Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— At, żeby nie znać licha! jeszcze po kieliszeczku! panowie gromada!
— Ta! — przyzwalał wójt z poważnym uśmiechem za siebie i całą gromadę.
Nowy kielich szybko wokoło stołu obiegł kolej.
— Wasze zdrowie kumie Dmytrze — powtarzał jeden gospodarz po drugim, wychylając duszkiem blaszaną miarkę.
Kum Dmytro znowu zamyślał się głęboko, a czasami ukradkiem wyzierał przez okno.
— Czy oczekujecie kogo, kumie? — zapytał Mykita Tandara.
— Nie, patrzę tylko czy wysoko słońce na niebie, dziś jeszcze muszę jechać dalej — odparł obojętnie.
— Jedziecie i nic nam już nie powiecie? — ozwał się wójt z niejakim ubolewaniem.
— A cóż wam mam mówić, kiedy mi wierzyć nie chcecie?
— Ach! — tłumaczył się urzędnik gromadzki, jakby na pół obrażony tym wyrzutem.
Maziarz potarł ręką po czole, a oko dziwnym jakimś zalśniło mu blaskiem.
— Cóż chcecie? — rzekł po chwili z przekonywającym naciskiem — wierzcie albo nie wierzcie, ale powiadam wam na sumienie, że od was tylko zależy, aby od dziś za rok nikt w całym kraju nie znał pańszczyzny.
Cała gromada wydała jeden tylko wykrzyk radosnego zdziwienia, pomieszanego z pewnem niedowierzaniem.
— Ba, ba! — zawołał wójt i w znak radości czapkę