Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ny. Przeżegnałem się ale mię coś piknęło nie dobrego... Jakieś przeczucie mi mówi, że coś nam złego zagraża.
Maziarz uśmiechnął się.
— Czy takie tylko masz poszlaki?...
Stary kozak smutnie pokiwał głową.
— Oba psy co wczoraj były takie jeszcze wesołe — ozwał się jakby na ostateczne już przekonanie — od dziś rana wzięły pod siebie ogony, kurczą się i skomlą jakby im dokuczał jakiś okropny ból... To zły znak, bat’ku! zły znak!...
Maziarz z pobłażliwym uśmiechem poklepał go po ramieniu.
— Marudzisz stary! Matka Boska się urwała bo zmorszał sznurek na którym wisiała, a psy skomlą i kurczą się, boś im może przeparzył osypkę.
Kośt’ Bulij pokiwał głową nieprzekonany.
— Ej bat’ku na całe lata wybierałem się nieraz z domu, a nigdy mi nie było tak ciężko na sercu jak teraz, choć tylko dwa dni mam zabawić w drodze.
— Oszalałeś widzę na starość!... — mruknął maziarz i schmurzył czoło.
Nawykły snąć do ślepego posłuszeństwa kozak nie śmiał sprzeciwić się dłużej.
— Zostawajcież z Bogiem! — mruknął i z miłością i uszanowaniem chwycił za kolana maziarza.