Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Julkiem najściślejszym węzłem przyjaźni, musiałem od lat czterech zupełnie stracić go z oczu, i nie wiem ani w ząb, jakim sposobem do tak ogromnej przyszedł fortuny.
— Jak to? — zapytał pan mandatarjusz zdziwiony — nie wiesz pan, że zagarnął całą puściznę po nieboszczyku Starościcu Żwirskim?
— O, o tem dowiedziałem się zaledwie wróciwszy do kraju, lecz radbym wiedział jakim cudownym wpływem czy przypadkiem dostąpił tego szczęścia niespodziewanego?...
Pan mandatarjusz podciągnął brwi do góry, i bardzo ważną przybrał minę.
— Hm, hm, strasznie to zawikłana historja! — mruknął po chwili.
— Wielka kałamacja! dodał po swojemu Girgilewicz.
— Tem lepiej! rozciekawiacie mię panowie.
— Długoby o tem panu potrzeba opowiadać — ciągnął dalej mandatarjusz.
— Zaczynaj więc prędzej w imię Boże, mój dobrodzieju.
— Pan nie słyszałeś nic a nic o nieboszczyku starościcu?
— Nic zgoła.
Pan Girgilewicz pokiwał głową, jakby nie wierzył temu, a pan sędział nadął się jeszcze poważniej.
— Któż to był ten nieboszczyk starościc? — pytał dalej Katilina.
— Szczególny człowiek! — mruknął mandatarjusz z naciskiem.