — pogadamy jeszcze o tem z sobą...
— Ja tymczasem — dodał dzwoniąc na służącego — pojade sam do Orkizowa, i powiem hrabiemu, te do roztrzygnięcia procesu uważam się tylko za administratora majątku, tudzież że jałmużny nie myślę przyjmować od nikogo, dopóki mi własne siły starczą do pracy.
Katilina pokiwał głową, machnął ręką i zapaliwszy z flegmą nowe sygaro mruknął przez zęby:
— Zdaje się, że cała ta historja skończy się jak w palce trząsł.
Fuimus Troes! powiemy sobie przy pierwszem spotkaniu we Lwowie.




XXVI.
Okrutna zemsta.

Na dworze ciemna, głucha noc.
Niebo czarnym zasnuło się całunem, ani jeden srebrny promyczek nie spływa z góry, a jakieś duszne, parne, ołowiane powietrze owionęło ziemię.
I dziwnie jakoś straszno i złowrogo w pobliżu zaklętego dworu.
Nietoperze jak czarne, skrzydlate duchy uwijają się dokoła, sowy i puchacze z dzikim krzykiem odzywają się w zawalonych na pół oficynach, a snąć przeczuwając słotę, lękają się wylecieć z bezpiecznego ukrycia i wrzeszczą z głodu coraz przeraźliwiej.
W chacie starego klucznika słabe łyska światełko, ale wewnątrz głucha, grobowa zdaje się panować cisza.
Nagle rozdarły się drzwi od sieni, a w progu ukazały się dwie osoby.
— Będzie słota, mój ojcze — ozwał się dźwięczny i słodki głos kobiecy..
— Nic nie szkodzi! On przybędzie — ozwał się silny głos męzki, głos naszego znajomego maziarza.
— Więc idziesz, ojcze? — zapytała nieco trwożliwie dziewczyna, nieochybnie nasza piękna, jasnowłosa Jadwiga.
Maziarz podniósł w górę trzymany w ręku latarkę, a przy blasku jej światła dziwnie fantastycznie zarysowała się jego postać.
Był ubrany jak wczoraj na wysepce, tylko jeszcze długi czarny płaszcz wisiał mu niedbale na ramionach. Ponure, surowe jego rysy nosiły w tej chwili wyraz jakiegoś głębokiego rozmarzenia, tylko oczy migotały zawsze tym dzikim, niespokojnym, tajemniczym blaskiem.
— Ulewa nie spadnie tak prędko — szepnął na zapytanie córki, rozglądając się do koła — przyprowadzę ci gościa jeszcze przed deszczem.
— Więc ja go koniecznie muszę widzieć tak późno?
— Wiem żebyś mi nie przebaczyła, gdybym go sam tylko przyjął.
— Mój ojcze... — szepnęła dziewczyna zkonfundowana.
Maziarz pochwycił ją nagle w swe ramiona i przyciskając do piersi, ucałował i uściskał milcząc jej śliczną, jasnowłosą główkę.
— Do widzenia moje dziecię — szepnął nareszcie. Za pół godziny przybędzie nas dwóch!
Dziewczę wzdrygnęło się z lekka.
— Nie wiem co mi jest, ale boję się dziś czegoś zostać samą.
— Dzieckoś — odparł prędko maziarz. — Całe dnie i noce przepędzałaś sama bez trwogi, a dziś lękasz się pół godziny.
I jeszcze raz pocałował ją w czoło, a potem z lekka wepchnął do sieni.
— Zamknij się moja duszko i oczekuj nas bez troski.
I połę płaszcza po bandycku zarzucił na ramię, poskoszył z progu i z pospiechem pomknął ku furtce ogrodowej.
Dziewczę znikło w sieniach, a za przymkniętemi drzwiami żelazna zaskrzypiała zasuwa.
Prawie w tejże samej chwili zatrzeszczała laskowa brama, a na jej szczycie zarysowała się śród ciemności jakaś postać ludzka.
Lekka błyskawica mignęła w tej chwili na dalekim zachodzie nieba, a przy jej blasku poznać złowrogie rysy Mykity Ołańczuka!
Siedział na szczycie bramy i pilnie rozglądał się na wszystkie strony.
Nagle w cichy, przytłumiony a mimo to strasznie jakiś dziki wybuchł śmiech.
— Psy się ani ruszą! — szepnął. — Wronie oko skutkowało! Złodziej żyd tak długo mi odmawiał tej odrobiny trutki! — dodał jakby z żalem ukrytym.
I zręcznie i zwinnie w jednem mgnieniu oka zsunął się na dół.
Sięgnął za pazuchę, a w ręku długi błysnął mu nóż.
— No Kośtiu Buliju — mruknął półgłosem — porachujemy się raz z tobą! Kogut już zapiał, twój djabeł ci nie pomoże, psij synu!
I nędznik zgrzytnął zębami, jak głodny wilk, na widok zdobyczy.
Nagle drgnął i niespokojnie obejrzał się dokoła.
— Będzie słota — mruknął — a jam już potruł psy i nie mogę odwlekać dłużej!
— Cicho, głucho — poszepnął uspokojony po krótkiej chwili. — Słota nie nadejdzie i za godzinę! Mam czas!
Wstrząsł się i rzucił z ramion jakiś spory ciężar.
Byłto pęk silnych kołów bukowych i gruby powróz z lipowego łyka.
Chyłkiem na plecach postąpił ku chacie, koły przyparł pod ścianę, a z łykiem posunął ku drzwiom.
Zasilił powróz w około żelaznej klamki, a potem odstąpił szybko i przywiązał go mocno do grubego jesiona, co piął się o kilka kroków od chaty.
— Teraz niech sobie z wewnątrz otworzy drzwi — mruknął nędznik i uśmiechnął się zadowolony, a potem prędko pochwycił za koły i postąpił pod okno.
— Jest w domu — mruknął — widząc że światło przebija się zza okiennic.
I znów w ów głuchy, przytłumiony wybuchł śmiech.
— Pozabijałeś sobie okiennice, aby cię nikt nie podejrzał jak z upiorem i djabłem wchodzisz w konszachty. Poczekajno bratku!
I wtykając kół silnie w ziemię, przyparł go silnie do okiennic.
— Teraz ją sobie otwórz! — poszepnął z dzikiem szyderstwem.
I to samo powtórzył przy dwóch dalszych oknach chaty.
Potem przystanął i odetchnął ciężko.
— Djabeł mu nie pomoże bo już po pół nocy, a ucieknąć mi nie ucieknie!
I sięgnąwszy za pazuchę, szastnął nagle po swej odzieży, a w ręku zajęło mu się kilka zapałek.
Przeczekał spokojnie aż zgorzała siarka, a potem przytkał zapałki do sporego pęku wyjętych z kieszeni kłaków i wszystko razem rzucił na dach chaty....
— Nareszcie zapłacę ci stary zbóju za moich sto kijów i moje doby zmarnowane! — rzekł głośniej i nowy rozżarzywszy ogień rzucił na dach przyległej stodoły.
A potem kapelusz głęboko zasunął na czoło jak strzała pomknął ku bramie.
Wdrapawszy się zwinnie jak kot na szczyt bramy, rzucił jeszcze raz okiem po za siebie, a na widok jasnych płomieni, wybuchających zwolna na dachu, na nowo dzikim zawył śmiechem i skoczył na drugą stronę.
Znamy przyczynę, dla której Mykita Ołańczuk tak zaciekłą, dla starego kozaka żywił nienawiść.
Dla zuchwałego oporu i targnięcia się na starościca, poniósł on za surową, może nawet za okrutną i nieludzką karę.
Starościc w pierwszym wybuchu swej gwałtowności nie umiał się powściągnąć, a nim jeszcze wyrzekł słowo, już gorliwi słudzy spełniali jego rozkazy.
Mykita Ołańczuk należał do tych dzikich, zaciekłych natur, których nieprzebłagana nienawiść i mściwość stopniuje się tylko upływem czasu, a kończy się z życiem samem.
Pokrzywdzony rzeczywiście przez starościca, zakipiał srogą ku niemu złością, a daremne skargi i procesa, jakoteż wynikła ztąd nędza i ubóstwo podsycały, rozżarzały tem więcej pierwotną żądzę zemsty.
Ołańczuk przysiągł sobie, jak mówił „nie darować swego“ i trwał zawzięcie w swem postanowieniu.
Śmierć starościca nie uśmierzyła, a nawet nie złagodziła jego zaciekłej złości. Przeniósł ją tylko w całej pełni na Kośtia Bulija, ślepego wykonawcę okrutnej woli nieboszczyka.
W starym kozaku nienawidził w jednej osobie niesłusznego sędziego i zanadto gorliwego kata.
A każdy rok nowy utwierdzał go tylko w tej nienawiści, która w końcu doszła do jakiegoś delirycznego zapomnienia, do szalonej nieprzytomnej zaciekłości.
Napróbowawczy się napróżno zaspokoić swą dziką żądzę zemsty legalnemi środkami, zaniechał zniechęcony dalszych skarg i procesów i nie wzdrygał się już dłużej przed zbrodnią samą.
Ogień u naszego ludu prostego jest niestety najzwyczajniejszą a prawie jedyną bronią zemsty, podpalenie najpowszedniejszą najczęstszą po złodziejstwie zbrodnią.
— Puszczę cię z dymem! — grozi za lada drobnostkę najbliższy sąsiad sąsiadowi.
A jak często pogróżka taka w okrutny spełnia się czyn!
To też i Mykita Ołańczuk postanowił podpalić Kośtia Bulija. Wierząc jednak że Kost’ Bulij zostaje w tajemniczych związkach z nieboszczykiem starościcem a nawet z djabłem samym poczytywał ten rodzaj zemsty za niedostateczny.
— Djabeł mu chatę duchem odbuduje, ale od śmierci go nie ocali, bo nad śmiercią sam Pan Bóg tylko ma prawo — rozumował w swej grubej, ciemnej zabobonności.
I po krótkiej walce z samym sobą, postanowił dybać wprost na życie nieprzyjaciela i podpalić w taki sposób chatę, aby on sam znalazł śmierć w płomieniach.
Widnieliśmy jak zmyślne i okrutne porobił do tego przygotowania.
Dniem jeszcze naprzód usunął największą przeszkodę, czujność psów.
Wałęsając się po całej okolicy, poznał w pobliskim miasteczku jakiegoś osławionego żyda przechowywacza kradzieży, a pod pozorem że do wielce zyskownej przysposabia się wyprawy, wyłudził od niego truciznę na oba czujne i wierne psy.
Dokonawszy teraz zbrodni, uciekł co tchu przez pola i łąki.
W znacznem oddaleniu przystanął na chwilę i obejrzał się po za siebie.
Dom i stodoła stały w jasnych płomieniach.
Zbrodniarz dziko łysnął oczyma.
— Zaczyna się grzać nieboraczek — mruknął z okrutnem zadowoleniem.
W tej chwili w przyległych Buczałach ponuro i donośnie zagrzmiały dzwony.
Zbrodniarz przeżegnał się skwapliwie.
— Już biją na gwałt — poszepnął po chwili. — Tak prędko się spostrzegli...
— Nic nie szkodzi — pocieszał się po krótkiej pauzie — przybędą za późno.
I nie obzierając się, jął jakby gnany furją uciekać dalej.
Nędznik ani się domyślał, że ohydna jego żądza zemsty zupełnie obcą wybrała sobie ofiarę, okrutna zbrodnia nad wcale niewinną zawisła głową.
W blado oświetlonej chacie, siedziała Jadzia w kącie przy ścianie, głowę wsparła na śnieżnej dłoni, a myślom snąć wolny puściła obieg, bo w jej na pół przymrużonych oczach, i koło ust różanych malował się jakiś błogi, swobodny uśmiech.
Dziewczę roiło o przyszłem szczęściu, stawiało, zamki na lodzie, cieszyło się tęczowemi barwy baniek mydlannych.
Naraz znikł uśmiech, a twarz i oczy jakiś powabny i tęskny przybrały wyraz.
Dziewczę widocznie z marzeń na przeszłość wpadło w wspomnienia i wrażenia przyszłości.
Przypominała sobie ten domek i tę kuźnię w małem odległem miasteczku, gdzie upłynęły pierwsze lata jej dziecięcego wieku.
Stanęła jej żywo przed oczyma ta matka nieboszczka, której pieszczoty tak żywo tkwiły jej w pamięci, choć minęły tak dawno a trwały tak krótko.
Dziewczę westchnęło żałośnie.
Nie wiedzieć dla czego wszystkie późniejsze chwile, przebyte w szczęściu i dostatkach, nie miały dla niej tyle uroku, co te rzewne wspomnienia pierwszych pieszczot macierzyńskich.
— Biedna matka — szepnęła z westchnieniem — umarła nie widziawszy mię więcej!...
I gorąca łza zakręciła się w jej cudnem oku.
A tuż odżył w pamięci i ów kowal, ojczym ponury, zamyślony, który choć niemiłemi patrzał na nią oczyma, nigdy najmniejszej nie wyrządził jej krzywdy.
— On żyje zapewne do tej chwili! — poszepnęła dziewczyna, a główkę w głębokiem zamyśleniu pochyliła na piersi.
— Dlaczegóż muszę być tak obojętną mężowi mej matki? — zagadnęła się po chwili. — Dla czegóż matka moja nie mogła nigdy zgłosić się do mnie za życia?...
I napróżno zaczęła zaciekać się nad głęboką tajemnicą, która osłaniała jej urodzenie.
Do tej chwili nie wiedziała nawet, jakie właściwie nosiła nazwisko.
Ojciec wtajemniczył ją w swoje plany, swoje zamiary, ale nigdy nie wyjawił swego imienia.
Dlaczegóż jej druga, przybrana matka, ta zacna, dobra pani Tączewska nieumiała o nim powiedzieć nic więcej jak tylko, że był największym przyjacielem nieboszczyka starościca, Mikołaja Żwirskiego.
A ileż za to nagadała się jej staruszka o tym starościcu swym wychowanku, który obok najburzliwszej gwałtowności, najniesforniejszego uporu, łączył najlepsze serce, najszlachetniejszy charakter!
A i ten wierny, pełen poświęcenia kozak Kośt’ Bulij wspomniał zawsze z taką czcią, z takiem uwielbieniem nieboszczyka starościca, że nigdy nie mógł na większą pochwałę zdobyć się dla jej ojca jak tylko, „że był przyjacielem jego nieboszczyka pana.“
— Obadwaj byli jak jedna dusza i jedno ciało mawiał stary kozak.
I dla tej jednej przyczyny gotów był w każdej chwili dla jej ojca do najwyższego posunąć się po święcenia, dla tej przyczyny dzielił z nim najsroższe niebezpieczeństwa, narażał bez wachania wolność i życie, oddał się ślepo duszą i ciałem jego daleko sięgającym zamiarom.
A te zamiary miały urzeczywistnieć się pomyślnie?...
Gdyby się wykryły przed czasem, albo rozbiły nieprzyjaźnie?...
Na tę myśl zimny dreszcz wstrząsł dziewczyną od stóp do głowy: nie śmiała się nawet zastanawiać dłużej nad tem i z największem natężeniem siliła się wadać inny zwrot, inny bieg swym rozbudzonym marzeniom.
I mimowolnie Juljusz nasunął jej się przed oczy.
Miała go widzieć dzisiaj, miała z mm mówić swobodnie, miała nawet przyczynić się jakoś do wybawienia go od groźnego ciosu.
Ojciec mówił coś o poświęceniu, o oddaniu ręki... zapytywał ją w tak dziwny sposób, mówił o młodzieńcu z takim jakimś szczególnym wyrazem i naciskiem!
Młoda dziewczyna zasnuwała się w coraz szersze i gęstsze pasmo najróżniejszych domniemywań. A myśl jej płynęła tak swobodnie, tak lekko, tak różne potrząsały struny uczucia, tak jakiś luby budziła urok, że oddawała jej się coraz bezpieczniej i niejako wbrew własnej woli i wiedzy przenosiła się w jakiś stan obcy, w jakąś inną, pełną najcudniejszej ułudy sferę.
Oczka zmrużyły się do reszty, główka dalej pochyliła się na piersi. Jakiś blask różany owionął ją dokoła, jakieś nieokreślone nadziemskie tony i akordy łudziły ucho, anioł w srebrzystej szacie ukazał się nad jej głową i rozpostarł skrzydła swe nad jej marzeniami niewinnemi....
Dziewczę usnęło...
A właśnie w tej chwili zaciekły zbrodniarz dokonał swego okrutnego zamachu, a podłożony ogień płomienistym językiem wystrzelił do góry i coraz szersze zakreślał koło.
Niebo chmurne i zagniewane spoglądało z swej wyżyny, a jakby w zawody z wybuchającym na dole płomieniem, zaczęło nagle coraz częstszemi rozjaśniać się błyskawicami.
A dziewczę drzemało spokojnie, uroczemi a niewinnemi ukołysane marzeniami.
Zdało jej się, że Juljusz stoi przed nią w oczach jego lśniły łzy, usta drżały z rozrzewnienia.... Coś mówił do niej wzruszonym głosem i wyciągnął rękę nieśmiałą....
Ona chciała odpowiedzieć.... serce jej biło gwałtownie twarz płomieniała... a nie miała siły ręke swą podnieść do ręki młodzieńca...
Aż nagle zbliżył się ojciec z promieniejącą od radości twarzą, własnemi dłońmi złączył ich ręce... chciał coś przemówić....
Ale w tem cudny obraz rozwiał się jak zaczarowany, jakiś dziwny, choastyczny nieład powstał dokoła, duszne, ołowiane powietrze spadło jej na piersi, jakieś czarne, okropne, złowrogie mary powstawały jedna po drugiej.... a tuż nagle jakiś potwor ochydny wyrósł z ziemi przed jej oczyma i wyciągnął ku niej straszne, monstrualne, błoną nietoperza spojone szpony i rozwarł paszczę, ziejącą krwią i ogniem.
Piekielny przestrach ogarnął dziewczynę, włosy najeżyły jej się na głowie, zimny dreszcz przenikał ją od stóp do głowy, krew zatrzymywała się w biegu, a oddech urywał w krtani.
Zbierając wszystkie swe siły, rzuciła się dziewczyna gwałtownie i wydała przeraźliwy wykrzyk.
I ocknęła się ze snu nareszcie.
Rozpierzchły się okropne mary i widziadła, ale został ów nieświadomy przestrach piekielny i owo straszne, ołowiane powietrze tłoczyło piersi jak we śnie.
Porwała się szybko z siedzenia i przetarła oczy nowy przeraźliwszy jeszcze wydała wykrzyk przestrachu i zgrozy.
Izbęg napełniała ciemność nieprzebita, gorąca gąszcz dymu paliła piersi, wierciła oczy, a nad głową rozlegał się jakiś dziwny złowrogi szelest, jakiś przerażający powiew wiatru, jakgdyby stado puchaczów i nietoperzów trzepotało bezustannie skrzydłami.
— Wielki Boże?!... co to jest, co to znaczy! — krzyknęła dziewczyna.
I jeszcze raz rzuciła sobą gwałtownie i potarła oczy, jakgdyby nie wierzyła sama sobie, że ocknęła się z swego snu okropnego.
— O nie! ja nie śpię, ja czuwam! — krzyknęła na pół nie żywa z przestrachu.
Nad głową tymczasem coraz bliżej i głośniej odzywał się ów straszny szum — szum falujących płomieni, a od pory do pory z przerażającym łomotem trzeszczały palące się belki i krokwie.
Dziewczyna poskoczyła do okna.
— To ogień, to pożar wielki Boże! — krzyknęła i upadła na kolana.
Gorący gąszcz dymu wzmagała się coraz bardziej.
Jadwiga nie mogła odetchnąć, okropny zaksztusił ją kaszel a w głowie zakręciło się jak w kołowrocie.
— Ratunku! — pomocy — wyjęknęła śród kaszlu.
Ale któż ją mógł usłyszeć?
Maziarz w lipowej ulicy pod Buczałami oczekiwał Juljusza, Kośt’ Bulij wybrał się wczoraj w dalszą jakąś podróż, a groza sąsiedztwa zaklętego dworu odstraszała z daleka każdego przechodnia.
Krótką chwilkę leżała Jadwiga bezprzytomnie na kolanach.
Nagle nadludzką kupiąc w sobie siłę, porwała się na nogi i uderzyła pięścią w okno.
Krew trysnęła z śnieżnej rączki, ale okiennica oparła się uderzeniu. Wszakże przez wyrżniętą w niej w kształcie serca dziurę, wionęło powietrze z zewnątrz.
Dziewczę odetchnęło i z największem wytężeniem odsunęło zasuwkę od okiennicy.
Ale podparta z drugiej strony okiennica trzymała się jak przykuta.
— Ratunku! pomocy!.. — zawołała dziewczyna trochę głośniej.
Ale cicho było na dworze, tylko nad jej głową huczało i trzeszczało coraz okropniej.
— Ratunku! pomocy!... — powtórzyła dziewczyna z dziką obłąkaną rozpaczą.
Okropny łomot walących się krokwi, odpowiedział na jej wołanie.
Jadwiga znowu bezsilnie padła na kolana i znowu straszny zakrztusił ją kaszel.
— Śmierć! Umierać!... — wyjąknęła.
I znowu jakby jakaś nadziemska wstąpiła w nią siła: porwała się prędko, rozdarła z gwałtownem wysileniem suknię na swych duszących się piersiach i poskoczyła do drugiego okna.
I w mgnieniu oka skrwawioną rączką drugą wybiła szybę, odsunęła zasuwę od okiennic i całą siłą próbowała wyłamać się na dwór...
Zdało się jej że okiennica ugina się pod jej naciskiem... że jedno tylko mgnienie oka a uratuje się szczęśliwie.... ale w tem okropnie coś zapiekło ją w głowę...
Właśnie tuż nad oknem przepaliła się powała, a płomienny język wdarł się do środka i wił się na wszystkie strony jak żądło gadziny...
Dziewczyna jęknęła okropnie...
Dzika rozpacz i zgroza ostatnie wstrząsła w niej siły.
Jednym susem poskoczyła do pierwszego okna i i całą mocą uderzyła w przypartą okiennicę...
Wtem znowu okropnie zachuczało, zatrzeszczało i załomotało nad jej głową...
Nieszczęśliwej zdało się, że śród tego huku i grzmotu rozległ się i jakiś donośny krzyk pomieszanych głosów ludzkich....
Pocisnęła jeszcze raz okiennicę.... I owa okrutna zapora ustąpiła z głuchym trzaskiem...
Ale tuż okropny rozległ się grzmot, straszny blask oślepił jej na wierzch z przestrachu wysadzone oczy... a przez otwarte okno buchnęły zewsząd płomienie.
Dziewczyna wydała rozdzierający wykrzyk... bezsilnie zatoczyła się w tył... jeszcze jeden urwany jęk wymknął się z jej piersi.... chciała coś wyszepnąć.. ale już wszelkie opuściły ją siły... padła na ziemię bez ducha.
A tu znowu okropny rozległ się grzmot, a płomienie ze wszystkich stron buchnęły do środka!....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



XXVII.
Upior.

Kiedy w chacie Kośtia Bulija tak okropna odbywała się scena, znajdował się maziarz na zakręcie lipowej ulicy, która od Buczał prowadziła do Żwirowa. Jak wiemy miał po pół nocy Juljusz przybyć w to miejsce.
Snąć z wielką niecierpliwością oczekiwał go maziarz, bo szybko tam i nazad przechadzał się wszerz gościńca, a ustawicznie skręcał ku Buczałom oko i ucho.
— Już północ musiała minąć — szepnął przystając na miejscu. — Miałżeby nie przyjść?
I zamyślił się głęboko, a po chwili wstrząsł się, jakby go jakiś szczególny przejął dreszcz.
— Szczególna! — mruknął znowu półszeptem — Kośt’ rozstawał się ze mną z jakiemś złowrogiem przeczuciem. Jadzia żegnała się z dziwny jakąś obawą i niespokojnością.... a ja, ja sam czuję coś, coś nieświadomego... jakąś osobliwszą ciężkość na sercu...
Zacisnął usta i ręką gwałtownie potarł po czole.
— Miałożby to być przeczucie? tajemnicza skazówka niebios?... — poszepnął w ponurem zamyśleniu.
Dziwna i niezbadana zagadka! Ludzie najsilniejszego ducha, najsprężystszego charakteru podpadają wpływom jakiegoś fatalistycznego przeczucia, jakiegoś nieświadomego, nieokreślonego niepokoju, którego ani wyobrazić sobie nie mogą zwyczajne i pospolite natury. Jestto jakiś niepojęty dar dywinacyjny, jakaś wyższa potęga uczuciowa, różna zupełnie od tego mimowolnego rozdrażnienia, jakiemu często bez wszelkiej przyczyny ulegają ludzie nerwowi. Cezar z ścisnionem sercem szedł do Kapitolu, kiedy pod morderczemi miał paść ciosami, Napoleona jakieś przykre trapiło uczucie, kiedy rozpoczynał bitwę pod Waterloo.
Toż i nasz maziarz mimo całej swej niepospolitej siły ducha i energji, którą mieliśmy już sposobność poznać po części, czuł się w tej chwili w jakiemś niezwykłem niepokojącem usposobieniu.
— Tam do kata! — mruknął z niesmakiem. — Te dziecinne obawy Kośtia i Jadwigi mnie samemu jak widzę wlazły do głowy.
I wstrząsł się cały jakby przemocą chciał wszelki rzucić z siebie ciężar.
— Co gorsza — mruknął po chwili — ulewa się zbliża a Juljusza niewidać.
W dusznem i parnem powietrzu głucha i grobowa panowała cisza, żaden listek nie zaszemrał na drzewach, tylko zdała od dworu zalatywał czasami przeraźliwy, złowrogi wrzask sowy i puchacza. Zasnute czarnemi chmurami niebo, ponuro i groźnie spoglądało na ziemię a od pory do pory jakby w jawny znak gniewu strzeliło zygzakiem błyskawicy na zachodzie.
Maziarz lepiej owinął się płaszczem i usiadł a pnia rozłożystej lipy.
— Będę czekał aż do deszczu — poszepnął i przechylając głowę na piersi w głęboką zapadł zadumę.
A snąć coś ważnego zaprzątało jego serce i głowę, bo oczy lśniły mu nadziemskim blaskiem, a w tej chwili wyglądały jak dwie jedyne gwiazdy, zbłąkane z nieba na ziemię.
Przed jego duszą dziwny, fantastyczny odsłonił się obraz nie mający ni związku, ni znaczenia....
Jakiś ptak wielki, dumny, wspaniały śnieżny pierzem a potężny w szpony, siedział w swem gnieździe, spokojny i bezbronny w poczuciu swej siły i szlachetności....
Aż tu z boku jakiś olbrzymi a potworny pod gniazdo zakrada się pająk i chyłkiem i milczkiem zaczyna osnuwać jego jedno skrzydło i szpon jeden...
Z każdą chwilą rośnie sieć straszna, sieć z żelaza, spajanego krwią i łzami!... już jedno skrzydło i jeden szpon uwięzły w pętach.... a tu nowe siły przybywają w pomoc wrogowi...
Za późno dumny ptak poznaję niebezpieczeństwo... broni się zapamiętale jednem skrzydłem i szponem... zbroczony krwią, złamany na siłach ulega przemocy... ohydna sieć osnuwa go dokoła!...
Napróżno potem rwie i rzuca się nieustannie... mimo wszelkich zamachów i wysileń nie może przełamać strasznej przemocy....
Aż oto podźwignął się na nowo i jeszcze raz gwałtownie wyprężył swe skrzydła i szpony...
I zaczynają pękać okrutne więzy.... a każda nić przerwana wydaje łoskot gromu.... bucha strumieniami krwi i łez.....
Dziwaczny ten obraz fantazmogoryczny, złudna igraszka chorobliwie rozdrażnionej wyobraźni, rozpierzchł się nagle jakby cudem, a maziarz porwał się przerażony z ziemi.
W jednej chwili z dwóch przeciwnych miejsc rozległ się głośny tentent koni.
Jacyś jeźdźcy pędzili co tchu w jednym kierunku.
Maziarz drgnął cały, a z oczu dziwna strzeliła mu błyskawica..... Obejrzał się poza siebie a krwawa, złowieszcza łuna rozlewała się nad żwirowskim dworem.
— Zdradzonym, ściganym! — wykrzyknął i jak strzała pomknął na ścierń po lewej stronie gościńca.
Dziwne obawy Kośtia i Jadwigi jak niemniej jego przeczucie własne, naprowadziły go od razu na domysł srogiego niebezpieczeństwa, toż pod wpływem pierwszego wrażenia myślał tylko co tchu ratować się ucieczką.
Zaledwie jednak nieznaczny ubiegł kawał, powstrzymał się nagle i z dzikim przestrachem wstrząsł się od stóp do głowy.
— A Jadzia! — ryknął przytłumionym głosem boleści i rozpaczy.
I nagle stanął na chwilę niepewny, wahający...
W tem głuchy po polu rozległ się tentent a z przeciwnej strony spieszył jakiś jeździec co koń wyskoczy.
Oczy maziarza łysnęły nadzieją i radością.
— To Juljusz! — mruknął — tędy przez pola krótsza z Oparek prowadzi droga!
I prędzej od lotu błyskawicy zaskoczył drogę jeźdźcowi.
— Juljusz! — krzyknął, a jeździec przystanął.
— Kto to? Co znaczy ten ogień? — zapytał zdyszany młodzieniec jednym tchem.
— Zdrada! — zawołał maziarz z febrycznym pospiechem.... — ale pędź, spiesz, ratuj Jadwigę... moją córkę!
Juljusz nie słuchał już dalej...
Wydając jakiś wykrzyk niezrozumiały spiął konia i jak szalony popędził ku dworowi.
Miejsce pożaru zaludniło się już przed chwilą. Przybył ów hufiec jeźdźców, którego tak wielce przestraszył się maziarz.
Niebył to jednak nikt inny, jak tylko nasz poczciwy Girgilewicz z atamanem, gumiennym i kilką parobkami na folwarcznych koniach, tudzież zacny mandatarjusz z swym sztabem, panem Gustawem Chochelką i policjantem przy pałaszu.
Na folwarku pierwszy spostrzegł ataman ogień w Żwirowie i dał co tchu znać ekonomowi.
Girgilewicz zerwał się jak opętany, bo trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że nader skory był zawsze do ratowania w wszelkich wypadkach tego rodzaju. Nieraz o dwie mile pędził do pożaru i swym stentorowym głosem obejmował zaraz komendę nad gaszącymi.
To też i teraz w jednem mgnieniu oka zarzucił gunię bojową na siebie, nieodstępny nahaj pochwycił w rękę i dopadłszy do stajen folwarcznych, wsiadł na oślep na pierwszego lepszego konia.
— Za mną, taj tylko! — huknął na pobudzonych parobków.
I już na czele całego hufce pomknął ku Żwirowu.
Wszystkim zdawało się z początku że sam dwór się pali, na różne też wszyscy wpadli domysły.
— Może to tylko tumany puszcza nieboszczyk! — zawołał gumienny.
— Taj tylko! — zagrzmiał Girgilewicz i zaciął konia.
— Tuman czy nie tuman! — zawołał energiczny ataman — musimy być przy ogniu. Wszystkim razem nieboszczyk karków nie ukręci.
— Taj tylko! — potwierdził swoim trybem Girgilewicz i znowu zaciął konia.
Na zakręcie w lipową ulicę, spotkał się hufiec z mandatarjuszem, który przebudzony przez wartownika aresztu, uznał za potrzebne znajdować się w własnej urzędowej osobie na miejscu pożaru.
Dla większej jednak okazałości i większego bezpieczeństwa wziął z sobą Chochelkę i policjanta.
Biedny aktuarjusz wyrwany z ramion Orfeusza, blady jak trup, w najgrubszym negliżu jechał na starej szkapie pana sędziego, oboma rękami trzymał się grzywy, a zębami dzwonił prawdziwie jak na gwałt.
Policjant na jedno ramię wdział swój mundur, a pałasz w pospiechu na prawy przewiesił bok.
Nikt jednak nie zapomniał w popłochu, że dwór zaklęty choć opuszczony, jest pełen rozmaitych kosztownych sprzętów, z których możeby się coś dało uratować dla siebie.
Obadwa hufce pędziły razem, a dopiero w połowie lipowej ulicy przekonali się wszyscy, że dwór stoi nienaruszony.
— To Kośt’ Bulij się pali! — zawołał ataman.
Mandatarjusz skrzywił się niechętnie.
— Pal go djabli — mruknął — ja jak warjat zerwałem się ze snu!
— Dalej, taj tylko! — zagrzmiał Girgilewicz...
Za kilka chwil cały orszak stanął na miejscu pożaru.
Tylko nieszczęśliwy Chochelka nie mógł tak pędko przytrzymać konia, a wyprzedziwszy mimo wolnie o kilka kroków swych towarzyszy, zaczął wrzeszczeć w niebogłosy i tracąc z przestrachu równowagę, padł jak długi na ziemię.
Girgilewicz tymczasem skoczył z konia, a za jego przykładem poszli wszyscy.
Chata i stodoła Kośtia Bulija, stały już w jasnych płomieniach. W stodole paliły się ściany, u chaty dogorywał z dzikim łomotem zrąb dachu.
Na niebie krwawa wznosiła się łuna, a tuż w jej pobliżu jedna błyskawica migała po drugiej.
A dziwnie jakoś strasznym i uroczystym wydawał się w tej chwili sam dwór zaklęty.
Wysokie okna promieniały odblaskiem płomieni, szare mury wpadały w jakąś czerwonawą, krwawą barwę, a łomot trzeszczących i walących się belek i krokowi zdawał się wewnątrz głuchem odbijać echem.
Girgilewicz przeżegnał się naprzód, a potem wprawnem dokoła rzucił okiem.
— Jezus Marja! — krzyknął — drzwi i okna popodpierane!
— Ktoś musi być w środku — zawołał ataman.
— Taj tylko — potwierdził Girgilewicz, wierny swemu przysłowiu w każdej dobie życia.
Ataman poskoczył ku drzwiom i przywiezioną z z sobą siekierą rozrąbał łykowy powróz, ekonom sam poskoczył do okna, i z wielkiem natężeniem odsunął kół podpierający okiennicę.
I w tej chwili osłoniona zewnątrz wężykami płomieni ukazała się w oknie Jadwiga, podobna do Madonny w ognistej aureoli.
Wszyscy wydali jeden tylko wykrzyk przerażenia i wyciągnęli ręce naprzód.
Ale dziewczyna nie miała już siły wyskoczyć na dwór, zatoczyła się w tył i znikła w gęstwinie dymu, a za nią jak rój gadzin rozmrożonych ze wszystkich stron buchnęły przez okna płomienie.
Cały tłum, powiększony kilką nowymi przybyszami, stał jak wryty na miejscu.
Nikt nie miał odwagi rzucić się do środka.
Płomienia przedzierały się już do powały i doszły właśnie do ścian samych.
— Nie ma ratunku — poszepnął ataman i załamał ręce.
A w tej chwili głośny z tyłu rozległ się wykrzyk.
Juljusz niepostrzeżony przypadł na miejsce właśnie kiedy postać Jadwigi w tak okropnem oświetleniu zajaśniała w oknie.
Zeskoczył z okonia i z dzikim krzykiem rzucił się na oślep ku ogniowi.
— Dziedzic! — obiegło szybkim dokoła szmerem.
— Jasny pan! — poprawił Girgilewicz.
I domyślając się zaraz, że bieży rzucić się do wnętrza chaty, zaskoczył mu drogę.
— Jasny panie już przepadło, taj tylko! — zawołał, przytrzymując go na gwałt swem silnem ramieniem.
Ale Juljusz z lwią mocą pchnął go od siebie i jednym susem poskoczył ku oknu...
I już, już miał zniknąć w płomieniach, kiedy ktoś szybko jak strzała przedziera się przez tłum przerażony, pochwytuje za kołnierz młodzieńca i herkuliczną siłą ciska nim jak piłką napowrót w ręce Girgilewicza.
— Gałgany! trzymajcie tego warjata! — zagrzmiał nowy przybysz piorunującym głosem i sam w mgnieniu oka zniknął w płomieniach.
Wszyscy wydali nowy wykrzyk zgrozy i zdziwienia.
Byłto Katilina.
Nazajutrz miał już na zawsze opuścić Oparki, a w nocy jakby go jakaś tajemnicza parła siła, chciał zajrzeć jeszcze raz w pobliże zaklętego dworu, zbliżyć się jeszcze raz do swej nieznajomej wybawicielki, która jak wiemy tak silnie sprawiła na nim wrażenie.
I w sam czas jeszcze przybył, aby ją ujrzeć w oknie i szybko jak strzała pospieszyć na jej ratunek.
Juljusz na gwałt rwał się za nim.
Ale na szczęście Girgilewicz wziął słownie surowy mandat Katiliny, oboma ramionami pochwycił w pół Juljusza i przywołując sobie jeszcze gumiennego i atamana w pomoc, powtarzał raz poraź:
— Nie puszczę, taj tylko!
Za Katiliną przez nagły pociąg wichru gęstsze do wnętrza chaty buchnęły płomienie, a z przerażającym hukiem i łomem zawalił się tej samej chwili zrąb dachu.
Wszyscy przeżegnali się przerażeni.
Sam mandatarjusz zapomniał całą swą nienawiść do Katiliny i z trwogą i zwątpieniem załamał ręce.
A tuż i chmurne i zagniewane od dawna niebo miało czynnie wmieszać się w tok działania.
Dotychczas huczało tylko złowrogo ale nagle strasznem ozwało się grzmotem.
Okropna błyskawica rozdarła na dwoje czarne po za łuną sklepienie, a dwa pioruny uderzyły w pobliżu tak szybko po sobie że jeden zdawał się tylko ścigać i przygłuszać drugi.
Okropny popłoch ogarnął całe grono, zciśnione teraz w jeden gęsty kłąb nieruchomy.
A prawie jednocześnie z okropnym hukiem grzmotu jakiś dziki, nadludzki, przeraźliwy jeszcze głos ozwał się w pobliżu, a jakaś postać ludzka pojawiła się jakby z pod ziemi od strony ogrodu.
— Jezus Marja! — wrzasnął tłum w dzikiej zgrozie i jakby za jednym rozkazem padli wszyscy na kolana.
— Wszelki duch chwali Pana Boga! — wydzwonił zębami najśmielszy ze wszystkich ataman.
— Nie... nie... boszczyk, t... t... taj tylko! — jęknął Girgilewicz i puszczając Juljusza, padł wraz z mandatarjuszem plackiem na ziemię...
Wszyscy poznali nieboszczyka starościca!...
Upiór jeszcze okropiejszy wydał wykrzyk i prędzej od błyskawicy, przemknął się jakby w powietrzu przed oczyma widzów i zniknął w. płomieniach.
A tu znowu jasna błyskawica rozdarła niebo, nowy grzmot wstrząsł powietrze, trzeci piorun głośniejszy od dwóch poprzednich uderzył w pobliżu a wraz z wielkiemi kroplami deszczu szalona zawyła burza.
Chata Kośtia Bulija wydawała się jak jedna tylko olbrzymia głownia zarząca, a nagła burza w dzikie płomienie zakręciła wir.
I była to chwila nieokreślonej okropności i Zgrozy... Samo piekło nie mogłoby się na straszniejszy zdobyć obraz!
A nie zazdrościć ludziom co byli jej świadkami!
Sam Juljusz stał na miejscu jak wryty, na pół nieprzytomny z przerażenia... nogi jakby mu przyrosły do ziemi... włosy kolcami najeżyły się na głowie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A tu wicher z wściekłą wył gwałtownością i jak listkiem trząsł płomienną bryłą chaty!
I nagle ktoś jak z piekła wypadł ze środka i bez ducha legł przed tłumem...
Byłto Katilina od stóp do głowy w płomieniach.
Juljusz sam jeden miał siłę i przytomność poskoczyć ku niemu, ale na szczęście nie potrzeba było gasić jego sukien płomieniejących, bo tuż z nieba puściła się ulewa...
Opamiętując się po woli śmielsi z przytomnych podnieśli się z ziemi.
Ale w tej samej chwili napowrót z piekielną zgrozą padli na kolana.
Niebo nową rozdarło się błyskawicą, nowym na ziemię strzeliło piorunem, a burza znowu z dzikim zawyła hukiem i jak trąba zakręciła się w koło.
Nagle w całej swej posadzie zatrząsł się na pół ugaszony zrąb chaty i jakby rzucony o krok w górę z podobnym do grzmotu łomotem załamał i zapadł się cały.
— Boże miłosierdzia! — dzwonił zębami mandatarjusz i pięścią bił się w piersi.
— Boże zmiłuj się nad nami! — wtórowali inni jednem pomieszanem echem.
A Juljusz oboma pięśćmi uderzył się w czoło i okropny jęk wyrwał się z jego piersi.
— Zginęła! — krzyknął — zginęła!...
I dzika rozpacz malowała się w jego twarzy, obłąkanie patrzyło z oczu ........................
A tymczasem chmury porwane dzikim wichrem pomknęły w dal, deszcz po kilku chwilach ustał jak zaklęty, łuna rozwiała się z widnokręgu, a niebo na dalszym zachodzie zajaśniało blaskiem gwiazd i księżyca.
I tak nagle, w mgnieniu oka zmienił się cały, nieokreślonej okropności obraz, że można go było wziąść raczej za senne złudzenie, za potwórne mamidło wyobraźni, niż za jawną rzeczywistość ..........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Prócz nieszczęśliwego Chochelki, który zemdlał ze strachu, opamiętali się stopniowo wszyscy przerażeni świadkowie niedawnej szalonej gry żywiołów.
Podnieśli się z ziemi i patrząc z drżeniem i zgrozą na straszne dzieło zniszczenia, szepnęli prawie wszyscy jakby za jednem natchnieniem.
— Upiór!... Zginęła!
A Juljusz tylko ostatnie powtórzył słowo, ale powtórzył z taką rozdzierającą boleścią i rozpaczą, że aż dreszcz przejmował słuchaczy ...............
Katilina tymczasem leżał bez ducha na ziemi, i ciągle jeszcze nie dawał najmniejszych oznaków życia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



XXVIII.
Kost’ Bulij.

Nazajutrz przy zgliszczach wczorajszego pożaru, ważna i uroczysta odbywała się scena.
Pan mandatarjusz z całym swym sztabem urzędowym zjechał na miejsce układać sprawozdanie do zwierzchnej władzy, a zarazem wytoczyć śledztwo co do przyczyny pożaru.
Z ciekawości przybył jednocześnie i ważny świadek wczorajszy, nasz zacny Girgilewicz z gumiennym i atamanem.
A snąć wszyscy nie dobrze jeszcze przespali się po wczorajszym przestrachu, bo mandatarjusz wyglądał strasznie blady, oczy miał zapadłe, usta zapieczone, a nawet cokolwiek złamał się w postawie, a Girgilewicz więcej niż zazwyczaj siny wydawał się na twarzy, a oczy okrutnie wybałuszył na wierzch.
Biedny Chochelka jak z krzyża zdjęty siedzi przy przyniesionym ze wsi stole a za dyktatem mandatarjusza od godziny już spisuje szczegółowy o wydarzonym wypadku relację.
Kilku chłopów przerzuciło z największem staraniem zgliszcza całej chaty, dobyło z pod gruzów wiele sprzętów na pół przepalonych, ale z trupa ludzkiego nie znalazł się nigdzie najmniejszy ślad widoczny.
— Nieboszczyk rozwiał się z dymem — pomrukują wszyscy — ale gdzież sam Kośt’ Bulij i ta młoda dziewczyna?
W samej rzeczy wszyscy widzieli jakąś młody dziewczynę w oknie, na jej ratunek skoczył Katilina w płomienie, ku niej zdawał się biedź upiór starościca, ale mimo to pozostała nieuratowana wewnątrz chaty, kiedy skręcone wichrem ściany i zrąb dachu zapadły się w gruzy.
Gdzież się więc podziała?
Spalić się na popiół nie mogła, bo pożar przygaszony nagły ulewy nie poszedł do samego spodu.
Trup jej mniej czy więcej uszkodzony, powinien był pozostać pod zgliszczami, jak pozostało wiele sprzętów chaty.
Utrzymywał prawdzie głośno i otwarcie jeden z parobków, że kiedy nieboszczyk pojawił się nagle i wskoczył w płomienie, a wszyscy przytomni plackiem padli na ziemię, on jeden podniósł oczy i widział najwyraźniej, jak upiór śród gromów i błyskawic wzleciał z dziewczyną w górę i wraz z wichrem, który pognał dalej burzę, pomknął z dzikim świstem po pod obłoki.
Ale jakoś mało kto temu wierzył, a Girgilewicz machnął ręką i rzekł po swojemu;
— Kłamiesz durniu, taj tylko!
Zacny ekonom na inny, własny wpadł wykład.
— Starościc musiał rozlać się mazią, taj tylko — mówił z dobitnem przekonaniem, odwołując się do licznych podobnych podań ludowych.
— Ale coż się stało z dziewczyną? — zapytał mandatarjusz.
Girgilewicz uśmiechnął się z politowaniem.
— To u pana sędziego była dziewczyna! Ba i bardzo, taj tylko!
— Widzieliśmy ją przecie na własne oczy — dowodził mandatarjusz.
— Furda, taj tylko! To zły duch przybrał postać ładnej dziewczyny, aby kogoś zwabić do płomieni, taj tylko!
Chłopom ten wykład wielce przypadł do przekonania.
— Tak, tak, musiało być, wielmożny panie — popiera stary gumienny i przeżegnał się nabożnie — ja san widziałem raz djabła, wracając w nocy z karczmy, a szelma w różne przerzucał się postacie.
Mandatarjusz machnął ręką.
— Jakże tu otem wszystkiem donieść cyrkułowi — poszepnął — pan komisarz Schnoferl nie uwierzy temu i jeszcze gotów mnie wyśmiać! A tu przecie człowiek na własne oczy widział i tę dziewczynę i nieboszczyka.
— Nieboszczyk prawie o mnie otarł się ramieniem! — potwierdzał ataman i zadrżał cały.
— Ja ciągle jeszcze widzę jego oczy okropne — dorzucił ataman.
— Co tu gadać, taj tylko — zakończył Girgilewicz i w powietrzu zrobił Krzyż święty. — Wszyscy przysięglibyśmy na to jak jeden!
Mandatarjusz pokiwał głową i potarł z partesem czuprynę.
— Dotychczas wierzyłem w filozofję, mości dobrodzieju — przemówił po chwili — ale od wczoraj plunąłem na nią.
— Najlepiej pan sędzia zrobiłeś, bo to wszystko oszukaństwo, taj tylko.
— Ale gdzież się Kost’ Bulij podział? — zagadnął znowu mandatarjusz.
— Podobno wybrał się gdzieś w drogę — ozwał się wójt żwirowski — ludzie spotykali go z wozem i końmi na gościńcu.
Pan mandatarjusz znowu pokiwał głową i potarł czuprynę.
— Niech pan pisze, panie Chochelka — rzekł układając dalszy tok niemieckiej relacji.
Ale w tem przerwał mu Girgilewicz głośnym wykrzykiem tryumfu.
— Jest, jest, taj tylko! — huknął z całego gardła.
— Dziewczyna!
— At! co tana dziewczyna! Maź, taj tylko.
— Jaka maź?
— Mówiłem przecie, że starościc musiał rozlać się mazią. Otóż patrzcie, taj tylko.
Biedny ekonom nie mógł dać sobie rady i spokoju i dopóty nosem rył w zgliszczach, aż póki śród węgli i popiołów zgorzałej do szczętu stodoły, nie spostrzegł małą kałużę mazi.
Obok niej leżał spalony na węgiel koń i żelaziwa z jakiegoś wózka zgorzałego.
Czytelnicy przypomną sobie, że w stodole za sianem i snopami stał ukryty koń i wózek znanego nam maziarza.
Girgilewicz nie posiadał się z radości nad swem odkryciem.
— Nie mówiłem, taj tylko! — powtarzał raz poraź.
— Maź, sprawiedliwa maź — wtórowali chłopi z wiarą i przekonaniem.
Ale wtem wszyscy głośny wydali wykrzyk, a pan Chochelka jak oparzony porwał się od stolika i chwycił się za połę atamana.
Przed zniszczoną zagrodę zajechał nagle szalonym pędem uprzężony wóz parą czarnemi końmi, a z niego wyskoczył Kośt’ Bulij.
A strasznie jakoś zmieniony wyglądał stary kozak.
Przerażająca bladość okrywała twarz całą, oczy jakimś złowieszczym, napół obłąkanym migały ogniem, a Zsiniałe usta drgały jak w kurczach.
— Co to jest? Co się stało? — zapytał ochrypłym, urywanym głosem.
Mandatarjusz cofnął się w tył i jakieś mrowie przeszło go od stóp do głowy a pod wpływem pierwszego wrażenia nikt nie mógł zdobyć się na odpowiedź.
— Cóż tu zaszło? — zasapał stary kozak.
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście — odezwał się pierwszy wójt.
— O tak wielkie nieszczęście! — powtórzyli chłopi i mimo swej obawy i odrazy z współczuciem pokiwali głowami.
Chłopek nasz żadnego ciosu losu nie pojmuje lepiej, nie czuje głębiej jak klęskę pożaru, który w jednej chwili chłonąc jego dobytek, zdaje się zarazem urągać okrutnie z jego żmudnej i ciężkiej pracy i tego znoju przelanego bezowocnie i z tych trosk, obaw i nadziei, jakim ulegał rok cały.
Kośt’ Bulij drżał na calem ciele i dzikiem dokoła powodził spojrzeniem.
— I spaliło się co? — pytał dalej prawie w obłąkaniu.
— Wszytko — odpowiedział wójt cichym głosem.
Stary kozak wstrząsł gwałtownie głową i jakby jakieś ukryte przezwyciężając wąchanie, zawołał znowu z febrycznym pospiechem.
— W chacie nie była... nie było nikogo.
Wójt wzruszył ramionami.
— Tać w chacie była jakaś dziewczyna...
— I ocalała?! — wrzasnął kozak i swą olbrzymią dłonią pochwycił za ramię mówiącego.
— Gdzietam ocalała — ozwał się ataman z boku, bo biedny wójt okropnie przestraszony dotknięciem kozaka, nie miał nawet siły odpowiedzieć.
— Zginęła,
— Zginęła! — powtórzył okropnym głosem kozak.
I puszczając wójta, pochwycił oboma rękami atamana i zatrząsł nim jak słomą w powietrzu.
— Mów jak było, co się stało, mów, mów! — wrzeszczał i trząsł swą ofiarą coraz silniej.
— Gwałtu, co chcecie, co robicie, poczekajcie!
— Cóżto, oszalałeś? — zawołał z swej strony mandatarjusz.
— Mówcie wszystko jak było? — krzyczał dalej kozak.
— Na cóż, jak było? — zawołał turmoszony niewinnie ataman wpadając w ferwor. — Przylecieliśmy wszyscy za późno, kiedy już zaczęły się palić ściany!... No... w oknie pokazała się jakaś młoda dziewczyna... no, dziedzic chciał ją ratować, ale nie puścił go komisarz:
— Nie puścił go! — zaryczał kozak przeraźliwie.
— Ta, bo sam rzucił się w płomienie... my już myśleli, że i on się spali, ale w tem no... załyskało, zagrzmiało, zaczęły bić pioruny... no... taj...
— Mówże — rozkazywał olbrzym napół szalony z samej ciekawości.
— No, taj pojawił się naraz nieboszczyk pan!
— Nieboszczyk pan!
— Aha! on sam! Zakrzyczał, że aż człowiekowi szpik zastygł w kościach i wskoczył w ogień, pan komisarz wyleciał nazad a nieboszczyk sobie tam został aż trzask, prask, rum, bum zawaliła się chata!
— Nad obojgiem?!
— Nad obojgiem.
Kośt’ Bulij jęknął, że aż zimny dreszcz przeszedł wszystkich przytomnych.
— Gdzież ich trupy! — wrzasnął i z dziką rozpaczą oboma pięściami uderzył się w czoło.
— Nie ma z nich ani śladu — ozwał się wójt.
— Zniknęły gdzieś zupełnie, taj tylko — przemówił nareszcie Girgilewicz, który przez cały ciąg tej sceny, stał niemy i nieruchomy na boku.
— Zniknęli oboje z chaty — zawołał kozak z jakimś niepodobnym do opisania wyrazem, a z oczu strzeliła mu jakaś zagadkowa błyskawica, jasny promyk nadziei.
I znowu oboma pięściami uderzył się w czoło i stanął nieruchomy na miejscu, jakby jakąś ukrytą ścigał myśl.
I nagle wstrząsł się gwałtownie i w całej swej postawie zaczął drżeć i wiać się jak listek osiki.
Obecni chłopi w milczeniu potrząsali głowami, a Girgilewicz ze znaczeniem palcem powiódł po czole i mruknął przez zęby:
— Taj tylko.
Wtem Kośt’ Bulij wyprężył się w całej postawie i tak jakimś gniewnem i groźnem powiódł po wszystkich spojrzeniem, że biedny Chochelka aż przykląkł na obadwa kolana.
— A wy tu czego chcecie? — zagrzmiał nagle dobitnym głosem. — To moja zagroda, moje obejście, kto was tu zaprosił?
Mandatarjusz mimo całej swej dumy i powagi, uznał za rzecz stósowną cofnąć się o parę kroków i tłumaczyć się otwarcie:
— Przybyliśmy wyszukać trupa dziewczyny i ułożyć relacje do cyrkułu.
Kośt’ Bulij rzucił się gwałtownie.
— Jakiej dziewczyny? tu nie było żadnej dziewczyny! — zagrzmiał piorunującym głosem, w jednej chwili zmieniony nie do poznania.
— Ależ widzieliśmy ją wszyscy — ozwał się mandatarjusz.
— Lżesz drabie! — huknął kozak, folgując zupełnie swej gwałtowności — przyszliście kraść, co mi zostało od ognia! Ale ja was tu nauczę!
— Taj tylko! — wybąknął Girgilewicz oniemiały z zdziwienia i indygnacji.
Mandatarjusz posiniał cały na tak srogą obelgę, doznaną wobec tylu świadków.
— Co mówisz? — zawołał z półgroźbą.
Ale stary kozak straszny był w swej olbrzymiej, herkulicznej postaci, z temi na pół obłąkanemi oczyma i Konwulsyjnie drgającemi usty.
— Ejże nie żartujcie ze mną! fora, won! pókiście cali! — zawołał a oczy dzikim rozgorzały mu blaskiem.
— Uciekajmy! — wrzasnął Chochelka, odzywając się z wielkim sensem po raz pierwszy w ciągu całej sceny.
— Chodźmy bo to warjat! — mruknął mandatarjusz, cofając się coprędzej.
Girgilewicz i chłopi nie tyle zlękli się warjacji, co tajemnych sił czarodziejskich olbrzyma.
Toż hurmem posunęli za panem sędzią, a w jednej chwili jakby wymiótł wypróżniła się spustoszona zagroda.
Kośt’ Bulij pozostał sam, a drżał ciągle jak listek i snąć trapiony jakimś wewnętrznym niepokojem czy jakąś niecierpliwością niepowściągnioną, rzucał i miotał sobą na wszystkie strony i biegał jak szalony po całem obejściu,
— Zniknęli! zniknęli! — powtarzał raz po raz i oddychał ciężko, a ręką tarł po czole.
I nagle przystanął i nachylił ucho, czy daleko już odbiegły głosy wypłoszonej gawiedzi.
— Jeszcze ich słychać... — mruknął.
I znowu zaczął kręcić się i biegać w koło.
— Młody dziedzic chciał skakać... ten Katilina niedopuścił go ale sam skoczył... i wszystko nic... — szeptał bez ładu jakby rozpamiętywał tylko świeżo posłyszane słowa.
— A potem... potem...
Tu wstrząsł się cały i nadstawiając pilnie ucha tu gościńcowi, rozkrzyżował naraz ręce jakby już nie chciał pasować się dłużej z samym sobą.
Poskoczył ku furtce ogrodowej i obzierając się dokoła bystrem i badawczem okiem, włożył dwa palce w gębę i świsnął głośno i w jakiś szczególny sposób.
I przystanął cicho z rozwartemi na pół usty i bacznie wychylonym uchem, cały drżący jak listek.
Krótką chwilę trwało grobowe milczenie, tylko serce starego kozaka biło jak młotem.
Nagle od strony ogrodu taki sam głośny i wyraźny ozwał się świst.
Kozak drgnął gwałtownie i padł na kolana.
Łzy jak groch spłonęły mu z oczu, pierś wydęła się wysoko, a twarz rozpromieniła dziwnem szczęściem i radością.
— Tam na wysepce! — mruknął urywanym tchem. — O dzięki, dzięki ci Boże......
Wieść o strasznych i dziwnych wypadkach w Żwirowie rozbiegła się lotem błyskawicy po całej okolicy, a zaraz rano doniosła się do uszu hrabstwa w Orkizowie.
Wszakże całe zasłyszane zdarzenie zdawało się tak dziwacznem, niepojętem, trudnem do uwierzenia, że około południa hrabia wysłał umyślnie pisarza prowentowego do Oparek, aby bliższych i pewniejszych zaczerpnąć wiadomości.
Właśnie też w tej chwili cała rodzina hrabska z wielką niecierpliwością oczekuje powrotu posłańca.
Eugenia z Arturem patrzy w okno i prawie drży cała z niecierpliwości, a sama zimna i obojętna na wszystko hrabina wydaje si§ w jakiemś nadzwyczajnym rozdrażnieniu.
Bo też niesłychane, niestworzone rzeczy rozpowiadali ludzie.
Pominąwszy wszelkie okrasy i ubarwienia samego pożaru, poświęcenia Katiliny i tragicznej śmierci dziewczyny, urosło i nagłe pojawienie się nieboszczyka w tysiączne dziwaczne przydatki i potworne rozmiary.
Śród grzmotów, piorunów i błyskawic wyskoczył, jak mówiono, starościc z pod ziemi, wzbił się w górę na czarnym koniu o czarnych błonach nietoperzych, chwilkę chwiał się i krążył nad głowami skamieniałych z przestrachu widzów, potem jak strzała spuścił się w sam środek płomieni i unosząc dziewczynę w jednem ramieniu, z dzikim poświstem wichru zniknął w bezmiernym przestworzu napowietrznym.
Inni jeszcze jaskrawszych barw dobierali do tego obrazu, a poczciwa Solczaniowa z własnej szczodrobliwości i na własną odpowiedzialność dołączyła jeszcze bezpłatnie trzęsienie ziemi i rzęsisty deszcz z samej siarki, krwi i ognistych meteorów.
Hrabiego wprowadzały zawsze w zły humor wieści o pośmiertnem pojawieniu się brata, to też chmurny i gniewny przechadzał się teraz po pokoju, a nieraz aż zanadto surowo karcił dziecinne wybryki niecierpliwości córki, która nie mogła doczekać się wyprawionego na zwiady pisarza.
Nareszcież po dobrej nowej półgodzinie miał się zjawić gorąco pożądany.
— Jedzie, jedzie! — wykrzyknął trzynastoletni Artur, a siedemnastoletnia Eugenia z dziecinną radością klasnęła w ręce i poskoczyła od okna ku kanapie, gdzie siedziała hrabina.
— Pan Barszczyk przyjechał — oznajmił tuż zaraz wchodzący lokaj.
— Niech tu przyjdzie — polecił hrabia.
Za krótką chwilę rozwarły się drzwi, a nieśmiało i niezgrabnie wśliznął się do pokoju pisarz prowentowy, pan Nycefor Barszczyk, z którego twarzą tępą i uśmiechem głupkowatym nie godziło się wcale przebiegłe spojrzenie i nos wybiegający w szpic ciekawy i dowcipny.
— Jesteś nareszcie — ozwał się hrabia. — Jakże się ma pan Juljusz?
Barszczyk oczywiście dla zasiągnienia tej jedynie wiadomości, wyprawiony był do Oparek.
Na zapytanie hrabiego pan Nicefor Barszczyk odkrząknął należycie, przełknął zawadzającą w gardle ślinę i napoły krztusząc się, napoły jąkając przystąpił do zdawania relacji.
— Pan Juljusz zdrów zupełnie, kiedym przyjechać do Oparek, miał właśnie jakąś konferencję z Kośtiem Bulijem, klucznikiem...
Hrabia prędko machnął ręką, jakby nie miłe było mu wspomnienie starego kozaka.
— A cóż się dzieje z przyjacielem dziedzica? — zapytał dalej.
— Okropnie się popiekł, jaśnie wielmożny panie, ale sprowadzonych dwóch doktorów nie tracą nadziei.
— A nie dowiedziałeś się pan czegoś bliższego o całem zdarzeniu? — wtrąciła niepowściągnioną w ciekawości hrabianka.
Pan Barszczyk zarumienił się aż powyżej uszu na zagadnienie hrabianki, znowu odkrząknął i odkaszlnął należycie i przezwyciężając mimowolnie pomieszanie ozwał się z pospiechem:
— Owszem dowiedziałem się wszystkiego jaknajdokładniej... jaśnie wielmożni państwo nieuwierzą, ile ludzie pododawali...
— A więc, opowiedz nam co wiesz tylko w krótkości — ozwał się hrabia siadając.
Pan Nicefor Barszczyk po nowych, należytych odkrząknieniach opowiedział jak mógł najwierniej i najkrócej całe zdarzenie.
Odwaga, energją i poświęcenie się Katiliny, silne na wszystkich sprawiły wrażenie.
C’est un diable incarne — poszepnęła hrabina.
C’est un heros — poprawiła córka, w której oczach postać niedawnego awanturnika zajaśniała nagle w blasku romantycznego bohaterstwa.
Niesłychanie jednak dziwny i zagadkowy wyglądał koniec opowiadania pana Barszczyku.
Nie zdawało się podlegać najmniejszej wątpliwości, że na miejscu pożaru pojawiła się nagle i niespodziewanie jak z pod ziemi, jakaś postać ludzka, którą, wszyscy wzięli za postać nieboszczyka starościca.
Domniemywany upiór rzucił się w płomienie w kilka chwil zawalił się nad nim cały płomieniejący zrąb chaty, a pod gruzami nie znaleziono najmniejszego śladu ani po nim, ani po owej tajemniczej dziewczynie.
— Gdzież się więc podzieli oboje?
Hrabia skinieniem ręki odprawił Barszczyka, a obracając się do żony i córki, ozwał się żywo:
— Przypominacie sobie, że Juljusz wspominał nam dawniej o jakiejś młodej dziewczynie, którą przypadkowo, spostrzegł w ogrodzie żwirowskiego dworu.
— To ta Najada czy Sylfida, podobna do mnie! — krzyknęła hrabianka.
Je m’en souviens — szepnęła hrabina.
— Otóż to ona zapewne znajdowała się w chacie i znikła w tak osobliwszy sposób.
— Nierozwiązana zagadka!
Mais il faul avouer, Juljusz znalazł się bardzo ładnie, dans cette affaire...
Na wspomnienie Juljusza, lekka chmura zawisła na czole hrabiego, młoda hrabianka jakieś szczególne zrobiła poruszenie.
A propos — ozwała się nagle przytłumiając jakieś skryte wąchanie i posuwając się z pochlebnem przymileniem do ojca — nie mogłabym już wiedzieć, jakie tajemnicze znaczenie miała owa szczególna ze raną rozmowa?
— Która rozmowa? — poszepnął hrabia, a na czoło nowa nabiegła mu chmura.
— Przemawiałeś do mnie ojcze, jakgdyby Juljusz miał zamiar starać się o moją rękę.
— Chciałem ci tylko dać do zrozumienia, że jeśliby mu to w samej rzeczy przyszło na myśl, z mojej strony nie potrzebowałby się obawiać żadnej przeszkody.
Eugenia z dziwnym ruchem wydęła spodnią wargę.
Hrabia ściągnął brwi i ozwał się prędko jakby kończąc rozmowę:
— Juljusz jest jednym z najszlachetniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem, a nosząc imię Żwirskich i w swem niedawnem ubóstwie nie o wiele oddalił się od nas stanowiskiem... Zresztą za kilka dni dowiesz się czegoś więcej w tej mierze.
— Za kilka dni! — powtórzyła hrabianka. — Może nowa jaka tajemnica?
Hrabia nie odpowiedział, zaczął nagle w zamyśleniu przechadzać się po pokoju, a po chwili przystanął i mruknął półgłosem jakby sam do siebie:
— Pocóż Kośt’ był dziś u Juljusza?
W tym momencie rozwarły się drzwi, a do pokoju wszedł lokaj z widocznym wyrazem pomieszania i przestrachu na twarzy.
— Jasny panie... — mruknął z zająknieniem.
— Cóż takiego?
— Ten ten... Ko... Kośt’... Bulij... klucznik zaklętego dworu...
— Kośt’ Bulij? — powtórzył hrabia mimowolnie i zadrżał zlekka.
— Kośt’ Bulij! — wykrzyknęła hrabianka a oczy jej łysnęły ciekawością.
— Przyjechał tutaj i chce się widzieć z jasnym panem.
— Ze mną?! — wykrzyknął hrabia z szczególniejszym naciskiem.
Od osiemnastu lat, od czasu śmierci nieboszczyka ojca i rozłączenia się z bratem, hrabia po raz pierwszy miał ujrzeć Kośtia. Od owego czasu nie spotkał go nigdy w swem życiu.
To też jakby nie dowierzając słowom swego lokaja, powtórzył na nowo:
— Ze mną chce się widzieć?
— Sam na sam powiada.
— Przyszlij go do mojej kancelarji.
— Cóż to może być? — wykrzyknęła ciekawie hrabianka.
Une tete-a-tete si misterieuse! — poszepnęła hrabina.
Hrabia w niezwykłem jakiemś wzburzeniu skinął głową na żonę i córkę, i nie mówiąc ani słowa wybiegł z salonu i szybko skręcił ku swej kancelarji.
Za chwilę rozwarły się drzwi, a poważnie i uroczyście wszedł Kośt’ Bulij.
Hrabiego przeszedł lekki dreszcz na widok tej olbrzymiej, ponurej i groźnej prawie postaci, która tysiączne budziła w nim wspomnienia, a bardzo silnie wryła się w jego pamięć.
Kost’ Bulij miał swój zwyczajny wyraz twarzy, tylko więcej jeszcze niż zazwyczaj uroczystości przebijało się w jego ruchach i postaci.
Ukłonił się nisko na wstępie i wyprężony po sam niemal sufit czekał spokojnie, aż go hrabia zagadnie.
Ale snąć sam jego widok jakieś przykre sprawiał na hrabiu wrażenie, bo długi czas stał milczący i nieruchomy i widocznie jakąś wewnętrzną staczał walkę.
— Chciałeś się ze mną widzieć, Kośtiu — ozwał się nareście cokolwiek zmienionym głosem.
Kost’ ukłonił się w milczeniu?
— Cóż mi tedy powiesz?
Kost’ sięgnął ręką w zanadrze.
Hrabia z ciekawością i rodzajem lekkiego niepokoju towarzyszył oczyma temu poruszeniu.
Kost’ wyjął jakiś zżółkły kawał papieru i w uroczystem milczeniu podał go hrabiemu.
Hrabia drgnął.
— Pismo Mikołaja!. — szepnął.
Oczy starego kozaka roziskrzyły się jak dwa węgle, a brwi silniej ściągnęły się pod chmurnem czołem.
Hrabia trzymał list w drżących rękach i widocznie nie miał odwagi odczytać go w pierwszej chwili.
Wypatrzył się na kozaka niespokojnemi i pytającemi oczyma i przewracał w ręku wypłowiały papier na wszystkie strony.
Kost’ Bulij jakby się radował nieświadomą, zgrozą, hrabiego, milczał jak zaklęty.
— Co znaczy to pismo? — zapytał wreszcie brat starościca chwiejnym głosem.
— List — bąknął kozak lakonicznie.
— Od Mikołaja! od mego brata?!
Kozak uroczyście skinął głową.
Hrabiego zimne mrowie przeszło po całem ciele. Odbierał list od nieboszczyka z rąk posłańca, który w całej swej postaci miał w tej chwili coś naprawdę nadziemskiego, demonicznego.
I chwilkę stał niemy i nieruchomy z rozwartemi oczyma i drżącemi usty.
— Od mego brata? — wybąknął naraz powtórnie i drgnął gwałtownie.
— Pisał go na kilka godzin przed śmiercią — wycedził kozak zwolna i uroczyście.
— I teraz mi go dopiero przynosisz?
— Teraz.
— Cóż to ma znaczyć? — pytał hrabia dalej z febrycznym pospiechem, jakby koniecznie jakąś uspokajającą chciał otrzymać wiadomość.
— Niech jasny pan czyta!
Hrabia z gwałtownym impetem rozwarł list.
Zawierał on tylko kilka wierszy.
„Bracie! Jeśli więcej może ci zależeć na błogosławieństwie brata umierającego, niż ci niegdyś zależało na uczuciach żyjącego, miej zupełne i nieograniczone zaufanie do Kośtia Bulja, a każdemu jego słowu wierz ślepo, jakbyś słuchał mej własnej spowiedzi zagrobu. Bóg z tobą! Mikołaj.
Hrabia po przeczytaniu listu stał osłupiały na miejscu i pytającemi oczyma wypatrzył się na starego kozaka.
— Cóż znaczy ten list, dlaczego mi tak późno doręczasz? — wybąknął ledwie zrozumiale.
Kośt’ Bulij chwilę trwał w swem uporczywem milczeniu, a nagle ozwał się dziwnie uroczystem głosem:
— mam jasnemu panu wyjaśnić wielkiej wagi tajemnicę...
— A ten list...
— Powinien mi zapewnić wiarę i zaufanie.
Hrabia bezwładnie rzucił się na fotel, jakby nie miał sił utrzymania się dłużej na nogach.
— Cóż mi powiesz? — zapytał.
A po gwałtownem wzdymaniu się piersi, po drżeniu ręki i trupiej bladości twarzy widać było, jak silne wstrząsało nim wzruszenie.
— To co wiem mogę tylko w jednem wyjawić miejscu — odpowiedział stary kozak z właściwym sobie naciskiem.
— I gdzie to?
— W czerwonym pokoju żwirowskiego dworu.
Hrabia drgnął gwałtownie.
Czerwony pokój zaklętego dworu z swem uroczystem a ponurem przystrojeniem, gdzie przesiadywał obłąkany ojciec, a przebywał najchętniej brat nieboszczyk, zachował jakiś dziwnie złowieszczy charakter w młodocianych wspomnieniach hrabiego.
— Czy jasny pan się boi? — zapytał Kost’ Bulij. Hrabia dumnie rzucił głową. I w takich chwilach i w obec takich ludzi nie mógł i niechciał uchodzić za tchórza.
— Boję się tylko naruszyć otwarty zakaz nieboszczyka brata.
— W tym przypadku pójdziesz jasny pan za najgorętszą wolą i tyczeniem brata.
Hrabia z impetem potarł się po czole.
— I kiedyż mam stanąć?
— Dziś!
— Zaraz?
— O północy.
— O północy, dla czegoż o północy?! — wykrzyknął hrabia, a nowy jakiś mimowolny przeszedł go dreszcz.
— Taka była wola umierającego brata. Tylko w czerwonym pokoju, i o dwunastej w nocy mogę jasnemu panu odsłonić jego tajemnicę.
Hrabia znowu gwałtownie potarł czoło.
— Dobrze — rzekł prędko — stanę dziś...
— Będę oczekiwał jaśnie pana w lipowej ulicy.
— Przybędę konno!
— Jasny pan przyrzeka mi to słowem swojem?
— Ręczę.
Kośt Bulij skłonił się nisko..
— Bogu oddaję — rzekł z swym uroczystym naciskiem, i sztywnie i poważnie wyszedł z pokoju.
Hrabia z dreszczem obejrzał się do koła, jak człowiek obudzony nagle z jakiegoś snu dziwnego.




XXIX.
Schadzka we dworze.

Prędzej niż się może spodziewała niejedna z pięknych czytelniczek, zbliżyliśmy się do rozwinięcia wypadków i zawikłać, które posłużyły za tło naszej powieści.
Za krótką chwilę rozsnuję i wyświecę się wszystkie zagadki przed naszemi oczyma, zapowiedziana scena w czerwonym pokoju zaklętego dworu, położy kres całemu działaniu.
Na zakręcie znanej nam ulicy lipowej Kośt Buli; czeka już od półgodziny.
Po wczorajszej burzy i walce żywiołów, noc dziwnie piękna, spokojna, niebo jasne i pogodne, księżyc otoczony rojem gwiazd, dziennym prawie blaskiem opromienia ziemię, a najlżejszy wietrzyk nie porusza się w drzewach.
Stary kozak siedzi pod tą samą rozłożystą lipą, pod którą maziarz oczekiwał wczoraj Juljusza.
Srebrny blask księżyca opromienia go od stóp do głowy i nadaje olbrzymiej jego postaci cod więcej jeszcze fantastycznego, przerażającego, złowrogiego.
Gęste krzaczaste brwi głębiej zasunęły mu się na oczy, usta i zęby zacisnęły się silniej a twarz przybrała jakiś nad miarę ponury i tajemniczy wyraz.
Snąć jakieś ciężkie myśli odzywają mu się w pamięci, bo czasami wstrząsie głową śród głębokiej zadumy, a często zerknie z pod oka ku pustemu dworowi i coś niezrozumiale mruknie pod nosem.
Nagle podniósł się z ziemi i stanął oparty o lipę, a olbrzymia postać jego wydaje się niemal potworną w półmroku księżycowego oświetlenia.
— Brat z bratem — mruknął bez związku i z impetem potarł się po czole.
I zerknął znowu ku narożnym oknom zaklętego dworu, a potem pilnie nadstawił ucho.
— Jedzie — poszepnął.
— Jedzie brat niegodny! — dodał półgłosem a z oczu groźna strzeliła mu błyskawica.
Kośt’Bulij obok dawnych niechęci ku hrabiemu miał go jeszcze teraz za głównego i właściwego motora procesu przeciw testamentowi starościca.
— Skrzywdził brata za życia — mruknął dalej sam do siebie — a po śmierci targnął się na jego sławę, z chciwością chciał z niego zrobić warjata.... ale.....
Tymczasem tętent zbliżył się pod samą ulicę, a sam hrabia pojawił się na zakręcie.
Kost’ zdjął kapelusz i postąpił naprzód.
Hrabia drgnął mimowolnie. Nagły widok olbrzymiej postaci starego kozaka mógł przestraszyć nawet i takiego, co z góry przygotował się na jego spotkanie.
— Sława Bogu! — odezwał się kozak.
Hrabia kiwnął głową.
— Przyjechałem! — mruknął.
— Spieszmy jasny panie — ozwał się Kost’ skwapliwie i tak prędko puścił się zaraz w głąb ulicy, że hrabia tylko cwałem jadąc, mógł dotrzymać mu kroku.
Nareście stanęli u wielkiej bramy wjazdowej. Kost’ poskoczył spiesznie i dobywając wielki żelazny klucz zzanadrza, z głośnym trzaskiem i skrzypem rozwarł obadwa skrzydła szeroki j bramy.
Hrabia milcząc wjechał na dziedziniec.
Kost’ z takim samym trzaskiem i łoskotem zawarł drzwi napowrót.
Hrabiego przeszło czegoś mrówie od stóp do głowy. To przeraźliwe skrzypienie zadrzewiałych zawiasów bramy miało w sobie wśród głuchej grobowej ciszy nocy, coś naprawdę strasznego i złowrogiego.
A jakby przebudzone nagłym tym trzaskiem i skrzypem ozwały się w tej samej chwili dzikim krzykiem sowy i puchacze w oficynach.
Hrabia był odważny z natury a wolny od wszelkich przesądów i zabobonów z wychowania, a przecież jakiś dziwny, niepojęty ogarnął go strach i jakoś ciężko zrobiło mu się na piersiach.
Kośt’ Bulij zbliżył się do konia i z nienacka pochwycił go za uzdę.
— Cóż to znaczy?! — krzyknął hrabia.
— Jasny pan zsiądzie....
— A cóż się z moim koniem stanie?
— Odprowadzę go do oficyn...
Hrabia skoczył na ziemię i rzucił cugle Kośtiowi.
Kost’ Bulij poprowadził konia ku zawalonym napół oficynom.
Hrabia pozostał na dziedzińcu, a coraz silniej ogarniała go owa jakaś nieświadoma, nieokreślona obawa i niespokojność. Zaczął sobie już wyrzucać, że ulegając pierwszemu popędowi sam jeden o tej porze przybył na schadzkę, i radby się był z całej duszy wymknął napowrót.
Obejrzał się dokoła, i znowu zimny przejął go dreszcz.
Przed nim jeżył się stary opuszczony dwór: okrążony rojami nietoperzy, opromieniony bladawym blaskiem księżyca dziwnie jakąś straszną i fantastyczną miał w tej chwili postać.
Stada świrków darły się przeraźliwie po wszystkich stronach, sowy i puchacze wrzeszczały w przyległych oficynach, a wewnątrz dworu jakieś głuche, złowrogie rozlegało się echo.
Stare, rozłożyste lipy, modrzewia i jasiony, ciągnące się rzędem wokoło dziedzińca, rzucały przed siebie długie i potworne cienia, i jakby jakiemś kołem magicznem otoczyły cały przestronny dziedziniec.
Hrabia jakby dla nabrania otuchy i odwagi zaczął prędko przechadzać się wokoło.
— Po cóż tu właściwie przybyłem? — mruknął sam do siebie.
— Jakąż to tajemnicę ma mi zwierzyć Kośt’ Bulij
I przystanął na miejscu, a głowę w głębokiej zadumie pochylił na piersi.
Wpadł na ten sam tok myśli, jakim oddawał się przez całą drogę jadąc do Żwirowa.
Poznawał zupełnie jasno, że takzwany dwór zaklęty jakaś dziwna i głęboka osłania tajemnica.
Lecz na czemże polegała ta tajemnica?
Po wczorajszej rozmowie z starym klucznikiem rozpamiętywał pilnie, o ile tajemnica ta mogła w czemkolwiek odnosić się do niego.
Jak już poznaliśmy mniej więcej, życie hrabiego i jego rodziny płynęło tak zwykłym i powszednim trybem, że chyba jakiś przypadek nieprzewidziany mógł je z jakimkolwiek niezwyczajnym połączyć zdarzeniem.
Od pierwszego dzieciństwa nie mógł hrabia jak wiemy pogodzić się z swym bratem starszym. Główna tego wina ciężyła na jego matce nieboszczce starościnie, która nie lubiła pasierba, a wszelkie pieszczoty zlewała na własnego jedynaka.
Pierwsze powstałe ztąd zarody niechęci między oboma braćmi rozdmuchywały się coraz gorzej z wzrostem w lata.
Starościc Mikołaj stronił od matki i przyrodniego brata, a trzymał się ciągle u boku obłąkanego ojca. Przeciwnie Zygmunt rzadko kiedy widywał ojca, nieodstępował nigdy boku matki.
Sprzeczność wychowania temperamentu zrodziła w obudwu braciach rażącą sprzeczność charakterów, skłonności i wyobrażeń, a kiedy już obadwaj dojrzeli w młodzieńców, zaszła pewna gwałtowna katastrofa, która dotychczasowy niechęć dziecinny zmieniła w zawzięty nienawiść.
Katastrofę tę znamy po części z opowiadania mandatarjusza, w piewszych rozdziałach naszej po wieści.
Ona to stanowiła jedyny cień w dotychczasowem życiu hrabiego, a jej wspomnienie dziwny i w tej chwili wywoływało w nim walkę.
Niemógł zaprzeczyć, że starszy brat miał słuszny do niego żal, a przecież czuł się zupełnie niewinnym w własnem sumieniu.
— Mikołaj nie dał mi się nigdy wytłumaczyć! — szepnął w ciągu rozpamiętywań.
W samej rzeczy nieboszczyk starościc od owej katastrofy, jakby nożem przeciął wszelkie stosunki z bratem.
Na próżno nawet po kilku latach ubiegłych hrabia Zygmunt kilkakrotnie zgłaszał się do niego. Uparty i niezłomny w swych postanowieniach starościc, nie chciał ani słyszeć o żadnej ekskuzie, unikał najzawzięciej wszelkiego zetknięcia się z hrabią, a wszelkie jego listy pojednawcze, odsyłał nieodpieczętowane.
A trzeba oddać tę sprawiedliwość hrabiemu, że niezrażony tysiącznemi zawodami, a nawet nowemi urazami, starał się wszelkimi sposobami przebłagać gniew starszego brata i pragnął gorąco uniewinnić się z owego kroku, który stanowił główną przyczynę jego nieprzyjaźni i zawziętości.
Kiedy starościc po owej gwałtownej scenie z Mykitą Ołańczukiem popadł w tak ciężką chorobę, że już lekarze tracili nadzieję ocalenia go od śmierci, pospieszył hrabia Zygmunt coprędzej odwiedzić brata, ale na sam jego widok wstrząsł się chory gwałtownie i z gniewu i z wzruszenia popadł w zupełną nieprzytomność.
Po tekiem przyjęciu nie śmiał już hrabia po raz drugi pokazać się w Żwirowie, wszakże codziennie zasięgał troskliwie wiadomości o stanie chorego.
W czasie tej choroby pojawił się w Żwirowie jak wiadomo ów kwestarz tajemniczy, który tak przeważny na umysł i usposobienie starościca potrafił wywrzeć wpływ.
Nagła i uderzająca zmiana w całej naturze nieboszczyka podsuwała nadzieję, że długoletnia nienawiść braci, da się przemienić przynajmniej w powierzchowną zgodę i przyjaźń.
Hrabia i wtedy robił pierwszy krok i zdawało się nawet że tym razem pomyślnym skutkiem uwieńczy się jego usiłowanie, kiedy tuż nagle jak grom z jasnego nieba spadło owo śledztwo surowe, przed którego następnościami starościc musiał uciekać za granicę.
I od tego czasu nie było już sposobności do wzajemnego zbliżenia.
Starościc przepędził czas niejakiś w Paryżu, w jawnych stosunkach z emigracją, a wezwany dziennikami do powrotu do kraju pod utratą praw austryackiego obywatelstwa, chciał podobno wracać do ojczyzny, kiedy go w tem nagła w Dreźnie zaskoczyła śmierć.
Hrabia jako jedyny bliski krewny, objął całą spuściznę, ale powrót Kośtia Bulija z testamentem nieboszczyka, w niespodziewany sposób zmienił stan rzeczy.
Hrabia poznał ztąd najlepiej, że nieboszczyk umarł nieprzejednany, że i na łożu śmiertelnem zachował do jedynego brata żal, żywiony i podsycany za życia.
Od czasu zaś powrotu Kośtia Bulija, zaczęły rozbiegać się owe dziwne wieści o duchach i strachach zaklętego dworu, a nie mogło już podlegać najmniejszej wątpliwości, że wszystkie pogłoski tego rodzaju opierały się na jakichś tajemniczych wypadkach rzeczywistych.
Pominąwszy tysiąc innych głośnych w okolicy wieści, zachował hrabia w pamięci samo opowiadanie Juljusza i wreszcie najnowszą kilkunastu świadkami stwierdzoną scenę, przy pożarze chaty Kośtia Bulija.
Jakaż tedy tajemnica ukrywała się w murach zaklętego dworu, a w czem i o ile łączyła się z nieboszczykiem bratem?
Nad tem zapytaniem namozolił już się hrabia niejednokrotnie, a obecnie mając przed oczyma cały opisany powyżej skład rzeczy i stosunków, zachodził w głowę, w czem tajemnica ta mogła odnosić się do niego samego, i z jakich powodów, przyczyn i widoków chciał mu ją dziś wyjawić Kośt’ Bulij, o którego niechęci ku sobie najpewniejsze od dawna miał przeświadczenie?
Śród takiego rozmyślania doczekał się powrotu Kośtia Bulija.
— Pójdźmy jasny panie — ozwał się uroczystym głosem stary kozak.
Hrabia wstrząsł się z lekka, ale przytłumiając prędko jakieś mimowolne wahanie, postąpił śmiało naprzód.
— Prowadź!
Kośt’ Bulij w milczeniu skręcił wprost ku głównym drzwiom wchodowym.
Hrabia postępował za nim w głębokiem zamyśleniu.
— Przybyłem tu na zagatkowy list nieboszczyka brata — poszepnął w duchu — spełniam akt pietyzmu dla jego ostatniej woli.
Kośt’ Bulij dobył tymczasem klucz z zanadrza i z głośnym trzaskiem rozwarł drzwi na ściężaj.
— Proszę jaśnie pana — rzekł pokornym ale uroczystym głosem.
Hrabia znowu zawachał się mimowolnie.
— Idź naprzód — rzekł nareszcie i zapiał wyżej surdut na piersiach, jakgdyby się obawiał, aby nie poznać gwałtowniejszego bicia serca.
Kośt’ Bulij postąpił naprzód, a zaraz przy drzwiach schylił się i podniósł coś z ziemi.
— Co to? — zapytał hrabia prędko.
— Latarnia jasny pacie.
I jednocześnie z temi słowy błysnęła zapałka a za chwilę zatliła świeca w latarni.
Hrabia postąpił naprzód, Kośt’ Bulij cofnął się nagle w tył.
Niespodziewany ten ruch, przestraszył na prawdę hrabiego. Odskoczył na bok jak oparzony i zapytał prędko z widocznem drżeniem głosu.
— Co to jest? co to znaczy?
— Zamknę drzwi jasny panie — odparł kozak spokojnie.
I dobywszy klucz z odwrotnej strony z tym samym głośnym trzaskiem i łomotem zamknął drzwi na dwa spusty.
Hrabia znowu zadrgał gwałtownie.
Szczególna rzecz, nie lękał się żadnego wyraźnego niebezpieczeństwa dla siebie, a odważny z natury patrzałby pewno bez drżenia w rurę wymierzonej ku swym piersiom krucicy, albo na ruch zawisłej nad swą głową szabli, a przecież w tej chwili jakiś srogi, tajemny, nieokreślony przejmował go strach.
Mimo to pewnym krokiem wstąpił za klucznikiem na szorokie schody marmurowe, które urywając się co kilka stopni, prowadziły na pierwsze piętro pałacu.
Głuche, przerażające echo odzywało się za każdym krokiem nocnych wędrowców.
Hrabia drżał jak listek, ale już nie z samej tylko nieświadomej zgrozy.
Schody te wywoływały w nim liczne i rozrzewniające wspomnienia z lat dziecięcych. Ileż to razy zchodził temi schodami z matką, boną lub guwernerem, a jak często odbierał surowe upomnienia, że dwa schody przeskakiwał naraz, chcąc dorównać Mikołajowi, dla którego pięć i sześć nie było wielką przeszkodą.
Raz był upadł przy podobnej próbie i do krwi skaleczył głowę, a ileż to potrzeba było pieszczot matki, aby uśmierzyć ból nieznośny.
Przeszło ośmnaście lat nie stąpił tu nogą, bo odwiedzając brata w czasie choroby, zwiedził tylko pół pałacu.
Stary kozak jakby odgadując stan duszy hrabiego, obrócił się nagle i przyświecając latarnią dokoła, rzekł z pewnym naciskiem:
— Czy jasny pan widzi dobrze?
— Widzę. Idź tylko spieszniej!
Kost’ Bulij szybko postąpił naprzód, a niebawem stanął na górze.
Szeroki kurytarz rozbiegał się z tąd na dwie strony a wprost schodom wspaniałe znajdowały się drzwi.
Kośt’ Bulij nie dobywał już klucza, pocisnął tylko za klamkę, a drzwi rozwarły się na ściężaj.
Hrabia wzdrygnął się i odskoczył o krok.
Wiedział, że drzwi te prowadzą do czerwonego pokoju, o którym od lat dziecięcych nie mógł wspomnieć nigdy bez lekkiego drżenia.
W czerwonym pokoju uprzytomniał mu się zaraz obłąkany ojciec, jak chudy, wynędzniały cierpieniem a sztywny i nieruchomy jak mumia siedział w swem krześle poręczowem, i głuchym, grobowym jakby podziemnym głosem wołał nieustannie:
— Niepozwalam! Protestuję!
Hrabia dzieckiem bardzo rzadko i to tylko w jakiś ważnych i uroczystych chwilach odwiedzał ojca w takim stanie. Nieboszczka starościna obawiała się owych jego chwilowych wybuchów gwałtowności, kiedy to jak wiemy dobywał karabeli i jak opętany rąbał w stół dębowy, mniemając, że mści zdradę Potockiego, Ponińskiego, Branickiego..
Kośt’ Bulij zdawał się spostrzegać wzruszenie hrabiego, bo czasami zerknął z pod oka ku niemu, a lekki uśmiech złośliwy osiadł na ustach.
— Jesteśmy już na miejscu jasny panie — ozwał się nareszcie uroczystym głosem.
I przechodząc ów wielki, skórzanemi ławkami do koła otoczony przedpokój, który znamy z wyprawy Katiliny, rozwarł na ściężaj drzwi od czerwonej sali portretowej.
— Zaraz zapalę świecę, jasny panie — rzekł i latarkę postawił na ziemi, a sam postąpił ku znanemu nam machoniowemu bióru i pozapalawszy woskowe świece w obudwu dwuramiennych kandelabrach, postawił je na szerokim stole dębowym w pośrodku sali.
Blask świec nie oświetlał jasno całej przestrzeni.
Dalsze rzędy portretów rodzinnych wyglądały jak w mgłe a ustawione po kątach zbroje i trofea wojenne przybierały w cieniu jakieś potworne, fantastyczne postacie.
Hrabia czuł że mu serce bije gwałtownie, i jakieś zimne mrowie przechodziło go czasami od stóp do głowy. Znajdował się o pół nocy w opuszczonej sali swych przodków w towarzystwie człowieka, który w całej swej postaci, w każdym ruchu i spojrzeniu miał coś naprawdę przerażającego.
Kośt’ Bulij odkąd wstąpił do czerwonego pokoju, wydawał się jeszcze surowszym i uroczystszym nawet niż przed chwilą. Twarz jego przybrała jakiś dziwny, niepodobny do opisania wyraz. Stanął nagle na miejscu jak wryty i skrzyżowawszy ręce na piersiach, wlepił wzrok nieruchomy w jeden kąt sali.
Hrabia powiódł oczyma po ścianach obwieszonych portretami, a mimo tajemnej zgrozy, jaka nim wstrząsała, wyprostował się nagle w całej postawie, a nawet uśmiech szczęścia i dumy rozjaśnił mu twarz zmieszaną.
Widok tylu sławą okrytych przodków zdawał się niespodziewaną napawać go odwagą i otuchą, bo zapominając nagle o swej obawie nieświadomej, pochwycił za jeden lichtarz dwuramienny, i postępując szybko ku ścianie, zaczął roziskrzonem okiem przypatrywać się rysom i postaciom swych szczytnych antenatów.
Kośt’ Bulij stal ciągle niemy i nieruchomy na jednem miejscu i dopiero po chwili obejrzał się za swym towarzyszem i z szczególniejszym wyrazem śledził każde jego poruszenie.
Hrabia prędko przechodził od portretu do portretu. Minął już cały rząd karmazynów, wojewodów, kasztelanów, starostów, aż nagle stanął przed portretem ojca.
Na obrazie nie był to ów starzec siwowłosy z długą, siwą, w nieładzie rozwianą brodą, z owem smętnem obłąkanem okiem, wybladły i zbolały na twarzy, jak go sobie przypominał hrabia z swych lat młodocianych.
Nieszczęścia ojczyzny zamąciwszy mu rozum złamały zarazem i jego siły fizyczne.
Malarz przedstawił go na płótnie w pełni siły męzkiej, z czołem dumnem, okiem żywem i iskrzącem.
Byłto możny jeszcze starosta, zwolennik konfederacji barskiej nie rozpaczający o ocaleniu ojczyzny, niezłamany okrutnym zawodem i zwątpieniem.
Hrabia kilka chwil wpatrywał się w wydatne i szlachetne rysy ojca, a pierś wzdymała mu się coraz gwałtowniej.
Nagle postąpił o krok dalej i zatrzymał się przed wizerunkiem brata.
Wstrząsł się z lekka i z przytłumionem westchnieniem pokiwał głową.
Z oczu Kośtia Bulija strzeliła błyskawica. Wyprężył się w całej postawie, brwi zasunął głęboko na oczy, a pozostawiając jedną rękę na piersiach, drugą podniósł w górę i przemówił głuchym a uroczystym głosem:
— Przypatrzcie mu się dobrze jasny panie, bo to portret brata, którego skrzywdziliście za życia i chcecie skrzywdzić po śmierci.
Hrabia odskoczył jak opętany, a nie przygotowany na tak nagłe i osobliwsze zagadnienie, omal lichtarza nie opuścił z przestrachu.
— Co mówisz? — wykrzyknął.
Kośt’ Bulij w tej samej groźnej i uroczystej postawie postąpił o krok naprzód.
— Mówię jasny panie — ciągnął dalej z szczególnym naciskiem — że dość cierpienia sprawiliście nieboszczykowi panu mojemu za życia, i moglibyście dać mu już święty spokój po śmierci.
Hrabia rzucił się gwałtownie.
— Co to znaczy? Nie rozumiem! — zawołał i wypatrzył się na starego kozaka osłupiałemi pod pierwszem wrażeniem oczyma.
Kost’ Bulij ze złością zacisnął zęby.
— Może nie prawda? — szepnął.
Blada dotąd twarz hrabiego nabiegła nagle rumieńcem gniewu i oburzenia.
— Mój przyjacielu... — ozwał się podnosząc głos.
Kost’ Bulij zaśmiał się półgłośno.
— Nieprzyjemne wam to wspomnienie jasny panie! Wierzę.
Dotknięty w swej dumie magnat odzyskał swą zwykły pewność i groźny i surowy wyprężył się w całej postawie.
— Cóż to sobie myślisz łotrze! — krzyknął głośniej i postąpił o krok naprzód.
Stary kozak stał nieporuszony na miejscu, a oczy zamigotały mu jeszcze groźniejszym niż dotychczas blaskiem.
— Zwolna, Zwolna jasny panie — ozwał się z uroczystym naciskiem. — Powstrzymajcie wasz gniew aż na koniec, kiedy posłyszycie całą prawdę.
Hrabia drgnął gwałtownie na złowrogi wyraz jaki w tej chwili malował się w oczach i twarzy kozaka, ale prędko opamiętał się na nowo, i jeszcze o krok postąpił naprzód.
— Więc to w zasadzkę mię złapałeś stary drabie? — ozwał się prędko.
Kost’ Bulij znowu w dziwny uśmiechnął się sposób.
— Ha! — mruknął szyderczo — jasny pan stawisz zasadzki na cudze majątki, a przysłowie mówi: Kto pod kim dołki kopie, to sam w nie wpada.
To już było za wiele dla dumnego, niesłusznie dotkniętego magnata. Trupia bladość okryła twarz jego, a gniew i oburzenie wstrząsły nim całym do głębi.
— Łotrze! — krzyknął i zrobił gest, jakby chciał rzucić się na przeciwnika.
Kośt Bulij zaśmiał się z dziką złością.
— Ha nie miło wam to słuchać jasny panie a przecież to wszystko prawda, święta prawda!
— Nie ukrzywdziliście starszego brata za życia? — ciągnął dalej z coraz większy gwałtownością — a teraz nie dybiecie na majątek, który przekazał komu innemu, nie chcecież z podłej chciwości poddać go po śmierci na pośmiewisko świata, nie mienicież go wariatem i półgłówkiem?...
Hrabia trząsł się jak we febrze z gniewu, a usta drgały mu kowulsyjnie.
— Milcz! — krzyknął, jakby na pół nieprzytomny z oburzenia.
Stary kozak z szyderstwem i lekceważeniem wstrząsł głową.
— Ale pomyliliście się, pomylili jasny panie! — ozwał się na nowo, nie zmieniając tonu.
Hrabia zgrzytnął zębami i ręką sięgnął do kieszeni surduta.
Kośt’ Brnij ciągnął dalej niezrażony:
— Chcieliście podać na pośmiewisko imię swego starszego brata, a tymczasem hańba spadnie na wasze własne.
Hrabia tupnął nogą i wydając głośny wykrzyk poskoczył o dwa kroki naprzód.
Kośt, Bulij mimowolnie cofnął się w tył i wyciągając rękę, zawołał groźnie:
— Jasny panie!
W ręku hrabiego łyskała lufa pistoletu.
— Nędzniku! myślałeś że mię bezbronnego złowisz w zasadzkę! — zawołał i naprzód wyciągnął lufę pistoletu.
Kośt’ Bulij skrzyżował ręce na piersiach i w dziki wybuchł śmiech.
Hrabia cały drżący zamilkł i przystanął jak wryty na miejscu.
Śmiech ten miał w sobie coś niesłychanie przerażającego, prawie nieludzkiego.
— Żleście się zabezpieczyli jasny panie — ozwał się kozak z szyderczym naciskiem — macie kulę na żywych, ale co wam zostanie na umarłych?
To słowo umarłych wymówił stary kozak z tak dziwnym naciskiem, że wszystkie włosy najeżyły się na głowie hrabiego.
Kost’ Bulij jakby dla większego wrażenia zrobił krótką pauzę, a potem rękę podniósł do góry i cedził powoli i uroczyście:
— Jasny panie! czasami i nieboszczyki powstają z grobu!
W tej samej chwili jakby jakiś dzwon zagrobowy zaczął głucho i złowrogo bić stary zegar umieszczony w jednym kącie sali.
— Dwunasta! — mruknął stary kozak ze znaczeniem.
A tuż w temże mgnieniu oka jakiś dziwny rozległ się łoskot... z głuchym chrzęstem zatrzęsły się zbroje i trofea wojenne w jednym rogu pokoju... a nagły prąd wiatru wionął po komnacie... i gasząc trzy świece na stole, czwartym pozostałym płomykiem zachwiał na wszystkie strony...
Hrabia obrócił się mimowolnie i nagle wykrzyk piekielnej zgrozy wyrwał się z jego piersi.
Opuścił pistolet i zataczając się w tył padł bezsilnie na pobliski fotel...
Stary kozak przeraźliwym wybuchł śmiechem...




XXX.
Redivivus!

W przeciwnej ścianie z trzaskiem ukryte rozwarły się drzwi a w progu jakaś ludzka pojawiła się postać.
— Mikołaj! — wyszepnął napół nieżywy hrabia głosem bez wyrazu i dżwięku.
— Nieboszczyk! — wykrzyknął stary kozak z tryumfem i radością.
W samej rzeczy rzucić tylko okiem na wiszący na ścianie portret, i stojącą we drzwiach postać, a nie można się łudzić ani chwili.
Był to starościc zmartwychwstały albo jego z drugiego świata zaklęty cień.
Stał nieruchomy jak posąg na miejscu, tylko oczy dziwnym jakimś blaskiem gorzały mu w głębokich jamach.
A po tych iskrzących się oczach, po tem czole wyniosłem i wypukłem, po tem nosie szeroko rozwartym u spodu, i pięknie rozkrojonych a silnie zaciśniętych ustach, poznajemy przy bliższem rozpatrzeniu się tajemniczy figurę, co w przebraniu maziarza tak wielki i ważny wpływ wywierała na tok i rozwój naszej powieści.
Teraz dopiero znajdujemy wyjaśnienie, dlaczego wzdłuż i wszerz uwielbiany przez chłopów i mieszczan kum Dmytro, występował zawsze osmarowany mazią na twarzy, dlaczego kręcąc się po całej okolicy z umysłu zdawał się omijać wszystkie wsie żwirowskiego klucza, i dlaczego stawiony przed mandatarjuszem dla lekkiego zadraśnięcia całą twarz owinął chustką.
Wyświeca nam się zarazem i owe nieograniczone przywiązanie, owa uległość bezwarunkowa, owa cześć bałwochwalcza, jaką wszędzie i zawsze objawił mu Kośt’ Bulij.
Ale Hrabia nie widziawszy nigdy maziarza a przekonany święcie o zgonie brata, wziął nagle jego pojawienie się za jakiś cień ułudny, za widmo upioru z drugiego świata, i skamieniały z przestrachu i zgrozy, na pół obłąkanemi oczyma wpatrzył się w postać złowrogą.
Starościc chwilę jeszcze stał w progu nieruchomy jak z głazu, nagle postąpił o krok naprzód i przemówił cichym i uroczystym, a zarazem surowym i szorstkim głosem:
— Bracie! Zygmuncie!
Hrabia w zabobonnym przestrachu wyciągnął obie ręce przed siebie.
— Wszelki duch chwali Pana Boga! — wybąknął złamany zupełnie na duchu.
Na ustach starościca mignął uśmiech.
— Uspokój się, bracie, ja żyję — przemówił spokojnie i stanowczo.
— Żyjesz?! — wybełkotał hrabia, a w oczach jego malowała się niepewność i nieprzytomność.
W jednej chwili zdało mu się nagle, że go jakaś senna trapi mara.
I rzucił się gwałtownie w fotelu, a oboma rękami potarł oczy.
Starościc tymczasem powolnym krokiem zbliżył się ku niemu i z wolna położył mu rękę na ramieniu.
Hrabia drgnął i poskoczył w górę.
W piekielnym popłochu chciał wołać ratunku i szukać pomocy. Obejrzał się skwapliwie, a w drugim kącie sali jeżyła się tylko olbrzymia postać Kośtia Bulija, i iskrzyły się z pod gęstych brwi jego ponure, złowieszcze oczy.
Hrabia z dziką zgrozą powalił się bezsilny napowtór na fotel, a zdało mu się w pierwszym momencie, że rozum zaczyna mu się plątać pod wpływem tak okropnego wrażenia.
Starościc jeszcze raz rękę położył mu na ramieniu, a w twarzy jego zacierał się powoli wyraz surowy, groźny i zagniewany, z jakim pojawił się w sali.
— Ja żyję bracie — powtórzył o wiele łagodniej.
— Ty... t... ty... żyjesz? — wyjąkał hrabia.
— Czyż jeszcze nie wierzysz... dotknij się mej ręki!
Hrabia z szeroko rozwartemi oczyma patrzył ciągle jeszcze napół nieprzytomny w mniemane widmo zagrobowe.
— Żyjesz! Nie umarłeś! — wykrzyknął nareście, jakby powoli przychodząc do siebie i pojmując stopniowo cały stan rzeczy.
— Uspokójże się! — przemówił znowu starościc.
— Żyjesz! żyjesz! i to ty, ty Mikołaju! — powtórzył hrabia znowu.
— Ja twój jedyny brat, Zygmuncie.
— A twoja śmierć?
— Udana.
— A zwłoki pochowane w grobowcu?
— Nie moje.
— Nie twoje?!
— Pochowaliście ciało Aleksy Pańczaka.
— Twego drugiego kozaka. I ty żyjesz i wracasz?
Starościc z uśmiechem wstrząsł głową.
— Czy wracam do dawnego życia, pytasz? — ozwał się po krótkiej pauzie. — Niestety umarłem już dla świata i dla samego siebie.
— Ale żyjesz? — zapytał hrabia z naiwnym pospiechem.
— Żyję dla wielkiej i szlachetnej idei — odparł starościc, a w oczach dziwny łysnął mu żar.
Hrabia oboma rękami chwycił się za głowę.
— Nie wiem doprawdy, czy śnię czy czuwam. Jesteś dla mnie zagadką nierozwiązaną!
Starościc nagle ściągnął brwi, a twarz jego przybrała pierwotny surowy i ponury wyraz.
— Kazałem cię tu ściągnąć bracie — ozwał się po chwili — aby z tobą, pomówić obszernie.
— O ja dawno tego pragnąłem! — ozwał się hrabia.
Na czoło starościca liczne nabiegały chmury.
— Kost’ już przygotował cię po swojemu na treść naszej rozmowy.
— Jakto? — zawołał hrabia żywo. — Zarzuty które mi śmiał robić w tej chwili....
— Są zarazem i moje.
— Twoje mówisz!
Starościc wyprostował się chmurny i ponury.
— Pomówimy otwarcie, mój bracie — rzekł i nagle chwytając za najbliższy fotel, usiadł w pobliżu.
— Pomówimy po raz pierwszy od lat ośmnastu — dodał po chwili.
— Słucham cię Mikołaju — ozwał się hrabia, a w głosie jego przebijało się silne wzruszenie.
Starościc zwiesił głowę na piersi, i milczał czas niejakiś...
— Odkrywając ci na wstępie tajemnicę mojej śmierci — przemówił naraz — dałem ci najlepszy dowód mego zaufania. Nie myśl te w jakimś zaślepieniu złości i nienawiści podnoszę w tej chwili przeciw tobie głos zaskarżenia wobec wizerunków naszych przodków i wobec żywej tu jeszcze pamięci naszego ojca wspólnego.
Hrabia spuścił oczy ku ziemi i schmurzył czoło.
— Ależ jednocześnie pozwolisz mi się raz uniewinnić przed sobą — przemówił z naciskiem.
Na ustach starościca gorzki zaigrał uśmiech.
— Uniewinnić — szepnął i umilkł.
Hrabia Zygmunt szybko zabrał głos.
— Nie chcę i nie myślę wszelkiej zrzucać z siebie winy, lecz pewno nie zasłużyłem sobie na tak zawzięty gniew z twej strony....
Znowu gorzki uśmiech zaigrał na ustach starościca, a Kośt’ Bulij, co stał od początku sceny między oboma braćmi, usunął się w przeciwny kąt sali i westchnął głośno i żałośnie.
— Zacznijmy się tedy tłumaczyć — ozwał się starościc.
— Słucham twego zaskarżenia Mikołaju.
Twarz starościca przybrała smętny i ponury wyraz.
— Przebaczysz mi Zygmuncie — rzekł cokolwiek chwiejnym głosem — że dla związku rzeczy nie będę oszczędzał i innej drogiej ci osoby.
— Mojej matki! — wykrzyknął hrabia żywo.
— Mojej macochy — wyszepnął starościc i głowę pochylił na piersi..
Hrabiemu wszystka krew wezbrała do głowy.
— Ona już od dziesięciu lat spoczywa w grobie — poszepnął i głos jego drżał silnie.
— I od dziesięciu lat jej przebaczyłem, a i teraz nie myślę ubliżać jej pamięci. Bez żalu i niewczesnego wyrzutu wspomnę tylko, co ominąć niepodobna.
— Słucham cię — rzekł z zupełną determinacją.
Starościc potarł ręką po czole i w zamyśleniu wstrzął głową.
— Nie potrzebuję ci przypominać mych lat dziecięcych — ozwał się po niejakiej pauzie. — Wiesz że niemowlęciem straciłem matkę, a zaraz w rok otrzymałem macochę. Nie wiem z jakich nieszczęsnych poszlak i skazówek zakroiłem w oczach ludzkich zaraz w pierwszem dzieciństwie na zupełnego idyotę, na stworzenie z urodzenia upośledzone na umyśle.
— Tak się zdawało wszystkim — poderwał hrabia, chcąc stanąć zaraz w obronie matki.
— I dlatego też nikt nie uznał godnem, zająć się szczerze moim umysłem. Jak bydlę pozostawiono mię na sam wpływ ślepych instynktów — prawił dalej z cierpką goryczą.
— Mikołaju! Mikołaju! — przerwał łagodząc hrabia.
Starościc niezwarzając na to ciągnął dalej:
— Ojciec mój podlegał już wówczas chwilowym napadom nieprzytomności, która się niebawem w zupełne zmieniła obłąkanie, inni nie czuli obowiązku rozwijać umysł idyoty, upośledzonego niedołęgi i tak wzrosłem w lata umiejąc zaledwie czytać i pisać, ciemny i nieokrzesany, dziki i gwałtowny, odpychany, upośledzony od wszystkich, a mianowicie od ciebie, mój bracie...
— Mikołaju! — przerwał na nowo hrabia z przykrem wzruszeniem.
Starościc wstrząsł głową.
— Jeszczeż póki bawiła we dworze poczciwa Tączewska, była przecież jakaś dusza na świecie, która się zajmowała mną i umysłem moim, ale kiedy ona opuściła dwór, zostałem i ja zupełnie opuszczony.
— Ależ zmiłuj się, miałeś wspólnych ze mną guwernerów — wtrącił hrabia.
— Lecz ci z góry poczytywali mię za nieuka i idyotę a temsamem drażnili do najwyższego moją dumę i mój upór, na złość im odrzucałem od siebie wszelką naukę. Odpychany od wszystkich, odpychałem wszystkich od siebie; brzydki, niezgrabny, dziki, głupkowaty Mikołaj nie znachodził nigdzie milszego schronienia jak w czerwonym pokoju u boku ojca, który z namiętnej miłości ojczyzny postradał rozum i zdrowie.
Tu głębokie wzruszenie wybiło się na jego twarzy, a dwie łzy łysnęły mu w oczach.
— A ten ojciec w swem obłąkaniu nauczył mię więcej, niż ciebie wszyscy twoi guwernerowie w swych rozumach ... ...................................
I urwał nagle i ręką gwałtownie potarł po czole.
— Ale nie... nie o tem mi teraz mówić — zaczął na nowo: — W owym to czasie ciemny, dziki, namiętny, poznałem po raz pierwszy uczucie, o którem poprzednio nie miałem ani wyobrażenia.
— Xeńka — szepnął hrabia i mimowolnie głowę pochylił na piersi.
— Xeńka — powtórzył starościc z silnym naciskiem.
— Tak, o niej mam mówić Zygmuncie, ja kochałem ją szczerze.
— Prostą dziewkę! — szepnął Zygmunt, niepodnosząc głowy.
Starościc dziwnym wybuch śmiechem.
— Prostą dziewkę mówisz — zawołał zapalając się.
— A nie pomnisz-że czem ja byłem wówczas w mojem zaniedbaniu i opuszczeniu, czemże to różniłem się od niej, w czem ją przewyższałem?...
— Byłem jej zupełnie równy pojęciem i umysłem, a instynktem jakoś nie wierzyłem nigdy w przywileje urodzenia!
Umilkł znowu i bystro wpatrzył się w twarz brata, który siedział ciągle nieruchomy z pochyloną na piersi głową
— Zygmuncie! — ozwał się nareszcie starościc dziwnie przenikającym głosem — czy wiedziałeś jaką mi sprawiałeś boleść, na jak srogą narażałeś mię walkę uczuć?...
Zygmunt wstrząsł się cały i podnosząc głowę zabierał głos z gorączkową skwapliwością.
— Ale dlaczegóż bracie nie pozwoliłeś się mi nigdy uniewinnić z tego kroku, dlaczegóż odtąd nie chciałeś nigdy usłyszeć ani jednego słowa z ust moich?
Starościc uśmiechnął się z goryczą.
Hrabia szybko ciągnął dalej:
— Zaślepiłeś się w prostej dziewce do szaleństwa, do zupełnego. Zapomnienia się, odrzucałeś ze wzgardą wszelkie przedstawienia, wszelkie rady i upomnienia.... Nie było innego środka uleczenia cię od silnej warjacji.
Starościc gwałtownie ściągnął brwi, a z oczu groźna strzeliła mu błyskawica.
Podniósł się cokolwiek z siedzenia i ozwał się szorstkim i surowym głosem:
— Więc i przed własnem sumieniem osłaniasz się maską faryzeuszowskiej obłudy. Aby mię uleczyć od urojonego szaleństwa, chciałeś mię przyprawić o rzeczywiste. Narzucając się na sędziego mych losów zrobiłeś się zarazem siepakiem i wykonawcą swych własnych wyroków, godząc we mnie ciosem zdradzieckim, obłudnym i nikczemnym, mniemałeś mi wyświadczyć dobrodziejstwo! Czyn podły i haniebny, chcesz liczyć za zasługę!...
— Mikołaju! bracie — ozwał się hrabia drżącym głosem i blady jak trup podniósł się także na pół z owego siedzenia.
Starościc z goryczą wykrzywił usta.
— I nietylko że skaziłeś, skalałeś, oplułeś, zdeptałeś nogami najwyższe, najszlachetniejsze uczucie, do jakiego mogłem się wznieść w owym czasie ale... — dodał i zgrzytnął zębami.
— Ale... — wyszepnął hrabia mechanicznie.
— Kazałeś mojej córce na wieki wstydzić się swej matki!
— Twej córce! — wybełkotał hrabia przerażony.
— A czemże była owa Jadzia, którą do posagu matki dodałeś owemu kowalowi Niemcowi na Podgórzu?
— Jakto?... ty... ty wiesz co zrobiłem z Xeńką? — wybełkotał hrabia w najwyższem pomieszaniu.
— Wydałeś ją po niewczasie za mąż za kowala na Podgórzu i w jego i jej ręku zostawiłeś jedyne dziecię moje, córkę moją....
— Lecz ty ją znalazłeś!? — podchwycił hrabia prędko.
— Znalazłem! Znalazłem na twoje nieszczęście...
— Na moje nieszczęście? — powtórzył hrabia osłu piały.
Starosta znowu usta wykrzywił z goryczy.
— Możesz teraz śmiało ojca jej ogłosić warjatem, szaleńcem... Umarły dla świata, umarły dla siebie samego, nie podniesie on głosu na swoją obronę... Ale kiedy chciwą rękę wyciągniesz po jego, komu innemu przekazany majątek, wtedy wystąpi ona, córka potajemnie ale prawnie uznana i adoptowana, i jednem słowem udaremni twoje niegodne trudy i zabiegi!
Hrabia wyprostował się w całej postaci, a żal i boleść malowała się w jego twarzy.
— Bracie! — zawołał rozrzewnionym głosem, zakrywając twarz rękoma. — Nie zasłużyłem na ten ostatni zarzut!
Starościc wstrząsł się z lekka, jakby mu się nagle żal zrobiło brata.
— Więc Żachlewicz na własny działa rękę? — zapytał skwapliwie.
Hrabia chwilkę milczał, jakby chciał przytłumieć naprzód swe gwałtowne wzruszenie.
— Prawda — rzekł naraz z skruchy i wylaniem — zawiniłem wobec ciebie w latach młodzieńczej lekkomyślności i nierozwagi, ale czyż mię zaraz mniemasz zdolnym, do jednego niegodnego uczynku przyłączać i drugi? O nie, nigdy, przenigdy! — zawołał i wzdrygnął się z odrazy.
I po krótkiej chwili obopólnego milczenia, zabrał głos na nowo i wyspowiadał szczerze i otwarcie, jak dla przesadnych i ułudnych widoków ambicji dał się obcej namowie nakłonić do nieszczęsnego procesu, którego żadnemi dwuznacznemi nie myślał popierać środkami, a którego skutek pomyślny chciał okupić ręką swej córki jedynej.
Starościc drgnął na to ostatnie zeznanie.
— Przeznaczyłeś ją Juljuszowi? — zapytał z dziwną skwapliwością.
— Dopiero po takiem postanowieniu dałem się uwieść niecnym namowom przeniewierczego oficijalsty.
— Alboż Juljusz kocha twoją córkę?
— Tak mi się zdaje, czyli raczej tak mi się zdawało w początkach poznania.
Starościc odetchnął.
— A twoja córka? — zapytał po chwili.
— Eugenia jest bardzo dobrze wychowaną — odpowiedział prędko hrabia z znaczącym przyciskiem.
Starościc machnął ręką z ironicznym uśmiechem.
— To jeszcze nadzieja nie stracona! — mruknął.
I nagle krótką chwilę wypatrzył się w niemem milczeniu na wzruszoną twarz brata i cofając się o krok w tył, wstrząsł głową jakby chciał jakieś gwałtowne przytłumić rozrzewnienie.
— Bracie! — zawołał nagle i rozwarł szeroko ramiona — Zapomnijmy co było!
— Mikołaju! — wykrzyknął hrabia ze łzami w oczach i rzucił się w objęcia brata
I długą chwilę trzymali się obaj bracia w czułym, serdecznym ucisku. Po raz pierwszy uderzyły ich serca rodzeńskiem ku sobie uczuciem, a sprzeczne dusze w bratniem zetknęły się porozumieniu.
— Zygmuncie!
— Mikołaju! — wykrzyknęli obadwaj jednocześnie, i nowym serdecznym zespoili się uściskiem.
A stary kozak, co dotąd zimny i obojętny na pozór stał na uboczu, zaczął nagle oboma rękami ocierać zwilżone oczy, a przyskakując ku obudwom pojednanym braciom, w rozrzewnieniu ściskał ich kolana.
— Sława Bogu! sława! — szeptał z głębokiem nabożeństwem.
A podnosząc oczy ku hrabiemu, ozwał się drżącym z wzruszenia głosem:
Przebaczcie mi jasny panie, za surowo was sądziłem!
A w tej chwili jakby aniół zesłany z nieba na utwierdzenie bratniej zgody, jakby geniusz opiekuńczy szlachetnej rodziny, pojawiła się we drzwiach ukrytych niebiańska postać Jadzi.
— Moja córka! — wykrzyknął starościc.
— Jadzia! — zawołał hrabia i wyciągnął ku niej ramiona.
Jadzia była strasznie blada i jakby cierpiąca. Ubrana w bieli jedną rączkę trzymała owiniętą na szarfie jedwabnej.
— Mój Ojcze! — wykrzyknęła swym dźwięcznym, anielskim głosem i postąpiła naprzód.
Starościc pochwycił ją za wolną rękę.
— Twój stryj, Jadziu! — zawołał stawiając ją przed bratem.
Hrabia z uczuciem przycisnął młodą dziewczynę do swych piersi.
— O nie, nietylko stryj — zawołał silnym głosem — Mikołaju! ja cię już pojąłem, odgadłem przyczynę twej śmierci udanej, i twego obecnego przebrania. Żyj beztroski ja będę opiekunem, ojcem twej córki.....
I Znowu powtórzył się serdeczny uścisk obudwu braci.
A nie spostrzegli nawet w swem wzruszeniu i zajęciu, że przed chwilą głośny na dworze rozległ się świst, a Kost’ Bulij szybko wybiegł z pokoju.
Jadzia nie znająca całej tajemnicy ojca, wypatrzyła się zdziwionemi i prawie przestraszonemu oczyma w jego twarz rozrzewnioną.
Kilka słów wyświeciło jej cały stosunek.
— Ja to sam jestem owym mniemanym nieboszczykiem starościcem, o którym niejednokrotnie słyszałaś! — zawołał ojciec, a stryj uzupełnił resztę.
— Ale ten pożar! wasze ocalenie! — wykrzyknął nagle hrabia, przypominając sobie całe to dziwne zdarzenie.
Starościc spoważniał na samo wspomnienie tej chwili.
— Cudem tylko uszliśmy śmierci — przemówił i oczy wzniósł ku niebu. — Omylony bezzasadnem podejrzeniem zapóźno przybyłem na miejsce pożaru. Cały dom już prawie dogorywał, ale jakaś dziwna i cudowna opieka Boska czuwała nad córką moją. Pozbawiona przytomności leżała na ziemi całkiem nieuszkodzona. Rozpacz nadała mi jakiejś nadziemskiej, herkulicznej siły i energji. Wpadłszy wpośród płomieni wyrzuciłem jedną ręką przez okno upadającego bez ducha Katilinę, a drugą uniosłem szczęśliwie Jadwigę....
— Uniosłeś gdzie? którędy? — poderwał hrabia prędko i ciekawie.
Na ustach starościca lekki zaigrał uśmiech.
— Przypomnisz sobie zapewne — rzekł — że pod dawniejszym mieszkaniem ogrodnika znajdowała się obszerna piwnica, przeznaczona na przechowywanie korzonków i cebulek kwiatów.
— Prawda, prawda! — zawołał hrabia żywo.
Starościc z uśmiechem ciągnął dalej;
— Kost’ Bulij zajmując mieszkanie ogrodnika, w pierwszej izbie chaty w kącie pod szerokim przypieckiem sporządził nowe drzwi do środka, a nadto ukrytym w krzakach wyłomem połączył piwnicę z ogrodem.
— A na cóż to? — zapytał hrabia mimowolnie.
Starościc uśmiechnął się ze znaczeniem.
— W chacie Kośtia’ Bulija — ciągnął cokolwiek zniżając głos — odbywałem............ Lękając się zdrady i nagłego obskoczenia, przygotowaliśmy sobie drogę do uciezki.
— Ah! — wykrzyknął hrabia i uderzył się w czoło. — tędy uciekliście!
— Na nie opisaną zgrozę chłopów i Girgilewicza — dorzucił starościc wesoło.
Hrabia w nagłem zamyśleniu pokiwał głową.
— Pojmuję teraz wszystkie straszne wieści o zaklętym dworze.
Starościc uśmiechnął się smutno.
— Niestety dziś już nie ubezpieczają mnie one jak dawniej... Pojawienie się wobec tylu świadków przy pożarze ściągnie zapewne komisję, śledztwo, poszukiwania... Jeszcze tej nocy muszę uchodzić z tych okolic.
— Na zawsze? — zapytała Jadzia z lekkiem drżeniem.
Na ustach starościca smętny zaigrał uśmiech.
— Moje dziecię — poszepnął — umarli nie należą do siebie i nie znają żadnych węzłów i względów ziemskich.
— Nierozumię cię ojcze — wybąknęła strwożona dziewczyna.
Starościc wyprostował się w całej postawie, twarz jego przybrała dziwnie smętny i uroczysty wyraz, oczy osobliwszym migotały blaskiem.
— Powiedziałem wam już kochani — ozwał cię po chwili z silnym naciskiem — że umarłem dla świata, dla siebie samego, dla was, i dla wszystkich co mię znali. Starościc Mikołaj Zwirski nie żyje! Lepsza część jego istoty, jego duszy i natury, odrodziła się do nowego bytu poświęconego, oddanego..... jednej wyłącznie myśli. Na grobie starościca wziął namaszczenie swoje, kum Dmytro.........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Uroczyste słowa starościca, przerwał nagle głośny wykrzyk.
Przed chwilą już stanął w progu niepostrzeżony Juljusz wraz z Kośtiem Bulijem, który jak wiadomo na posłyszany świst na dworze wyszedł z pokoju.
Wszystkich oczy zwróciły się ku nim.
Jadzia zadrżała jak listek, a na bladej jej twarzy żywy rozlał się pąs.
Juljusz stał jak wryty na miejscu.
— Nieboszczyk starościc! — mruknął przerażony.
Starościc poskoczył ku niemu i chwytając go za rękę, zawołał jakby dalej kontynując zaczętą przemowę.
— Tak nieboszczyk! nieboszczyk w całem pojęciu tego wyrazu! Starościc Żwirski przyszedł do przekonania za życia, że cała i jedyna nadzieja naszego odrodzenia leży w pojednaniu i solidarności z ludem. A by ten lud spólną natchnąć myślą, ku jednej porwać zasadzie, jednemi przejąć celami, nie można przemawiać do niego z stanowiska, które winą wieków upłynionych budzi w nim tylko niechęć i nieufność. Chcąc pożądany na lud wywrzeć wpływ, potrzeba zniżeć się do niego, przyswoić sobie jego obyczaje i wyobrażenia, i przemawiać do jego serca jego własnym językiem. Oddany z duszą i z ciałem idei odrodzenia, starościc Żwirski chciał własnym przykładem stwierdzić swe przekonanie. Umarł zupełnie w dawnej postaci i istocie, a odżył w nowej, użyteczniejszej....... Zapomnijcie wszyscy o starościcu Żwirskim, a zachowajcie tylko pamięć i przywiązanie dla kuma Dmytra, który opuści was niebawem, ale stanie w waszem gronie.....
Wszyscy w niemem milczeniu otoczyli maziarza i z wyrazem bałwochwalczego podziwu wpatrywali się w jego twarz, opromienioną blaskiem wyższego natchnienia.
— Ojcze! — wykrzyknęła Jadzia i rzuciła się ku jego piersiom.
— Bracie! — zawołał hrabia z komielśniącem — Tyś przewyższył naszych wielkich przodków!
A Juljusz stał na boku drżący jak listek. Rumieniec okrywał mu lica, szlachetny blask bił z oczu.
— Panie — odezwał się naraz wzruszonym ale pewnym i stanowczym głosem — do twoich wielkich zamiarów potrzeba i wielkich środków! Poznawszy twoje cele, nie mogę żadną miarą zatrzymać twego daru. Składam go napowrót w twoje ręce, rozrządzaj nim raczej ku tryumfowi twojej idei.
Starościc z radością i uczuciem spojrzał na młodzieńca. Ścisnął go serdecznie za rękę i rzekł z widocznem rozrzewnieniem:
— Zatrzymaj go zacny młodzieńcze i działaj nim w swojem zakresie, w swojej sferze. Mnie pozostały środki dostateczne. Prócz znacznej zatrzymanej gotówki posiadam inne obfite źródło. Ojciec mój nieboszczyk powierzył mi w jednej z swej chwil jasnych, że w dworze znajduje się ukryty znaczny skarb familijny w złocie, który jeszcze dziad mój wyłącznie i jedynie przeznaczył na cele publiczne pro publico bono. Jak ojciec dziadowi, tak ja musiałem przysiądz ojcu, że skarbu tego nie tknę nigdy, chyba pro publico bono! Zdaje się jednak, że rozporządzając nim teraz nie łamię przysięgi.
Juljusz wstrząsł głową niezachwiany w swem postanowieniu.
— Ależ panie, jam ci zupełnie obcy, a ty masz córkę!
W oczach starościca zagadkowy zamajaczył promyk.
Spojrzał bystro na młodzieńca, który z zachwytem i uwielbieniem wpatrzył się w tej chwili w cudną postać dziewicy.
Twarz starościca zajaśniała, a dziwny uśmiech przemknął mu przez usta.
Pochwycił jedną ręką Jadwigę, drugą przyciągnął bliżej Juljusza.
— Tak, mam córkę, córkę jedyny, ubóstwianą, brat Zygmunt przyrzekł jej być ojcem, a ty Juljuszu, mój synie, czemże chcesz być dla niej...
— Bratem czy mężem? — dodał po chwili.
Jadzia krzyknęła i drżąca i zapłoniona skryła twarzyczkę na piersiach ojca.
Juljusz stał chwilkę niemy i nieruchomy, jakby nagle szczęście olśniło i pozbawiło go przytomności.
— Ojcze mój! — krzyknął nagle na pół szalony z radości i przyciskając gwałtownie jego rękę do ust, bezwiednie i mimowolnie pochylił się na kolana do stóp dziewczyny.
I prześliczna grupa utworzyła się nagle w tym ponurym blado oświetlonym pokoju.
Starościc swą natchnioną, nadziemskim blaskiem Opromienioną twarzą dziwnie wspaniale wyglądał śród tych nadobnych postaci, drżących pod gwałtownem wzruszeniem i natłokiem wspólnych uczuć i nadziei!
Na boku stał hrabia poważny i imponujący, wzruszenie malowało się na jego twarzy, łzy lśniły w oczach, a w tyle za nim ukląkł stary kozak, drżał jak listek ze wzruszenia i zalewając się łzami szczęścia i radości, mruczał z ułożonemi na piersiach rękami w prostocie swej duszy poczciwej i szlachetnej:
— Boże! daj im tylko to, czego warci!




XXXI.
Rozdział ostatni.

Poznawszy tajemnicę zaklętego dworu, stanęliśmy nareście a kresu powieści.
Wszystko co pozostało jeszcze powiedzieć, czytelnik sam z siebie mógłby domyśleć się po większej części.
Wiemy swym planom, pojednany z bratem, i zapewniony o losie swej córki starościc, zaraz nazajutrz zniknął z okolicy.
Tajemnica jego śmierci, mimo surowego śledztwa wytoczoneo w skutek pojawienia się nieboszczyka przy pożarze, pozostała nienaruszoną.
Bo też pomyślnym zbiegiem przypadków starościc bardzo zręcznie umiał omamić wszelkie pozory; śmierć jego w Dreźnie stwierdzały liczne, niezbite dowody.
Starościc przejeżdżając przez Niemcy po dłuższym pobycie w Paryżu dla większego bezpieczeństwa, przywdział był suknie swego kozaka Oleksy Pańczuka, jego zaś przebrał w swoje własne. W tak zmienionych postaciach przybyli do Drezna. Tu zachorował nagle ciężko przebrany kozak, a najusilniejsza pomoc lekarzy nie mogła zachować go przy życiu. Wtedy to starościc pod natchnieniem wyższej myśli powziął swój plan szczególny. Pozostał i nadal w swem incognito, a owego kozaka dał po wszelkiej formie pochować za siebie samego.
Tym sposobem wyjaśniają nam się zupełnie dziwne wiadomości, jakie Żachlewicz zasięgnął w Dreźnie. Mniemany starościć wydawał się wszystkim w same rzeczy jeśli nie warjatem, to przynajmniej jakimś dziwakiem i niedołęgą bez wszelkiego wychowania i wykształcenia, temwięcej, że wszędzie i zawsze szedł ślepo i bezwarunkowo za wolą swego kozaka, który tylko w oczach Kośtia Bulija w swej właściwej przedstawiał się postaci.
Umarłszy i pochowawszy się in effgie w Dreźnie, starościc z Kośtiem Bulijem powrócił do kraju, a dalsze jego dzieje i działanie, znamy najwięcej z toku powieści.
Co się dalej znim stało, niepodobna mimo najszczerszej chęci opowiedzieć w całości.....
Powieść nasza toczyła się jak wiadomo w roku 1845. Rok następny, pamiętny w dziejach naszego kraju, nastręczył starościcowi szerokie pole działania, ale jak tyle ofiar innych, pochłonął go w sobie...
Tymczasem chcąc niechcąc, musimy po tych tylko nie wielu skazówkach rozstać się z naszym bohaterem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Hrabia Zygmunt Zwirski dotrzymał wiernie danego bratu w ostatniej rozmowie przyrzeczenia.
Odebrawszy od Kośtia Bulija metrykę i akt adoptacji Jadwigi, przyjął zupełną nad nią opiekę.
Oczywiście że na pierwszą wieść o jej pojawieniu się, Żachlewicz odstąpił co żywo od procesu. Wygrana wobec pojawienia się bliższego od hrabi spadkobiercy, nie mogła mu już najmniejszej przynieść korzyści....
Juljusz zaraz w miesiąc dobrowolnie podzielił się majątkiem z właściwą sukcesorką, prowadząc ją z upojonem sercem do ołtarza.
Katilina wygojony i uleczony, po raz pierwszy w swem życiu wystąpił w czarnym fraku i służył za drużbę przyjacielowi.
Eugenia drużbowała Jadwidze, ale zaraz w kilka miesięcy poszła sama za jej przykładem, i oddała rękę znanemu nam kuzynowi, hrabiemu Augustowi Wyklickiemu. Familijne, genealogiczne podobieństwo między obiema siostrami stryjecznemi pozostało na zawsze, owszem wzrosło z czasem jeszcze wyżej.
Hrabia oddalił na cztery wiatry Żachlewicza, a dzięki lepszej administracji, uporządkował sprawy swe bardzo pomyślnie.
Dziś jestto magnat całą gębą, szanowany i poważany w kraju, należy do szczupłej liczby arystokracji polskiej, na której znacznie składają się w równej części zasługi przodków, cnoty osobiste i szczerze i serdecznie wylanie dla kraju. Bardzo rzadko pokazuje się tylko we Lwowie, a unika jak ognia wszelkiego zetknięcia się z takzwanymi arystokratami galicyjskimi, co to bądź dawne ekonomskie plamy, bądź spekulanckie brudy lub ciepłe jeszcze z pod berłydków miejsca, pookrywali pozorną politurą........
Młody Artur Żwirski urósł dziś w dojrzałego młodzieńca, a rówieśnicy nazywają go ironicznie sawantem, bo zna całego Mickiewicza na palcach, i bierze żywy udział w ruchu ojczystej literatury. Niektórzy obawiali się nawet aby uchowaj Boże nie został sam literatem polskim, coby niesłychaną rzeczą wydało się w gronie galicyjsko-arystokratycznej młodzieży, nieumiejącej dobrze po polsku.
Pamięć brata zachowuje sam hrabia Zygmunt święcie w swem sercu, a jego tajemnicy przestrzega nawet i po rzeczywistej śmierci...
Pozostawiając sobie dalsze główne osoby naszej powieści na sam koniec, wypada nam wspomnieć naprzód jeszcze o kilku figurach podrzędniejszych.......
Mykita Ołańczuk po podłożeniu pożaru zniknął bez wieści z okolicy i nikt nie wie, co się z nim stało.
Jedni mówią, że błąka się gdzieś po Podolu, drudzy utrzymują, że umarł w Samborze w wojskowym szpitalu, a na przekor jednym i drugim utrzymywał jakiś dziad przechodzący, że się powiesił gdzieś koło Drohobycza na drzewie przy drodze..........
Czcigodny mandatarjasz pan Bonifacy Gogolewski, skompromitowany porozumieniem z Żachlewiczem, musiał po dwudziestu latach zejść z swej długo piastowanej posady. Czas jakiś siedział na „bruku’’, potem znalazł gdzieś obowiązek w wschodnich obwodach. Nie wiodło mu się już tak jak w Żwirowie, ale pocieszał się zawsze jak mógł.
Niebawem, niebawem nastąpiła organizacja, pan mandatarjusz osiadł w miasteczku na stałem mieszkaniu.
Czcigodna połowica wolniejsze życie zaczęła prowadzić w miasteczku, jakaś nieszczęśliwa spółka z żydem bankrutem pochłonęła całą żmudnie uciułaną gotówkę starego mandatarjusza, a tysiączne przykrości jak grad zlewają się na jego tak zacną i zasłużoną osobę.
— Pal djabli wszystko — mawia często były mandatarjusz z ciężkiem westchnieniem. — Nie było i nie będzie nad mandatarjuszów! Bogdajto mandatarjuszowskie czasy! Co mi tam szkodziło, że szelma żyd kłócąc się z drugim po wszystkich znanych słowach zelżywych, dodawał zawsze ty taki, ty owaki, ty mandator! albo że głupi chłop nie miał gorszego przekleństwa na niesforne i szkodne prosięta, gęsi, kury i kaczki jak: Bogdaj cię mandator zjadł! Człowiek śmiał się z tego, a z tem wszystkiem miał i znaczenie, i codziennie puchła mu kieszeń.... a teraz!....
Nie dziw że w takich chwilach kwasu i złego humoru, były mandatarjusz wpada w ferwor niezwykły, i wzbiera żółcią i sarkazmem.
I ciągle poczciwiec żyje w tem przekonaniu, że bez mandatarjuszów nie można obejść się na świecie, i że dziś jutro otworzy im się dawne pole działania. — Galicja bez mandatarjuszów, to jak zegarek bez kółek — mawia.
A pierwsze zapytanie kiedy gdzie przypadkowo spotka się z jakim dawnym znajomym, jest zawsze jedno i tosamo:
— A nie słychać tam co o mandatarjatach?
Nie powinnoż rozczulać tak szczere i serdeczne przywiązanie do swego dawne o stanu?
Nim jednak porzucimy czcigodnego wyobraziciela minionej u nas epoki jurysdykcyjnej, musimy z swej strony dorzucić jedną uwagę. Charakteryzując pana Gągolewskiego nie mieliśmy nigdy na myśli całego ogólnego stanu mandatarjuszów w Galicji, w pośród których jak wiemy najlepiej, znajdowało się wielu ludzi zacnych, prawych i wylanych dla ojczyzny. Pan Bonifacy Gągolewcki ma służyć za typ szczególny, za wyobraziciela większej, gorszej części mandatarjuszów, jak się urobiła i uformowała na swem anormalnem stanowisku. A mamy to wewnętrzne przekonanie, że malując go jeśli nie za bladych to pewnie nie zajaskrawych użyliśmy barw .....................
Od pana mandatarjusza najłatwiesze i najstósowniejsze przejście do pana Gustawa Chochelki.
Nieoceniony aspirant erotycznego rymotwórstwa o sążnistych nogach i zawiesistych bakenbardach zrobił jak mówią w świecie karyerę niesłychaną! Został dyumistą przy urzędzie podatkowym.
— Ale to przez szczególny przypadek — jak powiada sam.
Różnemi drogami idzie szczęście ludzkie! Z upływem czasu miał już wyleczyć się zupełnie z swego romantycznego usposobienia, ale w swoją tęgą głowę i powaby swych bakenbardów, wierzy po dzień dzisiejszy ...............
Najtragiczniejszy los spotkał poczciwego Girgilewicza. Juljusz przebaczył mu udział w spisku z Żachlewiczem, ale nie mógł zcierpieć jego surowego obchodzenia się z chłopami. Po skończonym roku pan Girgilewicz wołał ustąpić z służby niż zmienić tryb postępowania.
— Chamom kłaniać się nie będę, taj tylko — mawiał z nieprzełamanym uporem. — Wiem kto do czego jest, cham do nahaja, taj tylko!
— A zresztą po co mi już w służbie stare tyrać kości — dodawał — trzydzieści lat byłem na miejscu, uciułało się parę tysiączków, taj tylko.
I w samej rzeczy nie parę, ale przeszło sto tysiączków uciułało się w ciągu trzydziestoletniego administrowania buczalskiego klucza przy pierwotnem niedbalstwie starościca i następnym bezładzie po jego śmierci.
Pan Girgilewicz jak wszystko zliczył i zebrał co od tylu lat odkładał do skarbony, aż sam krzyknął ze strachu i oburącz chwycił się za głowę.
A tu na domiar przybywa zacna połowica i wysypuje na stół długą pończochę samych dukatów. Uzbierała je z samych wieprzów, prosiąt, gęsi, kur i kaczek, wykarmianych przez trzydzieści lat na pańskim pośladzie.
— Jest z czem zacząć taj tylko! — wykrzyknął i zatarł ręce.
A zaraz nazajutrz wraz z nieocenioną połowicą, popędził co tchu do Lwowa.
— Jadę targować parę folwarków, taj tylko — poszepnął na ucho znajomym.
I targował się, targował długo! aż wreście dobił się własnej posiadłości.
I dziwne nieszczęście losu!
Zaledwie rozgospodarzył się na swojem i zaczął smakować w przyjętym tytule jaśnie wielmożnego a co najgłówniejsza, cieszyć się niekontrolowaną władzą nad swymi poddanymi, aż tu o furje piekielne! w jednej chwili ustaje pańszczyzna, zrywają się wezły poddańcze!
W Girgilewicza jakby grom uderzył z jasnego nieba. Duszno mu się nagle zrobiło w piersiach, ciemno w oczach, bezładnie w głowie.
— Koniec świata, taj tylko! — mruknął na pierwszą o tem wiadomość.
I od tej chwili jakgdyby kto jednym zamachem starł na miazgę całą jego dawną energję i istotę, zmienił się do niepoznania.
Pogrzebowy smutek rozlał się na jego twarzy, boleść i zwątpienie zwierciedliły się w oczach.
Cały świat wydał mu się jakoś pustym, dzikim a posępnym jak sam przedsionek piekła. Nic go nie zajęło, nic nie rozweseliło, chodził smętny i ponury z wybladłą twarzą, zapadłemi oczyma, zapiekłemi usty jak upiór z drugiego świata.
— Niema co robić na świecie, taj tylko — powtarzał raz poraz.
Wszystkie dawniejsze wyobrażenia starego ekonoma opwaliły się w gruzy na wieki, a nie było ani chęci ani materjału tworzyć nowe.
Nie jadł, nie pił, nie spał, a w krótkim czasie zwiądł i zesechł jak u jego ulubionego nachaja trzon z sarniej nóżki.
— Koniec świata, taj tylko — powtarzał nieustannie i wzdychał ciężko i żałośnie.
I bez żalu, bez smutku rozstał się z tym światem po kilku miesiącach, przebytech bez pańszczyzny i poddaństwa.
Ostatnie jego słowa były:
Furda, ani rusz bez pańszczyzny, taj tylko!
W testamencie swym ślubował sto mszy Bogu, jeśli wrócą dawne stosunki, a cham zostanie nazad chamem taj tylko, jak dopisał własną ręką.
Jego syn jedyny objął majątek, a zasilony indeminizacją, mieszka stale we Lwowie i należy do naszej takzwanej galicyjskiej młodzieży merinosowej.
Ugania konno wzdłuż wałów i po wysokim zamku, ambonuje krzesło na balkonie...
Rodzoniuteńki wnuk karczemnego stróża Jurka Giergoły, bezpośredni potomek ekonoma Onufrego Girgilewicza, po prostu na Wojtka ochrzczony, podpisuje się dziś na biletach wizytowych Le chevalier Adalbert de Gergolicki.
Niech żyje arystokracja rodowa! ..............
A cóż się stało z Zaklętym dworem, z Juljuszem, Jadzią, Kośtiem Bulijem, a przedewszystkiem z Katiliną? wszak to najgłówniejsze figury powieści! — wykrzykniesz może piękna a niecierpliwa czytelniczko.
Przyznam ci się, że wbrew przyjętym obyczajom powieściarskim, umyślnie pozostawiłem je na sam koniec, jedynie aby aż do ostatniego wiersza przetrzymać ciekawość twoją.
Dwór zaklgty, upiększony i zrestaurowany, jest dzisiaj siedzibą Juljusza i pięknej małżonki. Odkąd przestał osłaniać tajemnicze zabiegi maziarza, upadł zarazem ciężący na nimwarunek testamentu starościca.
Kośt’ Bulij odbudował się na dawnem miejscu i jest w ciągłych stosunkach z dworem, Juljusz i Jadwiga czczą i kochają w nim najwierniejszego przyjaciela nieboszczyka starościca a stary kozak przylgnął z taką samą nieograniczoną miłością, z temsamem bezwarunkowem poświęceniem do dzieci, jakim tchnął niegdyś dla ojca.
Posiwiał jak gołąb i więcej jeszcze jak dawniej stał się milczącym i małomównym, ale nigdy nie wierzy, aby starościc umarł na prawdę.
— Przyjdzie on, przyjdzie, niech tylko wybije godzina!... — powiada zawsze niezachwiany w swem przekonania.
Cóż jeszcze powiedzieć o Jadwidze i Juljuszu? Bóg zda się wysłuchał modlitwy Kośtia Bulija i zlał na nich to szczęście i błogosławieństwo, na jakie zasługują szlachetnością swych dusz i serc kochających.
Troje prześlicznych dziatek uświęciło już dotąd ich związek i wzajemną miłość bez granic, a dalszy przyrost w nadziei.
Pamięć starościca tkwi święta i nienaruszona w sercach obojga, a Juljusz trwa wierny i niezachwiany w swych zasadach... Pracuje gorliwie w idei odrodzenia, majątkiem i własnym udziałem popiera silnie każdy cel narodowy, każdy błysk i objaw narodowego ducha, a nie ustaje w zabiegach ku oświeceniu i przejednaniu ludu...
Dlaczegóż to tak rzadki przykład pośród naszej szlachty, która umie jeszcze wprawdzie kochać ojczyznę, a niechce czy nie umie objawiać tej miłości... czynem i poświęceniem? .............................
Katilina acz uszlachetniony i podniesiony moralnie nie wyleczył się nigdy z swych niesfornych i awanturniczych popędów, lec odtąd umiał im zawsze podsunąć pewien cel szlachetny, nadać pewien kierunek godny....
Trzy tygodnie przeleżał na rany od pożaru, a ta ciężka próba przyczyniła się także niemało, aby szlachetną jego w gruncie duszę, niezrównane serce i jedyny charakter oczyścić i uwolnić od zgubnych zadawnionych przywar i skłonności, które z czasem mogły go zwichnąć zupełnie.
Katilina zachował zawsze swój humor wesoły i niezachwiany, swą otwartość szczerą i serdeczną, swą energję zuchwały i niepochamowaną ale nauczył się czuć delikatniej i pojmować subtelniej obowiązki honoru.
W jego fizjonomji nawet zatarł się ów jaskrawy wyraz niepoprawnej efronteiji i cynicznego sardonizmu, a w charakterze najmniejszy po nich nie został ślad.
— Skąpałem się nareście w pokoście przyzwoitości towarzyskiej, podkadziłem się dymem względów światowych — mawiał sam o sobie w swych właściwych dratystycznych porównaniach.
Snąć jednak wrażenie jakie sprawiła na nim niedawna tajemnicza nimfa zaklętego dworu, było głębsze i silniejsze, niż się zdawało pierwotnie, bo zaraz po ślubie przyjaciela wyniósł się z jego domu.
— Ocalony z jednego ognia, na co mi igrać z drugim niebezpieczniejszym? — wynurzał się z szczerą otwartością.
Juljusz nie mógł zapomnieć jego poświęcenia i zmusił go najusilniejszemi zaklęciami przyjąć dzierżawę Szypałówki, jednego z odleglejszych folwarków żwirowskiego klucza.
Ale niezadługo przesiedział na niej spokojnie zapamiętały zwolennik niezwyczajnych przygód i burzliwych zapasów życia. Przejęty ideą starościca wplątał się w wypadki następnego roku i tak żywy i ważny wziął w nich udział, że po rozbiciu się wszystkiego, popadł w pierwszej instancji karze śmierci, zmniejszonej potem w dwudziestoletnie więzienie.
Ogólna amnestja w dwa lata później powróciła go napowrót na łono ojczyzny, ale znowu nie na długo.
Katilina wżył się całą duszą i istotą w ówczesny stan rzeczy i stosunków. Lecz po rozmaitych kolejach w kilkanaście miesięcy znalazł się w Turcji, a przyjmując islam wraz z swym wodzem, pozostał w służbie tureckiej, obsypywany z każdym rokiem nowemi zaszczytami.
I szczęśliwszy od swego wodza, doczekał się niebawem walki z Rosją, w której szczytny i świetny wziął udział.
A teraz mój łaskawy i niełaskawy czytelniku radzi nieradzi musimy pożegnać się z sobą. Jeśli tu i owdzie w toku opowiadania za wiele kazałem ci własnym odgadywać domysłem, to poznasz snadnie, że to wina przedmiotu i treści, a nie biednego autora.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.