Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i wszedł do pokoju niezmieszany i niezażenowany z tymsamym zuchwałym, wyzywającym wyrazem twarzy, tymsamym na poły drwiącym na poły cynicznym uśmiechem, z jakim w karczmie przysłuchiwał się opowiadaniom organisty.
— Zastałem pana mandatarjusza? — zapytał tonem jak gdyby mówił do podwładnych.
Pan Gągolewski strasznie się nasrożył i wyprężył w całej postawie. Po wszelkiej formie i wszelkim zwyczaju należał mu się przecież tytuł sędziego.
— Czego sobie pan życzy? — zapytał z surową powagą.
— Chcę go poznać przedewszystkiem — odpowiedział nieznajomy, i z wyrazem protektorskiej uprzejmości wyciągnął rękę ku zagapionemu mandatarjuszowi, który mimowolnie prawie wysunął swą dłoń do uścisku.
— Z kimże mam honor? — przebąknął, jak gdyby zawstydzony tą poufałością.
— Zaraz, zaraz mój łaskawco i dobrodzieju — ciągnął dalej nieznajomy, jakby do najpoufniejszego mówił przyjaciela — niech się pierwej rozkwateruję.
I nim jeszcze skończył mówić, rzucił swój tłumoczek i czapkę na najbliższe krzesło, laskę niedbale potrącił w kąt, i twarz otarł z kurzu.
Pani sędzina i reszta przytomnych, przypatrywali się każdemu poruszeniu nieznajomego z zdziwieniem ludzi, którzy sami nie wiedzą jakie przybrać miny, i jaki zachować ton.
— Ale przedewszystkiem nie deranżujcie się pań-