Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kategorycznie — bo to wisk, nie kiks, mój panie.
Pan aktuariusz poprawił kołnierzyk, przymuskał faworyty i w kornem milczeniu przyjął upomnienie.
Pan Girgilewicz sapał, pocił się a atutował i atutował, co zresztą niewielką było sztuką, kiedy jak się pokazało, miał sam wszystkie honory.
Pan sędzia skrzywił się i nasrożył czoło, szlem zawisł mu nad głową, a szlem od fuszerów to rzecz niemiła dla tak znamienitego gracza.
Lecz wtem, jakby umyślnie dla wybawienia go od grożącego niebezpieczeństwa, jakiś wóz z turkotem zatoczył się przed ganek.
— Pewnie pan komisarz Mrkwiczka, którego się od wczoraj spodziewam — wykrzyknął pan mandatarjusz i w pospiechu pomieszał swe karty z uzbieranemi lewemi swych przeciwników.
— Zaraz, zaraz — zatrzymywał pan Girgilewicz — ja mam jeszcze dwa asy i trzy trumfy.
Ale pan sędzia już go nie słuchał, spieszył co tchu naprzeciw swemu dostojnemu gościowi. Lecz nim jeszcze mógł wybiedz z pokoju, drzwi rozwarły się z niezwykłym zamachem, a zamiast spodziewanego komisarza Mrkwiczki, wszedł nasz nieznajomy wędrowiec z ryczychowskiej karczmy.
Pan sędzia przystanął na miejscu z niezadowoleniem zawiedzionego oczekiwania, pan Girgilewicz usiadł napowrót i otarł pot z czoła, a pan aktuarjusz wzruszył ramionami, zmierzywszy jednym rzutem oka niepoczestną garderobę nowoprzybyłego.
Nieznajomy dopiero w progu zdjął czapkę z głowy