Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pokażę mu, mospanie, gdzie raki zimują.
— I pan mandatarjusz ua samo wspomnienie Katiliny zaperzył się i zabundziuczył, jakby djabła chciał schwycić za rogi.
Nagle coś sobio przypomniał.
— Trzeba się wziąć do tych strażników — mruknął i odchylając drzwi, obudwu przywołał do kancelarji.
— To mi się podoba! — zagrzmiał zaraz na wstępie piorunującym głosem — dwóch zbrojnych strażników pozwala niebezpiecznemu kontrabandziście umknąć z kancelarji. A za cóż to wam cesarz płaci do kroćset piorunów. Doniosę to niezwłocznie finansowej władzy, niech takich tchórzów ponapędza na cztery wiatry, do miljon djabłów!....
Obadwaj strażnicy pogłupieli na tę harangę niespodziewaną.
— Ależ wielmożny sędzio — ozwał się jeden.
Halt’s Maul — zakrzyknął pan mandatarjusz po niemiecku, jak zwykł czynić kiedy w sprawach urzędowych komuś chciał silniej zaimponować. — Osobiście pojadę do pana respicjenta i opowiem mu jakich ma pod sobą ludzi, tchórzów, darmojadów, co we dwóch nie mogą przytrzymać jednego kontrabandzistę, choć im jeszcze huzary pomagali.
— Ależ łaskawy panie — ozwał się drugi z strażników.
Halt's Maul mości dobrodzieju — srożył się dalej mandatarjusz — do respicjenta, do cyrkułu, do kryminału was osmaruję łajdaki, kolką w żebra wam zajadę, tchórze!