Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stwo — zaczął na nowo nieznajomy, i ręką wskazał na stół. — Cóż to, gracie preferansika?
— Wiska — odpowiedział pan Girgilewicz i nadął się z dumą.
— Głupia gra — zawyrokował nieznajomy, i z lekceważeniem machnął ręką.
Pan sędzia żachnął się jak gdyby go ktoś szydłem ubodł w pięty. On przecież poczytywał wist za najszczytniejszy wymysł ducha ludzkiego.
— Z kimże mam honor? powtórzył swe pierwsze zapytanie z nieco silniejszym naciskiem.
Nieznajomy parsknął rubasznym, drwiącym śmiechem.
— No jużto honoru niewielkiego się pan przezemnie spodziewaj — przemówił śród śmiechu — ale na przyjemność możesz liczyć śmiało
— Przynajmniej szczery — szepnął pan Gustaw Chochelka z dowcipnym uśmiechem do ucha pani sędzinie.
— Ależ... upomniał pan mandatarjusz, wyprężając się do najwyższej swej grozy urzędowej.
— Chcesz pan wiedzieć jak się nazywam? — poderwał nieznajomy — dobrze, wyjawię panu wszystkie moje nazwiska, a z nich wybierz sobie jakie zechcesz.
— Jakto? — wycedził mandatarjusz, który z pierwszego zdziwienia przechodził w jakiś przestrach pomimowolny.
— Słuchaj pan tedy: po chrzcie zowię się Damazy, po ojcu Czorgut, w szkołach nazywano mię Katiliną, w klasztorze Bazyljanów braciszkiem Pantalemonem, a w naszym pułku Żelaznym wilkiem.