Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan mandatarjusz zamiast odpowiedzi jeszcze raz ukłonił się uniżenie i znowu z podełba zerknął na mówiącego.
— A co tam pan powiesz nowego? — zagadywał dalej Katilina tonem z pańska lekceważącym.
— Przybyłem w ważnym interesie do samego pana — odpowiedział mandatarjusz z ważną i tajemniczą miną.
— Zastajesz mnie w jego miejscu, łaskawco.
Pan Gągolewski zawahał się i jakby z niesmakiem poprawił czuprynę.
— Przybywam z pewnym sekretem...
— Fiufiu! — zagwizdał przez zęby Katilina.
Mandatarjusz ściągnął brwi i mocniej przygryzł wargi.
— I cóż to tedy za sekret mój dobrodzieju? — zapytał drwiąco Katilina, dmąc mu prosto w nos spory kłąb dymu.
Pan mandatarjusz nadął się do większej powagi i uroczystości.
— Jestto rzecz bardzo delikatna....
— A więc?
Mandatarjusz zmieszał i zakłopotał się widocznie.
— Chciałbym pomówić o niej z samym panem — mruknął niezupełnie pewnym językiem.
Katilina rzucił się gwałtownie w swem siedzeniu i surowo schmurzył czoło.
— A cóż to pan mię masz za szpiega? — zagrzmiał piorunującym głosem.