Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie czas jeszcze, abym ja wam rozwiązywał zagadki, kiedy sami nie umiecie.
— Hm — wybąknął wójt na nowo.
Maziarz spojrzał nagle do okna, jakby kogoś niecierpliwie wyglądając, potem pochylił głowę na piersi i bębniąc palcami po stole, odezwał się po krótkim namyśle jakby od niechcenia:
— Domagacie się wielkiej ulgi, wielkiej łaski, wielkiego podarunku od ludzi, których nienawidzicie, którym złorzeczycie.
— Ba alboż możemy inaczej? — poderwał od szarego końca dawny polowy dworski, Hryć Wenczór.
Maziarz niecierpliwie zabębnił po stole.
— Ot, ciemno wam w głowie i kwita. Nie sądzicie nic z rozumu, na wszystko patrzycie według pozoru. Pokrzywdzi was łotr mandatarjusz, dziedzic winien, uciśnie niecnota ekonom, dziedzic winien.
— Ho, ho! — przerwał jakiś ponurego oblicza, nie młody już chłop, od szarego końca. — Musicie nie mało za maź targować od panów, kiedy tak zawsze stajecie po ich stronie.
Maziarz zmarszczył czoło, chciał coś prędko odpowiedzieć, ale powstrzymał się nagle. Machnął tylko ręką i obracając się ku szynkwasowi, zawołał żywo i wesoło:
— Jeszcze garniec wódki! panie Organisto!
— Ho, ho! co robicie, kumie Dmytrze — upominał ten i ów za stołu, lubo wszyscy z zadowoleniem poruszyli się na swych ławach.